BARDZO PŁYNNA JAZDA
Sukces Huberta Hurkacza w turnieju w Delray Beach to świetny prognostyk przed Australian Open.
Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego początku rozgrywek. Jest super. Czuję dużą satysfakcję i z wyniku, i z tego, jak w ogóle zagrałem. Było lepiej, niż się spodziewałem – powiedział wrocławianin po znakomitym otwarciu tegorocznego touru. W finale na Florydzie pokonał 6:3, 6:3 utalentowanego Amerykanina Sebastiana Kordę. Syna słynnego Czecha Petra, zwycięzcy z Melbourne z 1998 roku i byłej drugiej rakiety świata.
Wiele zysków
Co Hurkacz zyskał w ostatnich dniach w Stanach Zjednoczonych? Można powiedzieć, że jest wygrany na kilku polach. Finansowo i punktowo, bo blisko 31 tys. dolarów i 250 oczek na początku stycznia na pewno się przydadzą. Sukces da mu awans z 35. na 29. miejsce na liście ATP. Biorąc pod uwagę, że w Australian Open nie wystąpią Roger Federer, Cristian Garin i John Isner, Hubi dostanie tam jednak jeszcze wyższe rozstawienie. A więc i pewność, że przynajmniej do trzeciej rundy nie spotka na drodze żadnej z gwiazd.
23-letni Polak tak naprawdę otrzymał też sporo innego paliwa. Przede wszystkim rozegrał przed ograniczeniem aktywności i izolacją cztery spotkania – taką dawkę tenisa przyjęło ostatnio zaledwie kilku zawodników. Żadne starcie nie kosztowało go zbyt wielu sił, wszystkie rozstrzygnął w dwóch setach.
– Można powiedzieć, że w pewnym sensie wyglądało to jak u Igi Świątek w Paryżu. Szybko, pewnie, dobrze i płynnie. W idealnym rytmie. Trudno sobie wyobrazić lepsze wejście w sezon. Oczywiście skala wyzwania wyglądała inaczej niż na Garrosie, drabinka ułożyła się tak, że wszyscy przeciwnicy byli spoza pierwszej setki, ale o tym nikt nie będzie pamiętał. Wygrany turniej to wygrany turniej. Cieszę się z tego, że Hubert grał odważnie. Kluczowe akcje potrafił rozstrzygać przy siatce, pokazał tam duży potencjał – komentował Wojciech Fibak.
Przyzwyczaił się do obostrzeń
Hurkacz zaraz po finale musiał się pakować i pędzić na drugi koniec Stanów Zjednoczonych. Po czterech godzinach od finału dotarł do Tampy, skąd leciał do Kalifornii. Z Los Angeles startował jeden ze specjalnych czarterów przewożących graczy do Australii. Według przepisów na pokładzie mogło być jedynie 20 procent zajętych miejsc.
– Przyzwyczaiłem się do obostrzeń, one nie robią już na mnie większego wrażenia. Jeśli chcę grać, muszę zaadaptować się do najbardziej niezwykłych sytuacji. Także poza kortami. Liczę na powrót do normalności, jednak to może jeszcze trochę potrwać. Testy są na każdym kroku, miałem ich już w ostatnich miesiącach grubo ponad dwadzieścia. Nie obawiam się o siebie i po prostu chcę startować – podkreśla nasz tenisista. Po sukcesie w USA zapewniał, że jest dobrze przygotowany do sezonu. – Przydało się zgrupowanie w Tatrach i te wycieczki typu Kasprowy Wierch. Przydała się siłownia, no i oczywiście wszystko, co od świąt zrobiłem w Ameryce z trenerem Craigiem Boyntonem. Lecę do Australii z nadzieją, że w tym roku czekają mnie znacznie bardziej udane starty w turniejach wielkoszlemowych – zaznaczył. Na wschodnie wybrzeże USA wróci za dwa miesiące, bo w marcu odbędzie się tu przecież wielki tysięcznik ATP w Miami. Można powiedzieć, że ten kawałek Stanów to terytorium Hurkacza. Swoją bazę ma w Saddlebrook, w tym regionie wygrał oba turnieje w karierze. Swoje umiejętności zamierza jednak teraz pokazać także gdzie indziej. Bo jeśli chodzi o tenis, na pewno nie zamierza mieć na świecie tylko jednej ulubionej miejscówki.