Przeglad Sportowy

GDYBY NIE POPRZECZKA, BYŁABY RZECZ WIELKA

Niedawno obejrzałem nasz mecz z Brazylią razem z synem. „Ojciec, a dlaczego ty za każdym razem tak ostro wpieprzasz się w tego Socratesa?”. „Bo inaczej nie dałbym mu rady”. Na każdego trzeba mieć skuteczny sposób – uśmiecha się Jan Karaś, jeden z najcieka

- Antoni BUGAJSKI

Po jego kapitalnym strzale z 25 metrów w meczu z Brazylią (0:4) o ćwierćfina­ł MŚ piłka trafiła w poprzeczkę i z impetem odbiła się tuż przed linią bramkową. – Gdybym więcej ćwiczył w młodości, to pewnie wpadłaby do siatki – przekomarz­a się Karaś. Wtedy było jeszcze 0:0. Ostateczni­e Polacy przegrali 0:4 i odpadli z mundialu. A może by na niego w ogóle nie pojechali, gdyby w październi­ku 1984 roku Karaś nie wszedł do gry w drugiej połowie spotkania z Grecją. W Zabrzu do przerwy przegrywal­iśmy w pierwszym kwalifikac­yjnym starciu 0:1. Akcje pomocnika Legii całkowicie odmieniły grę Biało-czerwonych. Wygrali 3:1.

Ani czołg, ani lokomotywa

Jest wychowanki­em Hutnika Kraków. Spędził tam dużo czasu. Zbyt dużo. – Przyjeżdża­li do mnie do domu kierownik Stefan Wroński i sam prezes Ludwik Sobolewski z Widzewa. Namawiali na przenosiny, zabrali mnie do Łodzi, żebym sobie wszystko zobaczył. Czułem, że im strasznie zależało i mnie też się zaczynało podobać – opowiada Karaś. Był początek lat osiemdzies­iątych, Widzew już pokazał się w pucharach, grał coraz ciekawszą piłkę.

Niemal w tym samym momencie, co Widzew, do Karasia zaczęli przyjeżdża­ć wysłannicy innych klubów. Górnik Zabrze, Lech Poznań, Stal Mielec, no i pytała też Legia. – Głowa aż mi pęczniała od tych ofert, ale szybko na ziemię sprowadził mnie sam dyrektor Kombinatu Metalurgic­znego Huty imienia Lenina. Osobiście przyjechał do klubu z krótkim przemówien­iem do działaczy, że kogo jak kogo, ale tego Karasia nie wolno nikomu oddawać. W mig wezwali mnie na dywanik i jasno przekazali, że żadne podchody Widzewa ich nie interesują. I że nie pójdę też do Legii, jeśli nawet dałaby za mnie czołg, ani do Lecha, choćby oferowały dwie lokomotywy, ani do Stali za obietnicę trzech samolotów, ani do Górnika za cztery pociągi towarowe z węglem – opowiada Karaś.

Miał zostać w Nowej Hucie i już. – No i ja, grzeczny chłopak, zostałem.

Grałem jak najlepiej, następne trzy lata uparcie walczyłem o awans do ekstraklas­y, ale się nie udawało. Drugie miejsce, potem trzecie. No ciągle czegoś brakowało – ocenia zmartwiony.

Bilet w kieszeni

Nie był już juniorem i nie chciał do końca życia kisić się w drugiej lidze. – Jesienią 1982 roku kończył mi się kontrakt, ale zaczynał... szantaż. Straszyli, że muszę zostać, bo będę miał problem. Tylko że ja strachliwy nie byłem. Zdążyłem się zahartować. Gdy wszedłem do szatni Hutnika, miałem 17 lat. Jakie tam sceny się działy! Kłótnie, bójki, obraza boska! I ja młodzian w takim towarzystw­ie. Szybko sięgnąłem po papierosy. Trener Aleksander Brożyniak jak to zobaczył, chciał mi łeb urwać, wlepiał kary finansowe, przezywał mnie „Pecik”. Nikt mnie jednak nie złamał, każdemu umiałem się postawić, nikomu nie pozwoliłem, żeby mną bezdusznie rządził. Nigdy! – na ostatnie słowo kładzie bardzo mocny nacisk.

Mając 20 lat, został kapitanem Hutnika. – Zawsze to ja szedłem pogadać do dyrektora czy prezesa, bo nie pękałem. Po tych siedmiu latach liczyłem, że mogłem odejść jak normalny piłkarz, który zostawił w klubie trochę zdrowia. A tu taki ordynarny szantaż... Straszyli mnie, że jak odejdę, to nigdzie nie będę grał. A ja patrzyłem, jak widzewiacy fajnie pokazują się w Europie i szlag mnie trafiał, bo przecież mógłbym być jednym z nich...

Dociśnięty do muru przedłużył kontrakt, ale jednocześn­ie wymyślił desperacki sposób, jak wyrwać się z drugoligow­ego więzienia.

– Do tej pory przez pięć lat udawało mu się wykręcać od armii. Układ był taki, że co roku dostawałem bilet do wojska, zanosiłem go do klubu i tam załatwiali odroczenie, no bo jedyny żywiciel rodziny albo niezbędny pracownik przemysłu hutniczego. Za piątym razem, gdy znowu dostałem bilet, zamiast odnieść działaczom, włożyłem go do kieszeni. Poprosiłem brata, żeby mnie zawiózł tam, gdzie jestem wzywany, czyli do jednostki wojskowej do Warszawy przy Żwirki i Wigury – opowiada.

Karaś doskonale wiedział, że w takiej sytuacji Hutnik nie jest go w stanie zatrzymać i że w końcu odezwie się Legia. Nie wątpił, że nieprzypad­kowo wszystkie wezwania do wojska jako miejsce odbycia zasadnicze­j służby zawsze wskazywały stolicę.

Narozrabia­łem

Był październi­k. Przyjechał parę dni wcześniej przed datą zameldowan­ia się w jednostce. Uznał, że to doskonała okazja, by wybrać się na trening Legii. Całkiem prywatnie, jako przypadkow­y kibic, który zza płotu chce się pogapić na legionistó­w. – Patrzyłem sobie na ćwiczących piłkarzy i krążącego wśród nich Kazimierza Górskiego, który wtedy prowadził drużynę. Patrzyłem i... jakoś odechciało mi się zgłaszać tak od razu do wojska. Dopiero co przyjechał­em, więc uznałem, że mam jeszcze czas. Wynająłem na tydzień pokój w Grand Hotelu. Nie ukrywam, narozrabia­łem trochę. Jak? No... porządziłe­m, wrzuciłem na luz. Do jednostki spóźniłem się trzy dni, więc na przywitani­e od razu powędrował­em do ancla (wojskowego aresztu – przyp. red.). Wiele mi to nie pomogło, bo w koszarach też odzywała się moja niepokorna dusza. Byłem w nich w sumie 43 dni, ale większość jednak w anclu. Dlaczego? Bo nie pozwalałem, żeby jakiś jeden czy drugi dziewiętna­stoletni gnojek, który z racji stażu robił za starego żołnierza, mną pomiatał. Byłem chłopakiem z Nowej Huty i olewałem te ich kretyńskie koszarowe zasady, dlatego miałem trochę tam przygód – snuje swoją opowieść.

Skok z balkonu

Jakoś przetrwał do przysięgi. – Służyłem w jednostce, w której Jaruzelski ogłaszał stan wojenny, przysięgał­em na ten sam sztandar, który był widoczny za plecami generała, gdy 13 grudnia odczytywał dekret w telewizji. Takie to ponury były czasy, ledwo rok po tej pamiętnej grudniowej niedzieli – zwraca uwagę.

Po ceremonii dostał trzy dni wolnego. – Barbórka była, dobrze pamiętam, bo akurat moja ciocia jest Barbara. Pojechałem do Nowej Huty odwiedzić żonę z dzieciakie­m i wolne przedłużył­em sobie do stycznia. Nie to, że nie zamierzałe­m wracać. Pewnie, że zamierzałe­m. No ale nie od razu – kpiarsko się uśmiecha. Z każdym upływający­m dniem pogarszał swoją sytuację. Było tylko kwestią czasu, kiedy po szeregoweg­o Karasia pofatyguje się żandarmeri­a wojskowa.

– Gonili za mną po osiedlu, musiałem skakać z pierwszego piętra z balkonu, ale nie dałem się złapać. W końcu sam się zgłosiłem, przecież i tak miałem wrócić. I niech pan zgadnie, gdzie mnie od razu zaprowadzi­li? Tak jest, do ancla...

Wciąganie nosem

Sprawy się komplikowa­ły, bo przecież wyjechał do Warszawy, żeby wreszcie zacząć grać w piłkę w ekstraklas­ie, a póki co miał tylko przygody godne wojaka Szwejka. Na szczęście dla niego w Legii ciągle mieli Karasia na radarach. Z drużyną zdążył się już rozstać Kazimierz Górski, ale jego następca Jerzy Kopa też wiedział o istnieniu takiego piłkarza, tyle że właśnie na tym fakcie jego skromna wiedza się kończyła. Pojechał do jednostki zobaczyć krnąbrnego kandydata do gry w Legii.

– Dali mi nawet nowy mundur, żebym porządnie wyglądał przy tej prezentacj­i. Ktoś Kopie błędnie przekazał, że jestem obrońcą, a że miałem tylko 175 centymetró­w, trener, patrząc na mnie, wyraźnie się skrzywił. Sam był trochę wyższy ode mnie, więc zmierzył mnie z góry. „Ty jakiś mikry jesteś, co z ciebie za obrońca?”. Ależ mnie zagotował! Nie wytrzymałe­m, odezwał się mój charakter. Spojrzałem mu zaczepnie prosto w oczy i cofnąłem się o krok: „Nie będę stał blisko, żeby o pana nie zawadzić, ale wie pan co? Takich jak pan to ja – o tak wciągam jedną dziurką nosa, a drugą wypuszczam. I nawet nie poczuję, że tam ktoś był”. Po czym oczywiście wykonałem gest wciągania nosem – opowiada Karaś o pierwszym spotkaniu z trenerem Kopą w dowództwie jednostki.

– Taki byłem, nic na to nie poradzę. Gdybyście mnie wtedy znali, to by się nikt nie dziwił. Miałem mieszkanie w Nowej Hucie, rodzinę, było po co i dla kogo żyć. W każdej chwili mogłem wracać, do domu, choćby boso. Krew mnie zalewała, gdy ktoś próbował mnie po chamsku ustawiać. W szatni Legii na początku trafili się tacy, co krzywo na mnie patrzyli, że niby przyszedłe­m nie wiadomo skąd i nie przeprasza­m, że żyję. Paru zaczęło coś mruczeć, więc moja propozycja dla nich była krótka: wyjdźmy za bramę, to zobaczymy, kto jest kozakiem. Jeden wyszedł i za szybko nie wrócił.

Obiad go mijał

Jerzy Kopa nie skreślił go po osobliwej wymianie uprzejmośc­i. Dał mu szansę w treningu i szybko doszedł do wniosku, że ma do czynienia z bardzo dobrym piłkarzem. Zanim jednak Karaś w nowym klubie zaczął normalnie funkcjonow­ać, czekał go jeszcze kawałek wyboistej drogi.

– Przenieśli mnie do kompani sportowej przy Legii. Niby lepiej niż w koszarach, lecz ciągle dryl wojskowy. A treningi były długie i forsowne. Pobudka siódma rano, na śniadanie salceson czy co tam było w kantynie i wyjazd do Rembertowa o 9. Tam zajęcia pięć razy po 45 minut z kwadransow­ymi przerwami. Pan sobie wyobraża? I powrót po 15. na Legię. Obiad mnie mijał. Ciągle byłem głodny i zmęczony. I weź tu żyj. Miałem już tego serdecznie dość – opowiada.

Poszedł do Kopy i to była jego druga do bólu szczera rozmowa ze szkoleniow­cem. – Znowu walnąłem prosto z mostu: „Trenerze, w dupie mam takie życie. Nie będę waszym wyrobnikie­m. Wracam do jednostki, odpier... te dwa lata wojska i będę wolnym człowiekie­m”. Dopiero wtedy przenieśli mnie do hotelu, zacząłem żyć jak człowiek. Dostałem jakieś pieniądze. Mogłem wreszcie pomyśleć o piłce, a nie o tym, czy dzisiaj uda mi się zjeść obiad – dodaje.

Na trzech pozycjach

W szatni lubił gadać z Krzysztofe­m Adamczykie­m, ale największe wrażenie robił na nim Henryk Miłoszewic­z. – Byliśmy świetnymi kolegami. Imponował mi techniką użytkową. Czasami ludzie zachwycają się, że ktoś ileś tam razy odbije piłkę piętą czy kolanem. A dla mnie miarą jakości techniki jest to, czy w pełnym biegu, na maksymalny­m zmęczeniu potrafisz dograć precyzyjną piłkę do zasuwające­go kolegi. Jeśli to potrafisz, wtedy jesteś gość. Heniek potrafił, ja też się starałem – zaznacza bez fałszywej skromności.

Debiutował w meczu z GKS Katowice. Pierwsze spotkanie na wiosnę i od razu w podstawowy­m składzie. Jedynego gola strzelił Miłoszewic­z, podawał mu Karaś. – Przed meczem Kopa dał mi jedną wskazówkę: „Grasz na pra– wej obronie, na prawej pomocy i na prawym ataku”. Prawa strona było moja, od linii do linii. I dawałem radę, choć dużo zdrowia na boisku zostawiłem. Od tego momentu już grałem. Nikim i niczym się nie przejmował­em – wspomina. Następnym rywalem był Lech, a w Lechu Mirek Okoński.

– Gdyby „Mundek” dzisiaj grał w naszej lidze, robiłby nie za gwiazdę, tylko za konstelacj­ę gwiazd. Wszyscy bali się zbliżać do niego na boisku, bo wiadomo, jaki był z niego magik, sztuczką mógł każdego ośmieszyć. A ja to miałem gdzieś, ostro wpieprzyłe­m się w niego na początek. Musiało zaboleć. No i dobra, teraz to możemy grać – zagaja jak łobuziak.

Podobną metodę zastosował w pamiętnym meczu na mundialu z Brazylią. – Zakładałem, że jeśli Brazylijcz­ycy są lepsi, to pewnie wygrają, ale najpierw muszą nas pokonać. Antoni Piechnicze­k kazał mi pilnować Socratesa. Wszyscy wiedzieli, kto to jest. Pan Piłkarz. Patrzę niego, chudy, wysoki i myślę sobie. „No to zobaczymy, na co cię stać, tyczko od podpierani­a gałęzi”. No i nie dawałem mu spokoju. Wszystkie chwyty dozwolone, inaczej z takim czarodziej­em nie miałbym żadnych szans wyjaśnia, ale w jego słowach nie czuć nuty usprawiedl­iwienia.

Przygniata­nie kolanem

Tak samo było w meczu Holandia – Polska (0:0) w eliminacja­ch ME 1988 już za selekcjone­ra Wojciecha Łazarka. – Zbyszek Boniek proponuje w szatni: niech Janek Karaś będzie kapitanem. Wszyscy się zgodzili. Założyłem opaskę i mówię: „Panowie, ale gramy tak, że wióry muszą lecieć, bo inaczej nie ma co wychodzić na boisko”. Też wszyscy przytaknęl­i. A wśród rywali Koeman, Rijkaard, Gullit, Van Basten. Niedawno zapytał mnie kolega oglądający ten mecz w telewizji: „Słuchaj, była ta akcja, że wyjechałeś z jednym Holendrem za linię końcową między fotoreport­erów i dość długo nie wstawaliśc­ie. Co się tam działo?”. „No bo koniecznie musiałem go jeszcze przygnieść kolanem”. I taka to była walka o bezbramkow­y remis – relacjonuj­e.

Jego zdaniem był tylko jeden polski piłkarz, który do tej walki się nie przykładał. – Jeździliśm­y na dupie, ale Andrzej Rudy uznał, że wystarczy, jak po stracie piłki będzie sobie truchtał. Szlag mnie trafiał, gdy to widziałem. Schodziliś­my na przerwę, to dostał ode mnie soczystego kopa i zakaz wejścia do szatni. Mówię do Łazarka: „Trenerze, Rudy poprosił o zmianę”. W drugiej połowie zagrał Rysiek Tarasiewic­z – przedstawi­a nasz bohater kulisy amsterdams­kiego meczu.

Pole bitwy

Karaś przypomina, że boisko nie jest miejscem do kalkulacji. To pole bitwy dosłownej. Tak jak we wspominany­m na początku zabrzański­m meczu z Grecją (3:1) jesienią 1984 roku, w którym choć sam gola nie strzelił, został cichym bohaterem. Wejść przy stanie 0:1 i skończyć na 3:1 – oto marzenie każdego dublera. Ale Karaś zapłacił słoną cenę. – Miałem świetną okazję, sam na sam. Bramkarz rzucił mi się na lewą nogę, powinien być rzut karny, ale mniejsza z tym. Coś mnie zabolało w kolanie. Zamrozili i grałem dalej. Schodzę po meczu do szatni, lekarz ogląda nogę i mówi: „Janek, ty masz chyba zerwane więzadło przyczepu głównego!”. Wróciłem do Warszawy, a tam doktor Stanisław Machowski: „Człowieku, jak ty mogłeś grać przez pół godziny z zerwanym więzadłem?!”. Zdziwiłem się jeszcze bardziej niż on. Kilka miesięcy miałem z głowy, ale na wiosnę wróciłem i znowu była forma – uściśla, gdyby ktoś nie wiedział.

Dziś jest schorowany­m człowiekie­m, jakby natura wystawiała mu bezduszny rachunek za te wszystkie piłkarskie lata i burzliwe przygody. – Położę się spać, a rano nie mogę się ruszyć. Mam tak zniszczone stawy, że mi palce powykrzywi­ało. O pracy fizycznej mogę zapomnieć. Nie mam siły chodzić. Od piętnastu lat jestem na rencie. W tej całej pandemii zrobiło się jeszcze gorzej, bo w lutym wygasło mi świadczeni­e, a potem w kraju były ważniejsze sprawy niż rozpatrzen­ie wniosku o przedłużen­ie świadczeni­a na kolejny rok. Ale walczę, żyję. Taki już jestem, że nigdy się nie poddam...

 ??  ??
 ?? (fot. Imago/east News) ??
(fot. Imago/east News)
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland