LIS: U RYWALI WISŁY WIDZIMY RESPEKT
Dlaczego Mateusz Lis nie został kulturystą? Czy województwo lubuskie to rzeczywiście piłkarska pustynia? Co uświadomił mu Peter Hyballa?
ŁUKASZ OLKOWICZ: Co pan myśli o takim meczu, jak wasz z Pogonią? Cieszą trzy punkty, czy też pochwały za jego poziom, tempo, brak kalkulowania?
MATEUSZ LIS (BRAMKARZ WISŁY KRAKÓW): Nawet w sobotę o tym rozmawialiśmy z Maćkiem Sadlokiem.
I jakie wnioski?
Z Wisłą dziś jest tak: wychodzimy na boisko i czujemy, że jesteśmy lepsi. Po prostu. Widzimy respekt u rywali, przyjeżdżają do Krakowa i wiedzą, że będzie im z nami trudno.
W meczu z Pogonią ku uciesze widzów wymienialiście razy.
Szkoda, że na początku drugiej połowy tak szybko straciliśmy bramkę. Farfocel trochę.
Miała znamiona farfocla.
Piłka beznadziejnie się odbiła. W dziurze.
Wyglądało dziwnie.
Sam już zgłupiałem, bo w powtórkach tak tego nie widać. Oglądałem swoją interwencję w telewizji i mówię: „Nie no, farfocel, jak nic. Może rzeczywiście coś odwaliłem, a ta piłka w dziurze tylko mi się wydawała”. Blisko tej sytuacji znaleźli się Łukasz Burliga i Michal Frydrych i oni też widzieli, jak piłka nieszczęśliwie wpadła w dziurę. Nie siadła, a jeszcze poszła w górę. Najważniejsze są trzy punkty. Gdyby Pogoń wyrównała, mógłbym mieć do siebie pretensje, że pozwoliłem jej złapać oddech.
Przyzwyczailiście się już do wymagań Petra Hyballi?
Nie słyszę narzekania. Każdy robi, co trener każe. On nie pozwoli sobie na głosy, że komuś się nie chce. Gdyby coś takiego zobaczył, to od razu out.
Może tak trzeba.
Z Pogonią graliśmy w piątek, w sobotę spotkaliśmy się na pomeczowym treningu, a w niedzielę odpoczywaliśmy. Trener nie daje nam długiego wolnego. W poniedziałek i wtorek trenujemy po dwa razy dziennie. Ten poranny trening spokojnie trwa dwie i pół godziny.
Dla bramkarzy treningi też są cięższe niż wcześniej?
Zdarzało się, że biegaliśmy z zespołem. Z powodu intensywności treningów nawet straciłem na wadze. Jem cały czas tyle samo, a ubyły dwa– trzy kilogramy. Michał Buchalik mówi podobnie, też trochę stracił.
A propos wyglądu. Dlaczego nie został pan kulturystą?
Nie pociągało mnie to.
W rodzinie tradycje są.
Mamy jednego takiego gagatka, który lubi siłownię. Ja idę na trening, bo tego potrzebuję i nie wyobrażam sobie życia bez piłki. Tata podobnie traktuje siłownię. Chodzi tam, odkąd pamiętam.
Ile lat?
Zebrało się już 20. Kiedy przyjeżdża na urlop czy do mnie, to nie może się doczekać, aż wróci do swojego życia i siłowni.
Spotkaliście się tam?
Na wakacjach, gdzieś w hotelu, zawsze idziemy poćwiczyć. Skromnie powiem, że wycisnę więcej od niego... A tak na serio, to nie mam podjazdu. To, co ja robię na maksa, dla taty jest rozgrzewką.
Kiedyś też był bramkarzem.
Gdzie?
W dyskotece.
Bronienie było wam pisane.
Mówili: „Zostań bramkarzem jak tata”. Źle zrozumiałem.
Widać po jego budowie zamiłowanie do ciężarów?
Jest duży, dobrze zbudowany, ale w normie. Nie jest wycięty, jakby codziennie przez pół dnia przerzucał ciężary. Kiedyś spotkał w dyskotece Mariusza Pudzianowskiego w jego najlepszym czasie kariery strongmana. Musiałbym gdzieś odkopać zdjęcie, na którym obaj się prężą i napinają bicepsy. Nie ma dużej różnicy.
To rzeczywiście norma.
Tata stał na bramce, pracował w firmach ochroniarskich. Stare dzieje. W Żarach tworzyli zgraną paczkę. Znały się ich żony, widywali się poza pracą. Rzadko spotykane, że w ekipie ochroniarzy są aż tacy kumple. Każdy z nich wiedział, że co by się nie działo, to jeden za drugiego wskoczy w ogień.
Często musieli skakać?
Z przygód, o jakich opowiadał tata, to raz u przeszukiwanego gościa znalazł dość długi nóż.
I to nie był kucharz.
Nie.
O województwie lubuskim mówi się, że na tle piłkarskiej Polski to pustynia, drużyn w wyższej lidze trzeba szukać z lornetką. Z drugiej strony piłki na tej pustyni uczyli się Łukasz Fabiański, Sebastian Walukiewicz, Tomasz Kędziora, Kamil Jóźwiak, Tymoteusz Puchacz czy pan.
A do klasy chodziłem z Konradem Michalakiem.
Może to fatamorgana reszty Polski.
Gdy grałem w Zielonej Górze, sprowadzano tam młodych chłopaków z mniejszych klubów. W UKP oferowali świetne warunki do rozwoju. Stali się kuźnią talentów, mieliśmy mocny zespół.
Pan przeprowadził się tam z Żar.
Rodzice dostali propozycję lepszej pracy w Zielonej Górze, a ja rozwoju sportowego. Wyszło naturalnie, bo rodzicie kupili mieszkanie. Przeprowadziliśmy się razem i nie musiałem mieszkać w internacie.
Ile meczów zagrał pan jako napastnik?
W Zielonej Górze ćwiczyliśmy na sztucznym boisku, na którym grały jeszcze dinozaury.
Co drugi rzut groził kontuzją. Jeśli była szansa, to pytałem trenera, czy mogę wystąpić w polu. Na podwórku też nie stawałem w bramce, szedłem tam tylko na treningach. Przy luźniejszej grze wolałem atak, by strzelić kilka goli.
W meczach ligowych też tam pan grał.
W lubuskim ogrywaliśmy wszystkich, były zwycięstwa i po 15:0. Zdarzyło się też, że jako bramkarz strzelałem karnego.
A trenerzy Michał Grzelczyk i Mirosław Kasprzak mieli na uwadze, żeby jako bramkarz grał pan dużo nogami, bo przyda się to panu w przyszłości.
Efekty dziś widzę, na pewno dzięki temu pewnie czuję się w grze nogami. Duży szacunek dla trenerów, jeżeli przewidzieli to już wtedy. Ja o tym nie myślałem. Cieszyłem się, że mogę pobiegać, pokopać.
Jak pan znalazł się w Lechu?
Na meczu kadr wojewódzkich wypatrzył mnie Tadeusz Jaros, skaut Lecha. Podszedł po meczu z pytaniem, czy nie chcę przyjechać na
W Zielonej Górze ćwiczyliśmy na sztucznym boisku, na którym grały jeszcze dinozaury. Co drugi rzut groził kontuzją. Jak była szansa, to pytałem trenera, czy mogę wystąpić w polu.
testy. Lech? To w ogóle było dla mnie wow. Trochę czasu trwało, ale w końcu znalazłem się we Wronkach.
Tadeusz Jaros to akurat kilku piłkarzy dla Lecha znalazł...
Niedawno odezwał się, czy w ogóle go pamiętam. Dlaczego miałbym zapomnieć? Zapytał, czy podpiszę mu piłkę, bo zbiera autografy swoich „wychowanków”. Akurat w grudniu graliśmy w Poznaniu z Lechem, zostawił piłkę na recepcji. Nasz kontakt trochę się odnowił. Ostatnio mieliśmy spotkać się w Poznaniu, przygotowałem dla niego swoją koszulkę. COVID pokrzyżował plany i w końcu nie przyjechałem.
Testowano pana także w Koronie.
Miałem 15 lat, może 16. Szczyl. Przyjechałem do drużyny trenera Leszka Ojrzyńskiego i nawet nie zdawałem sobie sprawy, że w takim wieku mogę ćwiczyć z ekstraklasowym zespołem. Jednym z bramkarzy był Szlakotin. Pamiętam, że podszedł w szatni i dał mi wielką torbę ze sprzętem – dwie pary butów i cztery pary starych rękawic. To znaciuszki czy dla niego były stare, a dla mnie do grania w meczach. Później pokazywałem chłopakom z Lecha ten sprzęt, robił na nich wrażenie.
Dlaczego Lech, a nie Korona?
Ze względu na trenera Andrzeja Dawidziuka. Wtedy nie miałem menedżera, a nad moją przyszłością zastanawialiśmy się z tatą. Przemawiało do nas, jakich bramkarzy wychował trener Dawidziuk, jego pomysł i też baza treningowa we Wronkach. To zdecydowało, że znalazłem się w Lechu.
W którym nigdy pan nie zadebiutował.
No nie udało się.
Może byłoby łatwiej, gdyby grał pan w polu. Lech daje szanse młodym, ale nie bramkarzom.
Miałem pecha. To znaczy nikomu źle nie życzę, ale wtedy żaden bramkarz nie miał nawet chociaż maluteńkiej kontuzji. Konkurencja była mocna: Kotorowski, Burić, Gostomski. Nie było możliwości, by szczęście się uśmiechnęło i mógłbym spróbować jako bramkarz numer dwa, a potem może jedynka.
Wie pan, jak namierzył pana Raków?
Nie.
Trener Maciej Sikorski przeczytał o panu na portalu 90minut.pl. I zaczął się interesować.
Nawet o tym nie słyszałem.
Dla pana dobrze się ułożyło, że Marek Papszun w Łomiankach, Legionovii, Świcie czy na początku w Rakowie chciał mieć w bramce młodzieżowca.
Rzeczywiście zwracał na to uwagę. Przede mną w Rakowie bronił Tomek Loska, którego wypożyczenie zimą skrócił Górnik.
Jako piłkarz Rakowa specjalnie pan chciał mieszkać z Adamem Czerkasem?
Specjalnie to nie.
Czerkas się śmieje, że na mieszkaniu z nim bramkarze korzystają. W Świcie Nowy Dwór mieszkał z Borisem Peškoviciem i Arkadiuszem Malarzem, którzy poszli do góry, w Rakowie powtórka – był współlokatorem pana i Tomasza Loski. Obaj trafiliście do ekstraklasy.
Może coś w tym jest i tak można to czytać. W II lidze nie było wielkich pieniędzy, szukałem oszczędności.
Loska zaczął odważnie i wynajął mieszkanie tylko dla siebie. Ale zwyciężyła ekonomia. Kiedy zorientował się, że zaczyna brakować do pierwszego, to dokwaterował się do Czerkasa.
Pamiętajmy, że to był Ii-ligowy Raków. Wypożyczenie okazało się dla mnie ważnym krokiem. Karta się odwróciła, miałem zapewniony rozwój, grałem regularnie, co zaowocowało transferem do ekstraklasy.
Wisła wypatrzyła pana w sparingach.
Z Wisłą w Myślenicach graliśmy praktycznie co okres przygotowawczy. I miałem to szczęście, że za każdym razem wypadałem dobrze, obroniłem karnego Semira Štilicia. Tak podobno zwróciłem na siebie uwagę.
Rafał Janicki pyta, czy nabrał pan już wprawy w prasowaniu ciuchów synka? już dawno wyprasowane. Kiedy leżały takie malutkie, wydawało się, że to będzie prosta robota. A kilka wieczorów na to poświęciłem. Nie migam się od obowiązków: przebieram syna, pomagam, kiedy tylko mogę. Od Natalii dostaję to samo. Gdy mały daje mi popalić, to mówi, że zajmie się nim, bo jutro mam trening czy mecz.
W sobotę skończy pan 24 lata. Młody tata.
Jak syn dorośnie, to z Natalią będziemy jeszcze w fajnym wieku.
Z powodu jego narodzin nie zagrał pan w meczu z Piastem.
Dzień wcześniej przyjechali teściowie. Umówiliśmy się, że jeżeli wypadnie mi mecz i nie będę mógł być przy Natalii, to mnie zastąpią. Zbliżał się termin porodu. A dokładnie to było już dzień po, teraz mi Natalia podpowiada. Wieczorem napisała, że idzie spać. Odpowiedziałem: „Dobra, to ja nie wyciszam telefonu, jakby się coś działo w nocy, to pisz”. Nic nie napisała. Wstałem o ósmej rano, patrzę w telefon, a tam wiadomość sprzed pół godziny: „Nie chciałam cię budzić. Zaczęło się. Jedziemy z mamą do szpitala”. O trzeciej w nocy miała pierwsze skurcze, po których jeszcze zasnęła. Pojechali do szpitala o 7.30, a o ósmej zrobili badanie. Chciałem zadzwonić do położnej, fanki Wisły, jak ona to widzi: czy poród będzie przed meczem, po, w trakcie? Podczas kolejnego badania odeszły wody i wątpliwości już nie było.
A były przy tym, czy w takich okolicznościach ma pan wystąpić z Piastem?
Poszedłem do trenera Hyballi z pytaniem, co robić. Chciałem zagrać i być przy narzeczonej, ale tak się nie dało. Myślałem o tym, że opuszczę mecz. Wie pan, jak to jest. Mnie nie ma, mój zastępca zagra mecz życia i od następnej kolejki mogę trafić na ławkę.
Jak zareagował trener?
Zaproponował, żebym zamknął oczy na pięć sekund i odpowiedział na pytanie: piłka nożna czy żona? Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Żona. Spojrzał na mnie: „No to wszystko jasne, jedziesz do szpitala”. Myślę, że spodziewał się takiej odpowiedzi, ale chciał mi uświadomić, jak ważny to dzień w moim życiu, wyjątkowy. Kamień spadł mi z serca. Z taksówki wysłałem mu wiadomość: „Dziękuję trenerze jeszcze raz”. Odpisał: „Jedź do szpitala, zajmij się żoną, dzieckiem i nie myśl o pierd... piłce”.
Po meczu z Piastem trener dopiero mógł pomyśleć, że to pierd... piłka. Od 3:0 do 3:4.
Po takim meczu mógłby już inaczej zareagować na moje rozterki.
Oglądał pan?
Mały urodził się o 13.55. Zobaczyłem go, mieliśmy czas dla siebie.
Godzinę i pięć minut później zaczynał się mecz.
Poszliśmy do pokoju. Natalia miała ze sobą tablet na wypadek, gdybym grał, a on mogła obejrzeć mecz. Włączyłem. Po 20 minutach było 3:0 dla nas. Syn mi się urodził, wygrywamy z Piastem. No rewelacja.
Ale ten dzień zwariowany miał być do końca.
Natalia była głodna. Przy 3:3 pomyślałem „No dobra, jest końcówka, nic już pewnie się nie wydarzy”. Pojechałem po jedzenie. Wróciłem i zobaczyłem na telefonie, jak się skończyło. Zapytałem Natalii, czy zna wynik? „No remis, masakra” – odpowiedziała. „Jest jeszcze gorzej”. Synkowi będę mógł mówić, że urodził się w dniu, w którym Wisła przegrała coś wygranego. W meczu, który już zawsze będę pamiętał, choć w nim nie grałem.
Trener zaproponował, żebym zamknął oczy na pięć sekund i odpowiedział na pytanie: piłka nożna czy żona? Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Żona. „No to jedziesz do szpitala”.