MAGAZYN LIG ZAGRANICZNYCH
Uszczypnijcie mnie, bo nie wiem, czy śnię. Proszę się nie dziwić mojemu zdziwieniu i podekscytowaniu jednocześnie, ale już dawno w Pre- mier League nie było sytu- acji, by dwie największe angielskie firmy znajdowały się na dwóch pierwszych miejscach w tabeli i jednocześnie miały się zderzyć w bezpośrednim starciu. Jeszcze do pełni szczęścia brakuje tego, by mecz odbył się pod koniec sezonu, kiedy ważą się losy mistrzostwa, ale wiem, wiem – w życiu nie można mieć wszystkiego. Nie ma w Anglii większego klasyka niż mecze między Manchesterem United i Liverpoolem. A jeśli dodamy do tego właśnie fakt, że obie drużyny obecnie przewodzą stawce Premier League, mamy bitwę nad bitwami. Chciałoby się powiedzieć: wreszcie, bo w ostatnich latach atmosferę przed rywalizacją manchestersko-liverpoolską trzeba było trochę sztucznie pompować. Popatrzmy: kiedy obie ekipy zmierzyły się po raz ostatni, The Reds byli liderami, a Czerwone Diabły były piąte ze stratą – uwaga – 30 punktów do odwiecznych rywali. Gdy grały po raz przedostatni – Liverpool też był pierwszy, a MU dopiero… 14. Generalnie w ostatnich 20 latach bardzo często było tak, że kiedy Manchester United był dobry, Liverpool był przeciętny. A kiedy Liverpool stał się wielki, Manchester United się skurczył. Dlatego należy docenić wagę niedzielnego meczu.
To, że znów możemy się emocjonować klasykiem w pełnym jego słowa znaczeniu, zawdzięczamy Ole Gunnarowi Solskjaerowi. Norweg dokonał rzeczy wielkiej, bo przecież jeszcze na początku grudnia był pierwszy na liście menedżerów do zwolnienia, nawet przed Slavenem Biliciem z West Bromwich
(to on w rzeczywistości jako pierwszy stracił pracę) i Chrisem Wilderem, trenerem zdecydowanie najsłabszego Sheffield United. Legenda MU nic sobie nie robiła z krytyki, tylko spokojnie pracowała, wierząc, że drużyna zmierza w dobrym kierunku.
Miał rację. Manchester United dziś jest liderem Premier League. I w niedzielę zmierza na Anfield.