BITWA LIDERÓW
Górnik prowadził w ekstraklasie przez pięć kolejek, po szóstej wyprzedził go Raków. Dziś starcie dwóch rewelacji sezonu!
Bez pracy nie ma kołaczy. Jaka praca, taka płaca. Żadna praca nie hańbi. Na kaca najlepsza jest praca... Powiedzeń o pracy w języku polskim nie brakuje, choć akurat to ostatnie nie pasuje do Tymoteusza Puchacza, jako jedyne ze wszystkich. Bo piłkarz Lecha jest abstynentem, ale poza tym nic, co związane z ciężką pracą, nie jest mu obce.
Spełnione marzenia
Stojący z szeroko rozłożonymi ramionami Puchacz to jeden z najbardziej symbolicznych obrazów udanych eliminacji Ligi Europy w wykonaniu Kolejorza. W ten sposób cieszył się z gola strzelonego RSC Charleroi (2:1), którego dołożył do wcześniejszej asysty. To piękna scena. Spełnienie chłopięcych marzeń o odnoszeniu sukcesów w zespole ze stolicy Wielkopolski, czego pragnął od kiedy jako dziewięciolatek został pierwszy raz zabrany na stadion przy ulicy Bułgarskiej przez ojca Andrzeja.
Tymoteusz Puchacz mówi, że obecnie ma wyśnione życie. Co zrobił, by sen stał się jawą? Uważnie słuchał, co mówili najwięksi sportowcy świata, jak choćby wojownik MMA Connor Mcgregor czy gwiazdy NBA, i znalazł wspólny mianownik ich opowieści – harówka.
Chcesz być najlepszy, musisz pracować najwięcej. To takie proste, prawda? A co, jeśli efektów nie ma? Trzeba jeszcze więcej dawać z siebie. I tyle.
Nie byłoby radości w Charleroi, gdyby Puchacz jako mieszkaniec internatu akademii Lecha we Wronkach nie wstawał o 5 rano, by ćwiczyć dodatkowo, czym doprowadzał do wściekłości współlokatorów, którzy chcieli się wyspać. Nie byłoby rozpostartych w geście triumfu rąk bez czterech, a czasem nawet pięciu treningów dziennie w trakcie wypożyczenia do Zagłębia Sosnowiec. Kiedy zdarzyło się, że nie wystąpił w meczu wyjazdowym, potrafił po powrocie w środku nocy, powiedzmy o 1 czy 2, iść do klubowej siłowni i trenować samotnie do 4 lub 5 nad ranem.
I tak wyjdzie na jego
Puchacz przed poprzednim sezonem wracał do Kolejorza z wypożyczenia do GKS Katowice jako spadkowicz z I ligi i kozioł ofiarny nieudanego mundialu U-20, ale mimo okoliczności nie wątpił, że przebije się w Lechu. Skąd ta pewność? Twierdzi, że pracowałby tak ciężko i tak długo, że wreszcie by wyszło na jego. Biorąc pod uwagę, z jakim zaangażowaniem trenował choćby w Zagłębiu, można mu wierzyć. Intensywność zajęć Puchacza nasuwa skojarzenie z maszyną. Harował, jakby się nie męczył i nie potrzebował odpoczynku jak normalny człowiek. I teraz ta maszyna ruszyła. Gdzie się zatrzyma?
MATEUSZ JANIAK: Jest pan kolejnym zawodnikiem Lecha, który dojrzewa w trakcie wypożyczenia, by po powrocie do Poznania stać się piłkarzem podstawowego składu. Ale z tego, co wiem, w Zagłębiu Sosnowiec wcale nie było kolorowo. O co chodziło?
TYMOTEUSZ PUCHACZ (OBROŃCA LECHA POZNAŃ): Złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze, przyszedł młody chłopak i od razu zaczął grać zamiast Žarko Udovičicia, który był już trzeci rok w klubie. Po drugie, bardzo, bardzo dużo trenowałem, naprawdę. I niektórzy mogli uznać, że nie robię tego dla siebie, tylko „pod publiczkę”. Po trzecie, prowadzący zespół Dariusz Dudek pałał do mnie sympatią, w pewnym sensie byłem jego „synem”. No i po czwarte, kiedy uważam, że coś jest nie w porządku, to tego nie ukrywam. Ci, którym się nie spodobałem, od początku starali się mnie tępić i myśleli, że będę siedział cicho.
A podobno tych, którym nie przypadł pan do gustu, kilku by się znalazło.
Szanuję każdego, ale za to, jakim jest człowiekiem, a nie ile lat kopał gdzieś piłkę. A właśnie starsi piłkarze próbowali mnie ustawić według swojego uznania i mi się to nie podobało, dlatego mnie nie lubili. Pewnie bardzo.
W jaki sposób próbowali pana ustawić?
Na przykład wymyślali kary za jakieś bzdury. Choćby za nieumyte piłki. Przychodzili i mówili, że mam za to zapłacić 100 złotych.
I co pan na to?
Jak wspominałem, nie jestem z tych, co będą siedzieć cicho. Odpowiadałem, że wszystko mi jedno i jeśli chcą, mogą mi wlepić 200 złotych.
Raczej pozytywnych wspomnień nie wywiózł pan z Sosnowca.
Z czasu w Zagłębiu przede wszystkim pamiętam, że bardzo dużo trenowałem.
Co to znaczy „bardzo dużo”?
Najczęściej wstawałem wcześnie rano i biegałem, tak mniej więcej pół godziny. Następnie jechałem do klubu i godzinę przed zajęciami z zespołem szedłem do siłowni. Następnie trening z drużyną, po nim zostawałem jeszcze zrobić ćwiczenia, które rozpisał mi trener personalny z Poznania Piotr Kurek, zresztą wciąż współpracujemy. Potem do domu, coś zjeść i w pociąg do Rudy Śląskiej na zajęcia typowo piłkarskie u Michała Nawrata z „Personal Football Assistance”. Wreszcie powrót i w mieszkaniu jeszcze włączałem sobie muzykę i albo się rozciągałem, albo żonglowałem piłką, próbując odtworzyć sztuczki obejrzane w internecie. Do tego kiedy nie grałem w meczu wyjazdowym, po powrocie do Sosnowca, powiedzmy o 1 w nocy, szedłem do klubowej siłowni i ćwiczyłem jakoś do 4 rano. Potem dom, zaraz po obudzeniu bieganie i następnie trening wyrównawczy. Byłem nastawiony na pracę. Tylko to się dla mnie liczyło.
Jakby w trakcie sezonu miał pan obóz przygotowawczy.
Ale też chyba przesadziłem. Zrobiłem sobie badania na nietolerancję pokarmową. Kosztowały 1000 złotych, dla 18-latka to kupa forsy, jednak chciałem mieć wszystko dopilnowane. No i zamówiłem odpowiednią dietę pudełkową, na 2500 kalorii. Tylko że przy tym, co robiłem, to było za mało. Pamiętam jak przyjechała w odwiedziny mama i pojechaliśmy do marketu, bo ja w lodówce miałem tylko te pudełka. I zemdlałem w sklepie.
Jak to?
Osunąłem się na lodówkę. Jakbym dostał cios. Prawie identycznie. Zamroczyło mnie, ścięło z nóg, ale błyskawicznie oprzytomniałem i się podniosłem. Mama się przestraszyła. Uspokajałem ją, że spokojnie, po prostu za mało zjadłem. „Wracajmy do domu, zjem coś i będzie dobrze” – mówiłem. I faktycznie, mama ugotowała mi normalne jedzenie i pomogło.
Całe szczęście, że to nie było nic poważnego.
To był moment nauki wszystkiego, dochodzenia do tego, co jest dla mnie dobre. Od dwóch miesięcy nie jem w ogóle mięsa i czuję się doskonale. Miazga. Jestem typem szybkościowca i wcześniej szybko zakwaszałem nogi. Mogłem mieć parę w płucach, ale w nogach brakowało. Odcinało prąd.
A teraz nieważne, czy brakuje oddechu, czy nie, zawsze mogę jeszcze się podłączyć do akcji ofensywnej lub wrócić do obrony. Pod względem fizycznym czuję się super. Tego, że dzień po meczu, choćby wróciło się z niego o 3 w nocy jak ostatnio z Cypru, rano trzeba wstać i zrobić swoje w siłowni też się pan nauczył?
Tak. Doświadczalnie zobaczyłem, że tak jest dla mnie lepiej. Nazajutrz po spotkaniu idę do Piotrka Kurka, robię siłę nóg, następnie na zmianę sauna i woda z lodem, dopiero potem wolne. Nie ma tak, że sobie pośpię, bo akurat fajnie zagrałem.
Kiedy uważam, że coś jest nie w porządku, to tego nie ukrywam. Ci, którym się nie spodobałem, od początku starali się mnie tępić i myśleli, że będę siedział cicho.
Skąd pomysł na trenera personalnego?
Obecnie współpracuję z kilkoma specjalistami. Jest Piotrek, ale poza tym też mam człowieka od mobilizacji mięśni, osteopatę od rozluźnienia górnych partii ciała, itd. Można powiedzieć, że zebrałem taki sztab, który ma mi pomóc spełnić marzenia. Inspirowałem się największymi gwiazdami sportu. Wszyscy mówili to samo – jeśli chce się odnosić sukcesy, trzeba „orać” cały dzień. Przy czym już wiem, kiedy potrzebuję odpo