ŁOWCA BRAMEK ZNOWU STRZELA
Zdystansem podchodzę do książek w formie wywiadu rzeki, ale są wyjątki. Jeśli do stołu zasiadają Tomasz Frankowski i Piotr Wołosik, mam gwarancję, że rozmowa rozpisana nawet na kilkaset stron będzie wartka i napakowana barwnymi historiami. Bo jeden jako nietuzinkowy piłkarz wiele przeżył, a drugi jest mistrzem dykteryjek i anegdot, których nie wystarczy znać. Trzeba je umieć opowiedzieć.
Z tytułowym bohaterem książki Piotra Wołosika mam ten problem, że to jeden z moich ulubionych piłkarzy. Jak bym się nie starał, nie potrafię do jego kariery nabrać dystansu. Przyznaję się bez bicia, że nawet w jego drobnych potknięciach czy nawet poważniejszych błędach zawsze najpierw będę szukał usprawiedliwienia, a dopiero później oskarżeń. Tyle że Frankowski – i tu się chyba wszyscy zgodzą – nie był skandalistą, nie trwonił swojego i cudzego majątku w kasynach, nie zapijał się na umór, nikogo nie potrącił, nie słyszałem też, żeby handlował punktami, a nieskromnie przyznam, że przez ostatnie piętnaście lat moją wiedzę o ludziach zamieszanych w futbolową korupcję znacząco poszerzyłem. Nazwiska Frankowskiego tam nie znalazłem, choć natrafiałem na niektórych jego kolegów. Zdawałoby się więc, że nawet tak świetny snajper nie może być bohaterem poczytnej książki, bo w swoim życiu był bohaterem tylko jednego skandalu – gdy Paweł Janas nie powołał go do kadry narodowej na finały mistrzostw świata w Niemczech. Natomiast on ani sobie, ani nikomu innemu nie zrobił nic złego, a wiadomo, że właśnie zło bywa atrakcyjne, więc o czym tu gadać i pisać?
Tymczasem „Franek” znowu potrafi rozwiać wątpliwości jak wtedy, gdy w Wiedniu i Cardiff wchodził na boisko z ławki, odwracając losy meczów i zapewniając walczącym o mundial Biało-czerwonym bezcenne punkty. Jak kiedyś z Maciejem Żurawskim tworzył na boisku duet zabójczych łowców bramek, który tylko w jednym sezonie (2004/05) strzelił dla Wisły Kraków i reprezentacji Polski w sumie 83 gole, tak teraz z Piotrem Wołosikiem stworzył tandem pisarski. Nie mogli się lepiej dobrać, bo Piotrek to kumpel Tomka jeszcze ze szkolnej ławy, a nic tak nie zbliża, jak wspólnota doświadczeń z czasów podwórkowych. Dlatego jeśli Tomek w książce krótko wyczerpuje jakiś temat i chce przejść do następnego, Piotrek nie pozwala, dorzuca atrakcyjny szczegół, prowokując rozmówcę do pogłębionych wywodów. W efekcie mamy pogawędkę dwóch kumpli, którzy dobrze się znają i rozumieją, a jednocześnie dbają, aby przygody podawane były lekko i ze swadą. Oczywiście nie brakuje sytuacji smutnych i dramatycznych, gdy na przykład Tomek opowiada o przedwczesnej śmierci swojego ojca. Jest taki, jakim go zapamiętaliśmy z boiska – opanowany i zawsze skupiony na ciętej ripoście.
Wpiłkarskiej karierze tylko jednej kwestii nie jest w stanie zracjonalizować – wspomnianego braku powołania na mundial w 2006 roku. Frankowski wraca do tamtych dziwnych majowych dni, kiedy futbolowy świat runął mu na głowę. Owszem, sporo brakowało mu do normalnej dyspozycji, ale nie było żadnych podstaw, by twierdzić, że w ciągu paru tygodni nie będzie w stanie zbudować formy. Istniało wiele powodów, żeby mu zaufać. I kibice mu ufali, kochała go cała Polska, z jednym wyjątkiem, którym na jego nieszczęście był selekcjoner. „Przypuszczam, że długo przed mundialem wiedział, że mnie z kadry usunie. Ale jeśli już miał tak zrobić, mógłby pokazać odrobinę klasy. Nie pokazał, a wystarczyło mnie wziąć na krótką rozmowę i po temacie... Tłumaczył, że trener Antoni
Piechniczek też do niego nie zadzwonił z informacją, że nie zabierze go na mundial do Meksyku. Odreagował na nas własny uraz?” – zastanawia się nad decyzją Janasa „Franek”, pokazując, że przez czternaście lat nie znalazł sensownego wyjaśnienia. W szukaniu odpowiedzi pomaga mu rozmówca, podsuwa trop menedżerski, z którego miałoby wynikać, że Frankowski nie dostał powołania, bo w przeciwieństwie do kilku innych kadrowiczów nie reprezentował go „właściwy” agent piłkarski, ale tu pozostajemy w sferze domysłów i trudnych do zweryfikowania spekulacji. Wiemy tylko, że w ten sposób Frankowskiemu uciekł sprzed nosa turniej życia, dla niego jedyny, na którym mógł być.
Historia kariery mistrza podcinki to przede wszystkim wciągające opowieści o graniu w klubach z trzech kontynentów – z Europy, Azji i Ameryki Północnej. A i tak dla mnie najciekawsze są historie z Polski, nie tylko z wielkiej Wisły Kraków Bogusława Cupiała, ale nawet te z początków kariery w Białymstoku. No i jednak pojawiają się wątki ustawiania meczu w obecności „Franka”. „W finale Ogólnopolskiej Spartakiady Młodzieży w 1991 roku spotkaliśmy się z Krakowem. Dusiliśmy rywali przez cały mecz, prowadziliśmy 1:0, ale w końcówce udało im się strzelić dwa gole. Do końca spotkania trzy minuty, a my tracimy gola na 1:2. Wznawiamy grę od środka i wtedy sędzia Wit Żelazko mówi do mnie: – Hej, mały, idźcie pod ich bramkę, to wam karnego gwizdnę, bo z taką grą nie zasługujecie na porażkę. Niestety, rywale szczelnie zamurowali bramkę, nie mieliśmy szans przecisnąć się na ich pole karne” – opowiada Frankowski. Nie umieć skorzystać z pomocy takiego mistrza jak sędzia Wit Żelazko... Czasem jednak trudno zrozumieć Frankowskiego.