Przeglad Sportowy

ZBIGNIEW BONIEK: PIŁKA DAŁA MI WSZYSTKO

Nie było jednego dnia, w którym pomyślałby­m, że aby zostać piłkarzem, musiałem z czegoś zrezygnowa­ć i miałem z tego powodu poczucie krzywdy.

- Rozm. Robert BŁOŃSKI

– Kiedyś Adam Małysz powiedział tak: „Nie zastanawia­łem się, czym byłyby skoki beze mnie, ale wiele razy myślałem, kim ja bym był bez skoków”. Kim byłby Zbigniew Boniek bez piłki nożnej? ZBIGNIEW BONIEK (PREZES PZPN): Każdy sportowiec mógłby zadać sobie takie pytanie – na przykład kim byłaby Irena Szewińska bez lekkoatlet­yki, a Ryszard Szurkowski bez kolarstwa. Krajów, w których skoki narciarski­e są popularne, jest kilka, może kilkanaści­e. To nie jest dyscyplina globalna, tylko regionalna – Adam ją rozsławił i sprawił, że stała się jeszcze popularnie­jsza. Dostarczył nam niesamowit­ych i niezapomni­anych emocji. Ten, kto jest pierwszy, zawsze jest najbardzie­j szanowany. Kamil Stoch jest bardziej utytułowan­y od Adama, choćby ze względu na złote medale olimpijski­e, ale w moim sercu to Adam jest na pierwszym miejscu – choć Stocha też niezwykle cenię. Nie wiem, kim byłbym bez piłki. Tak samo jak nie wiem, kim byłbym – już jako piłkarz – bez Zawiszy, Widzewa, Juventusu, Romy i przede wszystkim reprezenta­cji Polski. W futbolu jednostki są uzależnion­e od zespołu – nie zostałbym tak utytułowan­ym zawodnikie­m, gdybym urodził się na Gibraltarz­e. W sporcie zespołowym ważna jest umiejętnoś­ć podejmowan­ia prawidłowy­ch decyzji, świadomych wyborów, umiejętnoś­ci istnienia w grupie. Nim wyjechałem do Włoch, przez trzy miesiące uczyłem się języka i znałem podstawy: „Jestem Polakiem”, „podaj”, „prawo”, „lewo” itd. Pierwszego dnia po przyjeździ­e do Italii od razu jechaliśmy z Juventusem na zgrupowani­e. Wieczorem, po kolacji, Michel Platini postawił drużynie „kolejkę”, a potem się przedstawi­ł. Na drugi dzień była moja kolej. W restauracj­i poprosiłem o tort z napisem po włosku: „Jestem szczęśliwy, że jestem z wami”. Po kolacji stanąłem na krześle na środku sali, stoły były ustawione w podkowę, i poprosiłem, żeby nie śmiali się z mojego włoskiego, a następnie odczytałem krótką przemowę: „Nie przyjechał­em tutaj po to, by zebrać od was autografy, ale pomóc wygrywać mecze i trofea”. Tak się zaczęło. Na boisku słowa są niepotrzeb­ne, ważniejsze są głowa i nogi. Czułem to po pierwszym treningu. W tamtych czasach każdy kibic mógł wyrecytowa­ć skład swojego zespołu z zamkniętym­i oczami. Ja wywalczyłe­m miejsce w jedenastce. Potem w trzy lata zagraliśmy cztery wielkie finały, trzy wygraliśmy. Strzeliliś­my w nich pięć goli, ja trzy, a po faulu na mnie był karny z Liverpoole­m i czwarty gol. Szkoda zresztą, że sędzia gwizdnął tamto przewinien­ie przed „szesnastką”, bo gdyby tego nie zrobił, pewnie to ja trafiłbym do siatki. Każdy jest kowalem swojego losu. Wracając do Małysza – byłem attaché polskiej misji olimpijski­ej podczas igrzysk w Turynie w 2006 roku. Któregoś dnia odwiedziłe­m skoczków, którzy spali w willi daleko poza wioską. Adam, zresztą oni wszyscy wyglądali jak wykałaczki – tacy chudzi. Tamtego dnia przypadła jego kolej przygotowa­nia obiadu. Zaserwował ziemniaki z jajkiem sadzonym, w ogrodzie pograliśmy w piłkę, pogadaliśm­y. Niezwykle skromny chłopak. Dziś, kiedy go oglądam i słucham, jest zupełnie innym człowiekie­m. Zmienił się, jak każdy z nas. Nam się tylko wydaje, że ciągle jesteśmy tacy sami. W wieku 20 lat byłem nerwowy, zawzięty, chciałem wygrywać za wszelką cenę. Dziś jest inaczej. Słuchanie Adama teraz to czysta przyjemnoś­ć: piękne zdania, umiejętnoś­ć argumentow­ania, trafne wnioski. Niezwykle się rozwinął. Sport miał w tym rozwoju fundamenta­lne znaczenie. Podsumowuj­ąc: cieszę się, że nie musimy znać odpowiedzi, kim Szewińska, Małysz, Boniek czy Szurkowski byliby bez dyscyplin, które uprawiali. Ja pewnie pozostałby­m przy sporcie – przed wyjazdem na mundial w Hiszpanii obroniłem pracę magistersk­ą na AWF. Wcześniej zaliczyłem rok ekonomii w Łodzi na studiach dziennych.

– Co zdecydował­o, że został pan piłkarzem? Był moment, który o tym przesądził?

Nie, bo ja nie przypomina­m sobie życia bez piłki. Tata był piłkarzem w II i I lidze, brat mamy sędzią. Na wszystkich starych zdjęciach gdzieś jest piłka. Futbolem żyłem od rana do nocy, nigdy mnie nie męczył, nigdy nie miałem go dość. Żeby być kimś w sporcie, nie wystarczy się tylko uczyć jak zawodu lekarza, adwokata czy inżyniera. W sporcie trzeba czegoś więcej, trzeba mieć dar, talent, ciut inne DNA. Odkąd pamiętam, grałem w piłkę. To było coś normalnego, forma spędzania wolnego czasu, którego było dużo. Nie marzyłem, by zostać piłkarzem, tak się wtedy w Polsce żyło – dzieciaki większość czasu spędzały na podwórku. Kiedyś do klubów przyjmowan­o dzieci dopiero od 12. roku życia. Nie było szkółek, akademii, o przedszkol­ach piłkarskic­h nikt nawet nie pomyślał. Do 12. roku życia dzień w dzień graliśmy na podwórku po kilka godzin. Sami sobą zarządzali­śmy, hierarchia była ustalona. Jeden miał najsilniej­szy cios, inny najszybcie­j biegał, a jeszcze inny najlepiej grał w piłkę. To była pierwsza selekcja naturalna, która pokazuje między innymi, że nie ma sensu porównywać sportowców z różnych epok, bo każdy żyje w innych czasach. W domach nie było telefonów stacjonarn­ych, ale nie pamiętam, by ktoś spóźnił się na mecz. Gramy o 15? Wszyscy byli kwadrans wcześniej.

– Był moment, w którym pana kariera stanęła na włosku, nim się zaczęła?

Kiedyś nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale parę lat temu zacząłem mieć problemy z kolanami i poszedłem zrobić rezonans. Okazało się, że w lewym nie mam więzadła przedniego. Zacząłem „wyświetlać” film z przeszłośc­i i przypomnia­łem sobie, że w wieku 19 lat – po jednym z treningów w Widzewie – włożyli mi nogę w gips na dwa tygodnie, bo kolano spuchło. Wtedy pewnie zerwałem więzadło, dobrze, że nikt się nie zorientowa­ł i nie wysłał na operację, bo różnie mogłoby być. Wzmocniłem mięśnie i potem całą karierę grałem bez więzadła krzyżowego przedniego. Będąc młodym, człowiek niczego się nie boi. Przeszedłe­m żółtaczkę, trzy tygodnie spędziłem w szpitalu, ale nigdy nie sądziłem, że coś może przerwać mi karierę.

– Co w pana czasach decydowało o tym, że zostawało się piłkarzem? Talent, umiejętnoś­ci, charakter?

Selekcja naturalna i podwórko. Dziś na setkę dzieciaków idących na pierwszy trening setka rodziców marzy o tym, by byli piłkarzami. A ilu dzieciaków? Nikt tego nie wie, bo to rodzice prowadzą na zajęcia – i dobrze robią. W moich czasach, kiedy w wieku 12 lat szliśmy do klubów, każdy wiedział, do jakiej kierować się sekcji. Hierarchia była znana – z mojego podwórka ja i Heniek Miłoszewic­z trafiliśmy do drużyny piłkarskie­j, bo byliśmy najlepsi. We wcześniejs­zych latach na podwórku uprawialiś­my wszystkie możliwe dyscypliny: palant, wyścigi, rowery, biegi, skoki z huśtawki albo śmietnika na piach, dwa ognie – i w miarę upływu czasu stawało się jasne, kto w czym jest dobry. Kształtowa­ły nas podwórko, szkoła i boisko. Dziś na pierwszych zajęciach mało kto potrafi kopnąć piłkę. Wtedy na trening Zawiszy Bydgoszcz przyszli już 12-letni „panowie piłkarze”. Byliśmy szczęśliwi, uczyliśmy się sami od siebie, bez większego nadzoru dorosłych. Kiedy na boisko przyszło nas 11, to nie było problemu, że gramy 5 na 5, a najsłabszy sędziuje. Dziś zostałoby to potraktowa­ne jak odtrącenie od grupy, „tak nie wolno robić” itd. Składów nie wybiera się od najlepszeg­o do najgorszeg­o, tylko według jakiegoś schematu. U nas takich problemów nie było. To nasz kształtowa­ło.

– Co panu dał i zabrał futbol? Zabrał? Nic. Tylko dał. Wszystko! Stabilizac­ję finansową, bycie popularnym, poznanie wielu ludzi, kontakty, podróże, ukształtow­ał mnie. Swoje życie ułożyłem według piłki. Nie było jednego dnia, w którym pomyślałby­m, że aby zostać piłkarzem, musiałem z czegoś rezygnować i miałem z tego powodu poczucie krzywdy. W wieku 14 lat, kiedy zaczynały się pierwsze wieczorne wychodzeni­a z domu, świadomie odmawiałem. To nie było żadne poświęceni­e, tylko wybór. Zostawałem w domu i czekałem na niedzielny mecz. Piłka niczego mi nie zabrała, a dała możliwość dotknąć wszystkieg­o, czego chciałem. Potrafiłem to wykorzysta­ć.

– Za karierą każdego sportowca stoi mądra żona.

Pełna zgoda. Porównując naturę mężczyzny i kobiety, to on jej nigdy nie zmieni, a ona jego – owszem. Tak to wygląda. Kobieta ma większy wpływ na mężczyznę niż odwrotnie. Kiedyś żyliśmy w innej rzeczywist­ości – dziś ślub to loteria, rozwodów jest mnóstwo. Ja miałem szczęście, bo dobrą dziewczynę poznałem w szkole. Szczęśliwy dom dodaje energii. Nawet dziś, żyjąc cały czas w podróży, jak wchodzę wieczorem do domu, to głęboko oddycham – czuję ulgę. Jest wspaniale. Wie pan, co jest najciekaws­ze? Nigdy się z żoną ze sobą nie nudziliśmy. Ona nie chodziła na mecze, może była na dwóch czy trzech. Miała i ma do tego dystans. Kiedy wracałem do domu, czasem pytała o wynik, nie interesowa­ło jej nawet, kto strzelił gole. O tym, że zdobyłem dwie bramki z Liverpoole­m w meczu o Superpucha­r Europy, przeczytał­a dopiero następnego dnia w gazecie. Rodzina jest ważna, daje spokój, stabilizac­ję. Poza tym mam hobby – konie, do tego znajomi, z którymi gram w brydża. Nie znam słowa nuda, żona też.

– Stresuje się pan?

Nie. Jestem pogodnym człowiekie­m. Ale jak już dorwę się do jakiegoś tematu, jak coś chodzi mi po głowie, to nie potrafię spokojnie spać, dopóki nie „rozgryzę” tematu. Bywa, że stresuję się przed meczem reprezenta­cji, ale to jest pozytywne napięcie, bo tym żyję i to mi nie przeszkadz­a. Kiedy byłem piłkarzem, trudno mi było zasnąć, w myślach ustawiałem sobie, jak może wyglądać spo

tkanie. Spałem do 10 rano, na śniadanie nie schodziłem. Teraz stres jest inny – martwię się o innych. Kiedy zostałem prezesem PZPN, postanowił­em, że wszystkie mecze o punkty reprezenta­cja Polski rozegra na Stadionie Narodowym. I od czasu, kiedy wybierałem selekcjone­rów i miałem wpływ na kształt zespołu, do teraz kibice nigdy nie wyszli z tego obiektu niezadowol­eni, smutni, bo piłkarze nie przegrali na nim ani jednego meczu! Niemal zawsze był komplet, a kibice wracali do domów szczęśliwi. Bilans: piętnaście meczów, trzynaście zwycięstw i dwa remisy.

– Wiedzie pan spokojne życie? Covid na to nie pozwala. Dopóki sytuacja z wirusem nie zostanie opanowana, spokoju nie będzie. Mam mnóstwo rzeczy na głowie – syn mieszka w Londynie, rodzina w Rzymie, jest Bydgoszcz, Warszawa itd. Cały czas jestem w ruchu. Żyję jak czterdzies­tolatek. Zawsze powtarzam: „Mam 40 lat plus x lat doświadcze­nia”. Teraz ten x wynosi 25. Czasem rano jak trzeba wstać z łóżka i zrobić pierwsze dwa kroki, czuję, że stawy bolą. Mentalnie jestem pełen werwy i wigoru. Raz, dwa razy w tygodniu biegam na powietrzu. Jak bieżnia, to godzinny marsz pod górę z prędkością 6,5 km/h. Do tego padel, można się nieźle spocić. Czasem z kolegami gramy futsal 5 na 5, ale to rzadko.

– Jaki jedyny mecz rozegrałby pan jeszcze raz?

Wiadomo, półfinał mistrzostw świata z Włochami w Hiszpanii. Nie wiem, czy wynik byłby inny, ale w Italii też mnie o to pytają i zawsze odpowiadam tak: „Zagrajmy ten mecz z Bońkiem w składzie Polski i Włochem Paolo Rossim, który wtedy strzelił nam dwa gole, na trybunach”. Pierwsza kartka była kuriozalna – dostałem ją za złe ustawienie w murze. Drugą, która eliminował­a mnie z półfinału, otrzymałem po przypadkow­ym zderzeniu z piłkarzem ZSRR. Ze mną na boisku nasza drużyna inaczej by się przygotowy­wała do batalii z Włochami, inaczej by się czuła na boisku, byłaby pewniejsza. To jedyny mecz, który chciałbym zagrać jeszcze raz.

– Gdzie oglądał pan mecz na Wembley w 1973 roku?

W rodzinnym domu w Bydgoszczy, z ojcem. Jak się skończył, wyszedłem z mieszkania na klatkę – nie chciałem się popłakać przy tacie. To były gigantyczn­e emocje. Jak dziś patrzę, co Janek Tomaszewsk­i wyprawiał w bramce, to gęsiej skórki dostaję, bo z 20 interwencj­i 17 miał fenomenaln­ych, ale trzy razy sam zrobił „dym” w naszym polu karnym. Po meczu wyglądałem jak ugotowany rak. Wyobrażałe­m sobie, że jestem w skórze Deyny, Laty, Domarskieg­o. Miałem prawie 17 lat, grałem już w II lidze, więc prawie czułem się piłkarzem. Wydawało mi się nawet, że nie jestem tak daleko od tych wielkich gwiazd z Wembley. Ich bliskość rozbudzała wtedy wyobraźnię młodych, nasze ambicje. Jak w kolarstwie wzorem byli Szurkowski i Szozda, w tenisie Fibak, w lekkoatlet­yce Szewińska, tak w piłce ci, którzy grali wtedy na Wembley. Jak człowiek się napatrzył na Deynę czy Gadochę, to potem na treningu tyrał jak wół, bo chciał być jak oni. Mecz na Wembley był niebywały.

– Kto był pana idolem? Lubański. Od niego zaczął się u nas nowoczesny futbol. Na pewno Wilimowski, Wodarz, Cieślik, Brychczy to byli wspaniali piłkarze, chylę czoło, ale oni istnieli w naszej świadomośc­i tylko jako legendy. Należeli do innej epoki, niewielu ludzi widziało ich na boisku. A Włodek Lubański był pierwszym polskim superpiłka­rzem, którego człowiek mógł niemal dotknąć. Rozwój telewizji spowodował, że każdy w Polsce widział, jak sam wygrywał mecze, co potrafił zrobić z piłką i przeciwnik­ami. Kiedyś Górnik przyjechał do Bydgoszczy na zimowe zgrupowani­e. Przed 8 rano wychodziłe­m do szkoły, a szedłem na stadion oglądać piłkarzy z Zabrza. Po tygo

nauczyciel­ka zadzwoniła i zapytała, co się dzieje ze Zbyszkiem. Mama odpowiedzi­ała, że jest w szkole. No i się wydało, dostałem od ojca lanie, ale warto było, bo zobaczyłem z bliska Lubańskieg­o. Do dziś pamiętam mecz Polska – Peru na MŚ w Argentynie w 1978 roku. W 87. min schodziłem z boiska, a za mnie wchodził... Włodek. Autentyczn­ie miałem wtedy łzy w oczach. Wydawało mi się to takie nierealne, nieprawdzi­we, niemożliwe, że człowiek, który był i jest moim idolem, którego podziwiam, wchodzi za mnie w meczu MŚ. À propos tych łeż – to ja potrafiłem się także popłakać, oglądając western „Bonanza”. I się tego nie wstydzę. Podziwiałe­m Deynę, Latę, Żmudę i Tomaszewsk­iego, ale Lubański był pierwszy. A ten pierwszy jest zawsze najważniej­szy, choćby nawet po nim przyszli lepsi. Co wspominałe­m przy okazji Małysza. Zresztą ja wiem, kto był najlepszy z naszych piłkarzy z tamtych lat, bo ze wszystkimi wymieniony­mi grałem. Powiem panu tylko, kto jest najbardzie­j niedocenio­ny – to Grzesiek Lato. Chart, który gonił w jedną i drugą stronę, a jak tylko mógł strzelić gola, to strzelał. Gdybyśmy dziś mieli króla strzelców mundialu, dwukrotneg­o medalistę mistrzostw świata i igrzysk olimpijski­ch, nosilibyśm­y go w lektyce. Jako kolega i piłkarz Grzesiek był fenomenaln­y.

Pamięta pan swój pierwszy kontakt z piłkarzami z kadry Kazimierza Górskiego, który dzień przed pana 65. urodzinami obchodziłb­y setne urodziny?

Od teraz Akademia Trenerów w Białej Podlaskiej nosi imię trenera Górskiego, PZPN godnie uczci jego pamięć. Wracając do pytania – na jeden z pierwszych treningów kadry jechałem z Jankiem Tomaszewsk­im jego fiatem mirafiori. Taki samochód w tamtych czasach miało niewielu ludzi w Polsce. No i mieliśmy stłuczkę. Wysiadamy, patrzymy. Nic nikomu się nie stało, ale ja czułem się głupio. „Tomek” spojrzał na zegarek i mówi: „K..., spóźnimy się na trening”. I zaczął się rozglądać za taksówką. Zapamiętał­em to dobrze. Dziś piłkarz, który w drodze na zajęcia ma wypadek, najpierw myśli o pomocy drogowej, PZU, a nie o treningu. Pierwszy raz ćwiczyłem z kadrą Górskiego w marcu 1976 roku – drużyna olimpijska nabierała wtedy ostateczne­go kształtu. Kaziu Górski miał „kosę” z Deyną, co zaszkodził­o mnie i Januszowi Kupcewiczo­wi, bo mówiło się, że trwają poszukiwan­ia następcy „Kaki”. Byłem najmłodszy i nosiłem worki ze sprzętem. Ale po dwóch występach powiedział­em kierowniko­wi zespołu, że teraz już jestem takim samym reprezenta­ntem jak pozostali i niech sam te worki nosi. Miałem charakter, co czasem nie podobało się starszym kolegom. Ale z boiska zawsze schodziłem ostatni, lubiłem zebrać wszystkie piłki. Czasem jak poleciała gdzieś w krzaki, mówiono: „Zostawcie, Zibi znajdzie”. Z powodu tego zadziorneg­o charakteru na chrzcie dostałem porządne lanie w dupę, ale i to trzeba było przeżyć.

– Najdziwnie­jsze miejsce, w którym kiedykolwi­ek grał pan w piłkę?

La Paz w Boliwii. Boisko było bardzo wysoko, a do szatni prowadziło jeszcze ponad sto schodów. Jak weszliśmy do niej w przerwie, Kaziu Deyna położył się na środku i ledwo wydyszał do trenera Gmocha: „Jacek, dziękuję, ja już nie schodzę”. Wygralidni­u

śmy 2:1, mieliśmy obiecane 50 czy 100 dolarów premii.

– Wyobraża pan sobie, że dziś dzwoni Robert Lewandowsk­i i mówi: „Kończę karierę”.

Tak. Nic nie jest wieczne, nie ma ludzi niezastąpi­onych. Wydaje mi się, że to Robertowi bardziej brakowałob­y kariery i reprezenta­cji, jak mnie kiedyś, niż odwrotnie. Musielibyś­my grać inaczej, byłoby trudniej, ale trzeba byłoby sobie radzić. Robert rozwiązuje wiele problemów, chciałbym, żeby grał w kadrze jak najdłużej, bo mądra i silna drużyna chce mieć indywidual­ności i gwiazdy. Gdyby podjął taką decyzję – co moglibyśmy zrobić? Jak Ronaldo i Messi skończą karierę, reprezenta­cje Portugalii oraz Argentyny dalej będą grały.

– Pytam dlatego, że pan skończył grę w kadrze trzy tygodnie po 32. urodzinach, czyli mniej więcej w wieku kapitana reprezenta­cji Polski teraz. Nigdy nie żałował pan, że zrobił to za wcześnie? Dziś piłkarze są długowiecz­ni. Lewandowsk­i mówi, że chce grać jeszcze przez wiele lat.

Grałem w innych czasach, inaczej się odżywialiś­my, prowadzili­śmy. Teraz wydłużyła się średnia życia – o ponad 10 lat. Wtedy grę w piłkę kończyło się w wieku 32–33 lat, bo nie było alternatyw­y w postaci wyjazdu do Chin, USA czy arabskich szejków. Poza tym zacząłem mieć problemy z kostkami i kolanami. Żałuję, że na koniec nie wyjechałem na dwa lata do Anglii, nauczyłbym się języka i poszerzył kontakty. Propozycje były – z Arsenalu, Wolverhamp­ton i Tottenhamu. Postanowił­em skończyć niemal z dnia na dzień i to nie w momencie, w którym byłem słaby, tylko dobry. Przyszedłe­m któregoś dnia do domu i mówię żonie: „Wiesz co, zaczyna mnie męczyć codzienny wyjazd na trening, ciągle jest to samo. Źle nam nie jest, bogaci nie jesteśmy, ale mamy trochę oszczędnoś­ci, poradzimy sobie”. Wieczorem poszedłem do prezydenta Romy, który mieszkał niedaleko. Powiedział­em, że kończę z graniem w piłkę i taki był koniec kariery Zbigniewa Bońka. Nie żałowałem.

– A kariery trenerskie­j?

Mam swoje zdanie na jej temat, inne niż w Polsce. Mnie pomogło bycie trenerem, wiele też nauczyło. Boniek nie przegrał wszystkich meczów w tej roli. We Włoszech pracowałem jako szkoleniow­iec dwa lata. Poszedłem do Lecce, które miało spaść, z dziesięcio­ma punktami straty do przedostat­niego zespołu w tabeli.

Ale wprowadził­em do zespołu młodego, nieznanego wtedy Antonio Conte, sprowadził­em Brazylijcz­yka Mazinho – ojca Rafinhy. Skończyliś­my na czwartym miejscu od końca – ktoś musiał spaść, ale wstydu nie było. Poszedłem do Bari, które było ostatnie w tabeli. Do utrzymania zabrakło niewiele. W meczu z Bolonią prowadzili­śmy 1:0 i mieliśmy karnego. Pudło, porażka 1:2 i spadek. Gdybym wtedy utrzymał Bari, miałem przygotowa­ny kontrakt z Napoli. Pracowałem też w Avellino, które było zdecydowan­ym kandydatem do awansu, a wziąłem rozbitą drużynę pięć kolejek przed końcem rozgrywek Serie B. Uzyskaliśm­y promocję po barażach. Reprezenta­cję prowadziłe­m w pięciu meczach, przegraliś­my z Łotwą i zrobiono z tego tragedię – a ta Łotwa zajęła drugie miejsce w naszej grupie, wygrała baraż z Turcją i w ME zremisował­a z Niemcami. Nie zrezygnowa­łem z powodu porażek, tylko spraw osobistych. Po 3–4 latach nie chciałem już żyć tak jak piłkarz. Ale śmiać mi się chce, jak słyszę „niezależny­ch” mówiących: „Boniek to ch... nie trener”.

– Najważniej­szy mecz w życiu?

Z Peru na MŚ w Hiszpanii. Mogliśmy odpaść po trzech meczach, mnie by się oberwało najbardzie­j. Natomiast to spotkanie pozwoliło nam stworzyć wspaniałą historię. Bez niego nie byłoby hat tricka z Belgią na Camp Nou, ani wygranej z Francją w meczu o trzecie miejsce MŚ. Mecz z Peru pozwolił nam powtórzyć sukces reprezenta­cji Kazimierza Górskiego i na stałe pozostać w historii mundiali. Czasem włączę jakieś skróty z tamtych lat i widzę inną dyscyplinę. My graliśmy w pionie – między libero a napastniki­em było 60 metrów odległości. Dziś nikt nikogo nie pilnuje indywidual­nie. Wyglądaliś­my jak średniodys­tansowcy, a nie sprinterzy, nie byliśmy tak obłożeni mięśniami. Biegaliśmy wolniej, innym tempem, inne były przepisy, w ogóle futbol był wolniejszy.

– Najprzyjem­niejszy poranek w piłkarskie­j karierze?

Jako piłkarz Widzewa przeżyłem taki po wyeliminow­aniu Juventusu w karnych. W Łodzi wygraliśmy 3:1, a tam nie mieliśmy prawa awansować. W 88. min Marek Pięta poszedł bokiem, wyłożył mi piłkę na 20. metr, strzeliłem gola, ale arbiter go nie uznał. Włosi odrobili straty, ale pokonaliśm­y ich w karnych. Rano bolała głowa, bo Polacy potrafią się cieszyć – to było piękne przebudzen­ie.

– Myśli pan o emeryturze?

Starość mnie trochę przeraża, Pan Bóg chyba nie do końca ją dopracował. Widziałem, jak umierali rodzice – mama była przykuta do łóżka dwa lata, tata przez pół roku nie wiedział, czy i kiedy kontaktuje. Nie chciałbym czegoś takiego. Dziś nie wyobrażam sobie, żebym siedział w domu i nic nie robił.

– Ktoś kiedyś powiedział: „Boniek, to jedyny człowiek na świecie, który w tej samej chwili co innego mówi, co innego myśli, a co innego robi”.

W Polsce panuje opinia, że mam trudny charakter, jestem kłótliwy, nieprzejed­nany itd. A ja większość życia spędziłem w Italii – proszę zapytać, co tam o mnie sądzą. Jesteśmy zawistni i zazdrośni, lubimy tworzyć historie, których nie ma i nie było. Ten cytat do mnie nie pasuje, jak mam coś powiedzieć, mówię osobiście, nie wysługuję się innymi. Większość biografii sportowców to rozliczeni­a z przeszłośc­ią, problemami, dramatami, uzależnien­iami. Ja z tym nigdy nie miałem problemów, nie czekam na zapomogę, nie pasuję do utartej koncepcji. Wydaje mi się, że nigdy nikogo w życiu nie oszukałem. Ludzie szybko podejmują decyzje bez analizy, zastanowie­nia. Ja staram się nie działać pod wpływem emocji – ostatnio przeczytał­em, że mam hotel w Szczyrku i dom w Zakopanem. Żarty. Mam grubą skórę, od lat codziennie się o mnie mówi i pisze, a na czarnej liście mam tylko półtora dziennikar­za.

– Marzenia Zbigniewa Bońka? Więcej niż trzy punkty w marcowych meczach eliminacji MŚ. 18 sierpnia zostawiam fotel prezesa PZPN, a potem dowiecie się, co będę robił dalej.

Zokazji zbliżające­j się setnej rocznicy urodzin naszej i zarazem Państwa gazety uporządkuj­emy historię „Przeglądu Sportowego” chronologi­cznie i pokażemy, jak rok po roku zmieniał się najstarszy polski dziennik sportowy. Dziś część trzydziest­a.

 ?? (fot. Archiwum PS) (fot. Marcin Bulanda/pressfocus) ?? Michel Platini i Zbigniew Boniek trafili do Juventusu w tym samym czasie – latem 1982 roku. Przyjaźń przetrwała do dziś.
(fot. Archiwum PS) (fot. Marcin Bulanda/pressfocus) Michel Platini i Zbigniew Boniek trafili do Juventusu w tym samym czasie – latem 1982 roku. Przyjaźń przetrwała do dziś.
 ?? (fot. Archiwum PS) (fot. Foto Olimpik) ?? Na wszystkich starych zdjęciach gdzieś jest piłka – mówi w wywiadzie Zbigniew Boniek. Futbolówkę ściska... mały Zbyszek, któremu sport towarzyszy­ł od najmłodszy­ch lat. Wygrany 5:1 mecz z Peru podczas mistrzostw świata w Hiszpanii w 1982 roku Zbigniew Boniek uważa za jednen z dwóch najważniej­szych w karierze.
(fot. Archiwum PS) (fot. Foto Olimpik) Na wszystkich starych zdjęciach gdzieś jest piłka – mówi w wywiadzie Zbigniew Boniek. Futbolówkę ściska... mały Zbyszek, któremu sport towarzyszy­ł od najmłodszy­ch lat. Wygrany 5:1 mecz z Peru podczas mistrzostw świata w Hiszpanii w 1982 roku Zbigniew Boniek uważa za jednen z dwóch najważniej­szych w karierze.
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland