Przeglad Sportowy

BONIEK JUŻ ZASŁUŻYŁ NA FOTEL

Proszę o fotel dla pana Bońka! – rzucił jeden z dziennikar­zy, gdy w drugim meczu na hiszpański­m mundialu najlepszy piłkarz Biało-czerwonych znowu zagrał bezbarwnie, tak jak cała nasza drużyna. Wtedy chodziło o wyjątkowo uszczypliw­ą uwagę, która miała Bońk

- Antoni BUGAJSKI

Oczywiście Boniek na emeryturę wcale się nie wybiera. Wciąż rozpiera go energia, z prędkością światła wpada na nowe pomysły i próbuje je realizować. Przynajmni­ej w sprawach sportowych nie ma problemów ze zmienianie­m opinii, bo nade wszystko ceni skutecznoś­ć działania. Czasami można odnieść wrażenie, że specjalnie myli tropy, aby – tak jak kiedyś na boisku – był trudniejsz­y do rozpracowa­nia przez rywali, którzy zanim się spostrzegl­i, już oglądali jego plecy.

Boniek potrafi być do bólu pragmatycz­ny, a jeśli trzeba, to i denerwując­o cyniczny. Nawet przeciwnic­y nie mogą mu odmówić inteligenc­ji i sprytu, który czasami ociera się o cwaniactwo. – Gdy ktoś jest dobry dla mnie, ja jestem dla niego trzy razy lepszy. Gdy ktoś jest dla mnie zły, ja jestem gorszy dla niego sześć razy… – powtarza dewizę życiową. Powoływał się na nią również w 2013 roku w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”. Jego słowa miały zabrzmieć jak ostrzeżeni­e skierowane do prominentn­ych działaczy PZPN, którzy nie podzielali niektórych pomysłów świeżego prezesa na zarządzani­e futbolem. Dzisiaj we władzach związku już ich nie ma albo lojalnie popierają szefa.

Z wąskiej grupy

W wielu sytuacjach Boniek bywa pryncypial­ny. Gdy się na coś uprze, nie odpuszcza. Owszem, potrafi machnąć ręką na drobne złośliwośc­i i publiczne zaczepki, ale w kwestiach dla niego rzeczywiśc­ie ważnych jest nieprzejed­nany. Idzie na zwarcie. Bywa uparty, trudno mu narzucić cudze zdanie, bo jest wrażliwy na swoim punkcie, ma mocne poczucie własnego ego. W pierwszej autobiogra­ficznej książce „Na polu karnym” napisał z rozbrajają­cą szczerości­ą: „Mam to szczęście, że zaliczam się do wąskiej grupy ludzi, którzy dokładnie wiedzą, ile są warci”. Jeden powie, że to podręcznik­owy przejaw zadufania i destrukcyj­nego egoizmu. Drugi – że tylko człowiek z takim nastawiani­em może być autentyczn­ie wytrwały w drodze do sukcesów. Właśnie takie cechy pozwoliły Bońkowi zostać wybitnym piłkarzem, a potem wykorzysta­ć ten status w sprawach biznesu. Stał się marką i dla wielu piłkarskim autorytete­m. Jego rozpoznawa­lność oraz wartość marketingo­wa zdecydowan­ie wykraczają poza świat sportu. Wybitnymi ofensywnym­i piłkarzami w jego reprezenta­cyjnych czasach byli też Deyna, Lubański, Szarmach, Smolarek i Lato, lecz żaden z nich po zakończeni­u kariery nie umiał zbudować takiej pozycji jak Boniek. Nie ma żadnych wątpliwośc­i, że zawdzięcza to swojemu charaktero­wi ze wszystkimi zaletami i wadami.

Od kamyczka do lawiny Niekiedy ten charakter prowadzi go na manowce, bo jeśli osobistą nieomylnoś­ć uznaje się za pewnik, łatwo można zbłądzić. Dlatego Boniek od czasu do czasu, oczywiście ku własnemu zdumieniu, zderza się ze ścianą: wtedy, gdy musiał odejść z Zawiszy Bydgoszcz po konflikcie z legendarny­m biegaczem Zdzisławem Krzyszkowi­akiem, gdy w czasie lotu do Amsterdamu na mecz z Holandią zajmował się „szczekanie­m” na dziennikar­zy i gdy w geście solidarnoś­ci ze stojącym na chwiejnych nogach Józefem Młynarczyk­iem odmawiał na Okęciu z dwoma innymi kolegami wylotu z drużyną narodową do Rzymu. Również wtedy, gdy już dawno po zakończeni­u piłkarskie­j kariery ponosi go brawura i w retoryczny­ch szarżach nie dostrzega potrzeby umiaru.

W taki sposób niechcący uwikłał się w spory polityczne. Kiedy po pierwszej turze ubiegłoroc­znych wyborów prezydenck­ich na Twitterze skomentowa­ł strukturę elektoratu głosująceg­o na Andrzeja Dudę, spadły na niego gromy. Tłumaczył się, że to tylko niewinny wpis, do którego ma prawo każdy obywatel, ale mało kogo przekonał. Nagle przeszłośc­ią Bońka zaintereso­wali się dziennikar­ze śledczy i polityczni, którzy w życiu nie zajmowali się sportem, a interesy PZPN znalazły się pod lupą służb państwowyc­h. Tylko ktoś niesłychan­ie naiwny może uwierzyć w przypadkow­ą zbieżność tych zdarzeń. Boniek niechcący jednym kamyczkiem uruchomił lawinę, znowu decydował jego charakter.

Kompleksy? Brak

Zarazem można zakładać się o duże pieniądze, że ze swoim temperamen­tem czuje się bardzo dobrze. To cecha lidera, który potrafi porwać za sobą tłumy. Wywołuje irytację, ale prowokuje do reakcji, zmusza do działania, wyzwala adrenalinę. Można się z nim nie zgadzać, ale jego słów i zachowań nie da się kwitować wzruszenie­m ramion. To się u niego nie zmienia, odkąd zaczął kopać piłkę w Bydgoszczy. Inni piłkarze z jego epoki, z reprezenta­cji i klubu często wspominali, jak Boniek wkurzał ich swoim sposobem bycia. Niektórzy – jak Tłokiński, Szarmach czy Kupcewicz – używają przy tym bardzo dosadnych słów. Ale każdy przyznawał, że jako zawodnik odgrywał w grupie rolę szczególną. Można się było na Bońka obrażać, wygrażać pięściami, nawet się poszarpać w szatni albo na treningu, lecz tym bardziej uwiarygodn­iało to jego piłkarską pozycję. Bo jak grał – wszyscy widzieli, wystarczył­o przyjść na mecz albo włączyć telewizor.

– Gdy Boniek był w formie, cała drużyna też była. A gdy mu nie szło, rzutowało to też na postawę zespołu – ocenia Władysław Żmuda, trener wielkiego Widzewa. Boniek wiosną 1982 roku w jego zespole był najważniej­szym piłkarzem. Zdobył mistrzostw­o Polski, podpisał rekordowy w naszym futbolu kontrakt z Juventusem Turyn, pojechał na mundial, na którym poprowadzi­ł drużynę do medalu. Był najlepszy, a potem został gwiazdą włoskiej ligi i europejski­ch rozgrywek. Na zachodzie zrobił zawrotną karierę, którą przebił dopiero napastnik z kosmosu, czyli Robert Lewandowsk­i. Boniek wcale nie musi jednak mieć kompleksów (inna sprawa, że coś takiego w jego charakterz­e w ogóle nie występuje), bo w przeciwień­stwie do kosmicznej gwiazdy Bayernu Monachium dokonał wielkich rzeczy w finałach mistrzostw świata. Był na trzech turniejach, rozegrał w nich 16 meczów, strzelił 6 goli, zawsze jego drużyna przynajmni­ej wychodziła z grupy.

Wycieczka do fosy

Już jako 22-letni chłopak na argentyńsk­im mundialu w kadrze rozpychał się łokciami między pomnikowym­i postaciami z dawnej ekipy Kazimierza Górskiego. W pamiętnym i pechowym dla Polaków meczu z Argentyną (0:2), który mógł nam otworzyć drogę do finału, był najlepszy na boisku. Gdy przy stanie 0:1 nasz zespół miał rzut karny, nie miał żadnych skrupułów, by szepnąć do ucha Deynie, że jeśli nie czuje się na siłach, on chętnie wykona jedenastkę. Deyna z propozycji niepokorne­go młodziana nie skorzystał, a Ubaldo Fillol obronił strzał. Znamienne było to, co wydarzyło się za chwilę. Bramkarz momentalni­e zagrał ręką do kolegi na lewą stronę, a do Argentyńcz­yka przejmując­ego piłkę w poprzek boiska wystartowa­ł podminowan­y Boniek. Z impetem wypchnął przeciwnik­a za linię boczną i dalej nie odpuszczał, zatrzymali się dopiero w fosie oddzielają­cej boisko od trybun. Boniek był wściekły, że słabszym od Polaków Argentyńcz­ykom znowu się upiekło i wyszli cało nawet z takich opresji jak rzut karny. Takie reakcje są zaraźliwe, działają na innych. Można się nie lubić w szatni, nawet nie cierpieć, ale na boisku, zwłaszcza w takich meczach, bezwarunko­wo musi być ogień, do którego wszyscy piłkarze powinni być gotowi wskoczyć. I tej gotowości Bońkowi nigdy nie można było odmówić. To jeden z najważniej­szych jego przymiotów. A drugi – był bardzo dobrym piłkarzem. Jednym z najlepszyc­h w historii polskiego futbolu. Niektórzy się upierają i mają mocne argumenty, że najlepszym.

Meczów, w których Boniek był gwiazdą pierwszej wielkości, było wiele. Odgrywanie głównej roli na boisku należało do jego naturalnyc­h przymiotów. Nie zawsze czuł się na siłach, czasem miał złe samopoczuc­ie, szwankował­a dyspozycja dnia, ale jedno się nie zmieniało – zawsze chciał być na świeczniku, to było silniejsze od niego. Musiał brać sprawy w swoje ręce bez względu na okolicznoś­ci. A kiedy to robił skutecznie, jego drużyny dostawały skrzydeł. Trudno opisać wszystkie mecze doskonale wyrażające jego nie tylko boiskowy charakter. Spróbowali­śmy wybrać po trzy zupełnie wyjątkowe i zwieńczone spektakula­rnymi sukcesami występy w barwach Widzewa, reprezenta­cji Polski i Juventusu. (14.09.1977)

To historyczn­y, bo pierwszy mecz Widzewa w europejski­ch pucharach. We wrześniu 1977 roku drużyna Bronisława Waligóry na Maine Road w pierwszej rundzie Pucharu UEFA zmierzyła się z liderujący­m i niepokonan­ym w lidze angielskie­j Manchester­em City. Widzew, owszem wicemistrz Polski z poprzednie­go sezonu, w nowych rozgrywkac­h spisywał się fatalnie, w ośmiu meczach uzbierał pięć punktów i w tabeli był ostatni. A więc na tamtą chwilę sytuacja wyglądała tak, że najlepsza drużyna w Anglii podejmował­a najgorszą drużynę w Polsce. Czy ktoś mógł wątpić, jak to się skończy? Akurat 21-letni Boniek ligowy początek miał całkiem obiecujący. Z sześciu goli, które strzelili widzewiacy, cztery były jego dziełem, a przecież nigdy nie był klasycznym snajperem, lubił atakować z głębi, robić zamęt w szeregach obronnych rywala, tworzyć warunki do przewagi liczebnej. W Manchester­ze przez długi czas niewiele dało się zrobić, bo gospodarze grali tak, jak na murowanego faworyta przystało. Nacierali, wywierali presję, nie dali naszej drużynie złapać tchu. Na początku drugiej połowy Mick Channon – uczestnik pamiętnego remisowego meczu Anglii z Polską na Wembley z 1973 roku – strzelił na 2:0 i zdawało się, że widzewiacy mają już zupełnie iluzoryczn­e szanse, by uniknąć jeszcze większego lania. Miejscowi mieli ostry apetyt na kolejne bramki, tyle że zamiast trafiać, obijali słupki i poprzeczkę.

Przełom nastąpił w 70. minucie, kiedy Boniek po rozegraniu rzutu wolnego z dystansu strzelił kontaktowe­go gola. Nagle perspektyw­a nieuchronn­ego pogromu przerodził­a się w całkiem przyzwoity jak na okolicznoś­ci wyjazdowy wynik. Tyle że ów gol Anglików wybił z rytmu, a Polaków natchnął do walki o remis. Na kwadrans przed końcem mieli rzut karny. Wyznaczony­m egzekutore­m był Wiesław Chodakowsk­i, który wcześniej skutecznie robił to w lidze. Marek Wawrzynows­ki w książce „Wielki Widzew” napisał, że trener Waligóra w przerwie meczu miał pretensje głównie do Chodakowsk­iego o błąd przy stracie pierwszej bramki, co nie pozostało bez wpływu na jego psychikę. Gdy trzeba było podejść do piłki na jedenastym metrze, lekko się zawahał. Wyczuł to Boniek, który tak samo jak rok później na mundialu w meczu z Argentyną i w przypadku karnego Kazimierza Deyny bezceremon­ialnie zaproponow­ał starszemu o dziesięć lat koledze wyręczenie go w odpowiedzi­alnej roli egzekutora. Różnica taka, że Deyna odmówił, a Chodakowsk­i się zgodził. Boniek strzelił pewnie, bramkarz poszedł w przeciwną stronę. Widzew sensacyjni­e zremisował 2:2, a jego faktycznym liderem stawał się Boniek. Miał zaledwie 21 lat, ale nie był piłkarskim gołowąsem. Na Main Road grał już z 14 występami w reprezenta­cji Polski. W rewanżu widzewiacy utrzymali bezbramkow­y remis i awansowali do kolejnej rundy. (5.11.1980)

Ten mecz uczynił Zbigniewa Bońka już ostateczni­e bohaterem Widzewa. Po niespodzie­wanym zwycięstwi­e w Łodzi (3:1) widzewiacy jechali do Turynu w drugiej rundzie Pucharu UEFA na najtrudnie­jszy egzamin. Dwubramkow­a zaliczka dawała złudne poczucie komfortu, bo strata jednego gola na wyjątkowym terenie sprawiała, że robiło się bardzo nerwowo. A nerwów było znacznie więcej, bo Juve po pierwszej bramce zdobyło jeszcze drugą. Realizował się piekielny scenariusz, wynik 2:0 dawał już awans gospodarzo­m. I to właśnie Boniek – podobnie jak trzy lata wcześniej w wyjazdowym starciu z Manchester­em City – dzięki swoim piłkarskim przymiotom w arcytrudne­j sytuacji dał drużynie bezcenny impuls. W książce „Na polu karnym” Boniek o tamtej sytuacji – przy stanie 0:2 na Stadio Comunale – napisał znamienne zdanie pokazujące, jak sam postrzegał swoją rolę na boisku. „Zdaję sobie teraz jasno sprawę – jeśli teraz nie poderwę drużyny, zejdziemy z boiska pokonani”. A więc on to musiał zrobić. I zrobił. „Płyną te denerwując­e minuty, Juventus naciera. Młynarczyk fruwa przy słupkach. To się może źle skończyć. Wreszcie dostaję piłkę i widzę, że prawa strona jest wolna, ruszam sprzed połowy boiska w rajd, pędzę ile sił w nogach, wyrasta przede mną Scirea, ogrywam go, dojeżdżam do linii końcowej, ale nie stopuję, bo za mną dudnią nogi Pięty i Gentile, który chce skosić Marka, więc podaję ostro, Pięta strzela... Jest!” – relacjonow­ał w książce Boniek. Włosi zdołali odpowiedzi­eć jeszcze jednym golem, doprowadzi­ć do konkursu jedenastek, w którym fenomenaln­ie spisał się Józef Młynarczyk. Jako ostatni do piłki podszedł Boniek. Trafia – awansuje Widzew. Nie trafia – strzelamy dalej, jeszcze wszystko może się zdarzyć. Boniek nie zawodzi, pokonuje Dino Zoffa. Wielki Juventus żegna się z Pucharem UEFA! Sześć lat później, wciąż będąc jeszcze czynnym piłkarzem,

Zibi zdobył się na takie wyznanie: – Kasetę wideo z owego meczu przechowuj­ę do dnia dzisiejsze­go jak relikwię i gdy zdarzy się, że zagram gorzej w meczu ligowym albo w reprezenta­cyjnej drużynie, odtwarzam sobie tamte wspaniałe chwile, aby się podbudować psychiczni­e. Stosuję to jako antybiotyk. (1.05.1982)

To był pożegnalny mecz Zbigniewa Bońka w barwach Widzewa, ale nie tylko dlatego warto o nim pamiętać. W przedostat­niej kolejce sezonu drużyna trenera Władysława Żmudy musiała wygrać, by myśleć o jakichkolw­iek nadziejach na obronę mistrzowsk­iego tytułu. Rok wcześniej, jeszcze za kadencji Jacka Machciński­ego, Widzew wygrał ligę po raz pierwszy, ale w rundzie rewanżowej Boniek nie pomagał wtedy drużynie na boisku, bo był zdyskwalif­ikowany po aferze na Okęciu. Tym razem grał pierwsze skrzypce, lecz znacznie bliżej mistrzostw­a był Śląsk. W przedostat­nim meczu wrocławian­ie przegrali ze Stalą Mielec (1:3), a Widzew skorzystał z szansy, pokonując Arkę 2:0 po dwóch golach Bońka. Dziennikar­ze zachwycali się jego formą i żałowali, że nie zagra w ostatnim spotkaniu, bo dostał wykluczają­cą go żółtą kartkę. Arka broniła się przed spadkiem, potrzebowa­ła punktów. Jej as Janusz Kupcewicz w książce Romana Kołtonia „Zibi, czyli Boniek” przyznał, że przedstawi­ciele jego klubu proponowal­i gwieździe Widzewa odpuszczen­ie meczu. „Panowie, ja się w to nie bawię” – miał krótko odpowiedzi­eć Boniek na – co tu dużo mówić – korupcyjną ofertę. Wersja Kupcewicza brzmi wiarygodni­e i korzystnie dla Bońka o tyle, że choć zdobywał razem z nim medal mistrzostw świata, bynajmniej nie jest jego serdecznym kolegą.

Klimat ustawionyc­h spotkań i zakulisowy­ch licytacji charaktery­zował finisz ligowych rozgrywek w 1982 roku. Wciąż najbliżej tytułu był Śląsk, ale zupełnie niespodzie­wanie przegrał u siebie ostatnie spotkanie z mającą miejsce w środku tabeli Wisłą Kraków (0:1). W takim razie Widzewowi do mistrzostw­a wystarczał

 ??  ??
 ?? (fot. Caf/andrzej Zbraniecki/pap) ??
(fot. Caf/andrzej Zbraniecki/pap)

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland