BONIEK JUŻ ZASŁUŻYŁ NA FOTEL
Proszę o fotel dla pana Bońka! – rzucił jeden z dziennikarzy, gdy w drugim meczu na hiszpańskim mundialu najlepszy piłkarz Biało-czerwonych znowu zagrał bezbarwnie, tak jak cała nasza drużyna. Wtedy chodziło o wyjątkowo uszczypliwą uwagę, która miała Bońk
Oczywiście Boniek na emeryturę wcale się nie wybiera. Wciąż rozpiera go energia, z prędkością światła wpada na nowe pomysły i próbuje je realizować. Przynajmniej w sprawach sportowych nie ma problemów ze zmienianiem opinii, bo nade wszystko ceni skuteczność działania. Czasami można odnieść wrażenie, że specjalnie myli tropy, aby – tak jak kiedyś na boisku – był trudniejszy do rozpracowania przez rywali, którzy zanim się spostrzegli, już oglądali jego plecy.
Boniek potrafi być do bólu pragmatyczny, a jeśli trzeba, to i denerwująco cyniczny. Nawet przeciwnicy nie mogą mu odmówić inteligencji i sprytu, który czasami ociera się o cwaniactwo. – Gdy ktoś jest dobry dla mnie, ja jestem dla niego trzy razy lepszy. Gdy ktoś jest dla mnie zły, ja jestem gorszy dla niego sześć razy… – powtarza dewizę życiową. Powoływał się na nią również w 2013 roku w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”. Jego słowa miały zabrzmieć jak ostrzeżenie skierowane do prominentnych działaczy PZPN, którzy nie podzielali niektórych pomysłów świeżego prezesa na zarządzanie futbolem. Dzisiaj we władzach związku już ich nie ma albo lojalnie popierają szefa.
Z wąskiej grupy
W wielu sytuacjach Boniek bywa pryncypialny. Gdy się na coś uprze, nie odpuszcza. Owszem, potrafi machnąć ręką na drobne złośliwości i publiczne zaczepki, ale w kwestiach dla niego rzeczywiście ważnych jest nieprzejednany. Idzie na zwarcie. Bywa uparty, trudno mu narzucić cudze zdanie, bo jest wrażliwy na swoim punkcie, ma mocne poczucie własnego ego. W pierwszej autobiograficznej książce „Na polu karnym” napisał z rozbrajającą szczerością: „Mam to szczęście, że zaliczam się do wąskiej grupy ludzi, którzy dokładnie wiedzą, ile są warci”. Jeden powie, że to podręcznikowy przejaw zadufania i destrukcyjnego egoizmu. Drugi – że tylko człowiek z takim nastawianiem może być autentycznie wytrwały w drodze do sukcesów. Właśnie takie cechy pozwoliły Bońkowi zostać wybitnym piłkarzem, a potem wykorzystać ten status w sprawach biznesu. Stał się marką i dla wielu piłkarskim autorytetem. Jego rozpoznawalność oraz wartość marketingowa zdecydowanie wykraczają poza świat sportu. Wybitnymi ofensywnymi piłkarzami w jego reprezentacyjnych czasach byli też Deyna, Lubański, Szarmach, Smolarek i Lato, lecz żaden z nich po zakończeniu kariery nie umiał zbudować takiej pozycji jak Boniek. Nie ma żadnych wątpliwości, że zawdzięcza to swojemu charakterowi ze wszystkimi zaletami i wadami.
Od kamyczka do lawiny Niekiedy ten charakter prowadzi go na manowce, bo jeśli osobistą nieomylność uznaje się za pewnik, łatwo można zbłądzić. Dlatego Boniek od czasu do czasu, oczywiście ku własnemu zdumieniu, zderza się ze ścianą: wtedy, gdy musiał odejść z Zawiszy Bydgoszcz po konflikcie z legendarnym biegaczem Zdzisławem Krzyszkowiakiem, gdy w czasie lotu do Amsterdamu na mecz z Holandią zajmował się „szczekaniem” na dziennikarzy i gdy w geście solidarności ze stojącym na chwiejnych nogach Józefem Młynarczykiem odmawiał na Okęciu z dwoma innymi kolegami wylotu z drużyną narodową do Rzymu. Również wtedy, gdy już dawno po zakończeniu piłkarskiej kariery ponosi go brawura i w retorycznych szarżach nie dostrzega potrzeby umiaru.
W taki sposób niechcący uwikłał się w spory polityczne. Kiedy po pierwszej turze ubiegłorocznych wyborów prezydenckich na Twitterze skomentował strukturę elektoratu głosującego na Andrzeja Dudę, spadły na niego gromy. Tłumaczył się, że to tylko niewinny wpis, do którego ma prawo każdy obywatel, ale mało kogo przekonał. Nagle przeszłością Bońka zainteresowali się dziennikarze śledczy i polityczni, którzy w życiu nie zajmowali się sportem, a interesy PZPN znalazły się pod lupą służb państwowych. Tylko ktoś niesłychanie naiwny może uwierzyć w przypadkową zbieżność tych zdarzeń. Boniek niechcący jednym kamyczkiem uruchomił lawinę, znowu decydował jego charakter.
Kompleksy? Brak
Zarazem można zakładać się o duże pieniądze, że ze swoim temperamentem czuje się bardzo dobrze. To cecha lidera, który potrafi porwać za sobą tłumy. Wywołuje irytację, ale prowokuje do reakcji, zmusza do działania, wyzwala adrenalinę. Można się z nim nie zgadzać, ale jego słów i zachowań nie da się kwitować wzruszeniem ramion. To się u niego nie zmienia, odkąd zaczął kopać piłkę w Bydgoszczy. Inni piłkarze z jego epoki, z reprezentacji i klubu często wspominali, jak Boniek wkurzał ich swoim sposobem bycia. Niektórzy – jak Tłokiński, Szarmach czy Kupcewicz – używają przy tym bardzo dosadnych słów. Ale każdy przyznawał, że jako zawodnik odgrywał w grupie rolę szczególną. Można się było na Bońka obrażać, wygrażać pięściami, nawet się poszarpać w szatni albo na treningu, lecz tym bardziej uwiarygodniało to jego piłkarską pozycję. Bo jak grał – wszyscy widzieli, wystarczyło przyjść na mecz albo włączyć telewizor.
– Gdy Boniek był w formie, cała drużyna też była. A gdy mu nie szło, rzutowało to też na postawę zespołu – ocenia Władysław Żmuda, trener wielkiego Widzewa. Boniek wiosną 1982 roku w jego zespole był najważniejszym piłkarzem. Zdobył mistrzostwo Polski, podpisał rekordowy w naszym futbolu kontrakt z Juventusem Turyn, pojechał na mundial, na którym poprowadził drużynę do medalu. Był najlepszy, a potem został gwiazdą włoskiej ligi i europejskich rozgrywek. Na zachodzie zrobił zawrotną karierę, którą przebił dopiero napastnik z kosmosu, czyli Robert Lewandowski. Boniek wcale nie musi jednak mieć kompleksów (inna sprawa, że coś takiego w jego charakterze w ogóle nie występuje), bo w przeciwieństwie do kosmicznej gwiazdy Bayernu Monachium dokonał wielkich rzeczy w finałach mistrzostw świata. Był na trzech turniejach, rozegrał w nich 16 meczów, strzelił 6 goli, zawsze jego drużyna przynajmniej wychodziła z grupy.
Wycieczka do fosy
Już jako 22-letni chłopak na argentyńskim mundialu w kadrze rozpychał się łokciami między pomnikowymi postaciami z dawnej ekipy Kazimierza Górskiego. W pamiętnym i pechowym dla Polaków meczu z Argentyną (0:2), który mógł nam otworzyć drogę do finału, był najlepszy na boisku. Gdy przy stanie 0:1 nasz zespół miał rzut karny, nie miał żadnych skrupułów, by szepnąć do ucha Deynie, że jeśli nie czuje się na siłach, on chętnie wykona jedenastkę. Deyna z propozycji niepokornego młodziana nie skorzystał, a Ubaldo Fillol obronił strzał. Znamienne było to, co wydarzyło się za chwilę. Bramkarz momentalnie zagrał ręką do kolegi na lewą stronę, a do Argentyńczyka przejmującego piłkę w poprzek boiska wystartował podminowany Boniek. Z impetem wypchnął przeciwnika za linię boczną i dalej nie odpuszczał, zatrzymali się dopiero w fosie oddzielającej boisko od trybun. Boniek był wściekły, że słabszym od Polaków Argentyńczykom znowu się upiekło i wyszli cało nawet z takich opresji jak rzut karny. Takie reakcje są zaraźliwe, działają na innych. Można się nie lubić w szatni, nawet nie cierpieć, ale na boisku, zwłaszcza w takich meczach, bezwarunkowo musi być ogień, do którego wszyscy piłkarze powinni być gotowi wskoczyć. I tej gotowości Bońkowi nigdy nie można było odmówić. To jeden z najważniejszych jego przymiotów. A drugi – był bardzo dobrym piłkarzem. Jednym z najlepszych w historii polskiego futbolu. Niektórzy się upierają i mają mocne argumenty, że najlepszym.
Meczów, w których Boniek był gwiazdą pierwszej wielkości, było wiele. Odgrywanie głównej roli na boisku należało do jego naturalnych przymiotów. Nie zawsze czuł się na siłach, czasem miał złe samopoczucie, szwankowała dyspozycja dnia, ale jedno się nie zmieniało – zawsze chciał być na świeczniku, to było silniejsze od niego. Musiał brać sprawy w swoje ręce bez względu na okoliczności. A kiedy to robił skutecznie, jego drużyny dostawały skrzydeł. Trudno opisać wszystkie mecze doskonale wyrażające jego nie tylko boiskowy charakter. Spróbowaliśmy wybrać po trzy zupełnie wyjątkowe i zwieńczone spektakularnymi sukcesami występy w barwach Widzewa, reprezentacji Polski i Juventusu. (14.09.1977)
To historyczny, bo pierwszy mecz Widzewa w europejskich pucharach. We wrześniu 1977 roku drużyna Bronisława Waligóry na Maine Road w pierwszej rundzie Pucharu UEFA zmierzyła się z liderującym i niepokonanym w lidze angielskiej Manchesterem City. Widzew, owszem wicemistrz Polski z poprzedniego sezonu, w nowych rozgrywkach spisywał się fatalnie, w ośmiu meczach uzbierał pięć punktów i w tabeli był ostatni. A więc na tamtą chwilę sytuacja wyglądała tak, że najlepsza drużyna w Anglii podejmowała najgorszą drużynę w Polsce. Czy ktoś mógł wątpić, jak to się skończy? Akurat 21-letni Boniek ligowy początek miał całkiem obiecujący. Z sześciu goli, które strzelili widzewiacy, cztery były jego dziełem, a przecież nigdy nie był klasycznym snajperem, lubił atakować z głębi, robić zamęt w szeregach obronnych rywala, tworzyć warunki do przewagi liczebnej. W Manchesterze przez długi czas niewiele dało się zrobić, bo gospodarze grali tak, jak na murowanego faworyta przystało. Nacierali, wywierali presję, nie dali naszej drużynie złapać tchu. Na początku drugiej połowy Mick Channon – uczestnik pamiętnego remisowego meczu Anglii z Polską na Wembley z 1973 roku – strzelił na 2:0 i zdawało się, że widzewiacy mają już zupełnie iluzoryczne szanse, by uniknąć jeszcze większego lania. Miejscowi mieli ostry apetyt na kolejne bramki, tyle że zamiast trafiać, obijali słupki i poprzeczkę.
Przełom nastąpił w 70. minucie, kiedy Boniek po rozegraniu rzutu wolnego z dystansu strzelił kontaktowego gola. Nagle perspektywa nieuchronnego pogromu przerodziła się w całkiem przyzwoity jak na okoliczności wyjazdowy wynik. Tyle że ów gol Anglików wybił z rytmu, a Polaków natchnął do walki o remis. Na kwadrans przed końcem mieli rzut karny. Wyznaczonym egzekutorem był Wiesław Chodakowski, który wcześniej skutecznie robił to w lidze. Marek Wawrzynowski w książce „Wielki Widzew” napisał, że trener Waligóra w przerwie meczu miał pretensje głównie do Chodakowskiego o błąd przy stracie pierwszej bramki, co nie pozostało bez wpływu na jego psychikę. Gdy trzeba było podejść do piłki na jedenastym metrze, lekko się zawahał. Wyczuł to Boniek, który tak samo jak rok później na mundialu w meczu z Argentyną i w przypadku karnego Kazimierza Deyny bezceremonialnie zaproponował starszemu o dziesięć lat koledze wyręczenie go w odpowiedzialnej roli egzekutora. Różnica taka, że Deyna odmówił, a Chodakowski się zgodził. Boniek strzelił pewnie, bramkarz poszedł w przeciwną stronę. Widzew sensacyjnie zremisował 2:2, a jego faktycznym liderem stawał się Boniek. Miał zaledwie 21 lat, ale nie był piłkarskim gołowąsem. Na Main Road grał już z 14 występami w reprezentacji Polski. W rewanżu widzewiacy utrzymali bezbramkowy remis i awansowali do kolejnej rundy. (5.11.1980)
Ten mecz uczynił Zbigniewa Bońka już ostatecznie bohaterem Widzewa. Po niespodziewanym zwycięstwie w Łodzi (3:1) widzewiacy jechali do Turynu w drugiej rundzie Pucharu UEFA na najtrudniejszy egzamin. Dwubramkowa zaliczka dawała złudne poczucie komfortu, bo strata jednego gola na wyjątkowym terenie sprawiała, że robiło się bardzo nerwowo. A nerwów było znacznie więcej, bo Juve po pierwszej bramce zdobyło jeszcze drugą. Realizował się piekielny scenariusz, wynik 2:0 dawał już awans gospodarzom. I to właśnie Boniek – podobnie jak trzy lata wcześniej w wyjazdowym starciu z Manchesterem City – dzięki swoim piłkarskim przymiotom w arcytrudnej sytuacji dał drużynie bezcenny impuls. W książce „Na polu karnym” Boniek o tamtej sytuacji – przy stanie 0:2 na Stadio Comunale – napisał znamienne zdanie pokazujące, jak sam postrzegał swoją rolę na boisku. „Zdaję sobie teraz jasno sprawę – jeśli teraz nie poderwę drużyny, zejdziemy z boiska pokonani”. A więc on to musiał zrobić. I zrobił. „Płyną te denerwujące minuty, Juventus naciera. Młynarczyk fruwa przy słupkach. To się może źle skończyć. Wreszcie dostaję piłkę i widzę, że prawa strona jest wolna, ruszam sprzed połowy boiska w rajd, pędzę ile sił w nogach, wyrasta przede mną Scirea, ogrywam go, dojeżdżam do linii końcowej, ale nie stopuję, bo za mną dudnią nogi Pięty i Gentile, który chce skosić Marka, więc podaję ostro, Pięta strzela... Jest!” – relacjonował w książce Boniek. Włosi zdołali odpowiedzieć jeszcze jednym golem, doprowadzić do konkursu jedenastek, w którym fenomenalnie spisał się Józef Młynarczyk. Jako ostatni do piłki podszedł Boniek. Trafia – awansuje Widzew. Nie trafia – strzelamy dalej, jeszcze wszystko może się zdarzyć. Boniek nie zawodzi, pokonuje Dino Zoffa. Wielki Juventus żegna się z Pucharem UEFA! Sześć lat później, wciąż będąc jeszcze czynnym piłkarzem,
Zibi zdobył się na takie wyznanie: – Kasetę wideo z owego meczu przechowuję do dnia dzisiejszego jak relikwię i gdy zdarzy się, że zagram gorzej w meczu ligowym albo w reprezentacyjnej drużynie, odtwarzam sobie tamte wspaniałe chwile, aby się podbudować psychicznie. Stosuję to jako antybiotyk. (1.05.1982)
To był pożegnalny mecz Zbigniewa Bońka w barwach Widzewa, ale nie tylko dlatego warto o nim pamiętać. W przedostatniej kolejce sezonu drużyna trenera Władysława Żmudy musiała wygrać, by myśleć o jakichkolwiek nadziejach na obronę mistrzowskiego tytułu. Rok wcześniej, jeszcze za kadencji Jacka Machcińskiego, Widzew wygrał ligę po raz pierwszy, ale w rundzie rewanżowej Boniek nie pomagał wtedy drużynie na boisku, bo był zdyskwalifikowany po aferze na Okęciu. Tym razem grał pierwsze skrzypce, lecz znacznie bliżej mistrzostwa był Śląsk. W przedostatnim meczu wrocławianie przegrali ze Stalą Mielec (1:3), a Widzew skorzystał z szansy, pokonując Arkę 2:0 po dwóch golach Bońka. Dziennikarze zachwycali się jego formą i żałowali, że nie zagra w ostatnim spotkaniu, bo dostał wykluczającą go żółtą kartkę. Arka broniła się przed spadkiem, potrzebowała punktów. Jej as Janusz Kupcewicz w książce Romana Kołtonia „Zibi, czyli Boniek” przyznał, że przedstawiciele jego klubu proponowali gwieździe Widzewa odpuszczenie meczu. „Panowie, ja się w to nie bawię” – miał krótko odpowiedzieć Boniek na – co tu dużo mówić – korupcyjną ofertę. Wersja Kupcewicza brzmi wiarygodnie i korzystnie dla Bońka o tyle, że choć zdobywał razem z nim medal mistrzostw świata, bynajmniej nie jest jego serdecznym kolegą.
Klimat ustawionych spotkań i zakulisowych licytacji charakteryzował finisz ligowych rozgrywek w 1982 roku. Wciąż najbliżej tytułu był Śląsk, ale zupełnie niespodziewanie przegrał u siebie ostatnie spotkanie z mającą miejsce w środku tabeli Wisłą Kraków (0:1). W takim razie Widzewowi do mistrzostwa wystarczał