PRZEZ KIELCE DO GWIAZD
Prowadzący Huescę były szkoleniowiec Korony Kielce musi wymyślić, jak odebrać futbolówkę Dumie Katalonii.
Jose Rojo Martin „Pacheta” trenerskiego fachu uczył się od Jose Antonio Camacho i Marcelo Bielsy, ale w Polsce ludzie się z niego śmiali. Bo gwizdał. – Kibice wyganiali go do gołębnika – wspomina Zbigniew Małkowski. Zamiast do gołębnika trafił do Laliga. Co prawda droga na trenerską ławkę w hiszpańskiej ekstraklasie była kręta i wyboista, ale siedem lat po wyjeździe z Kielc urodzony w malutkim Salas de los Infantes szkoleniowiec dopiął swego. – Już kiedy przyjechał do Polski, mówił, że to jego cel – wspomina Antoni Pilarz, pracujący w czasach Pachety w Koronie jako tłumacz. – Wiedział, że nie będzie łatwo, ale wierzył, że ciężka praca przyniesie efekty.
Stolarz
A że akurat cierpliwości Rojo Martinowi nigdy nie brakowało, istniała duża szansa, że znów osiągnie cel. Znów, bo jako piłkarz też nie miał lekko. W wieku 22 lat pracował w zakładzie meblarskim, w wolnym czasie trenując w Realu Burgos. – Kiedy decydowałem się na transfer do Atletico Marbella wiedziałem, że zarobię mniej niż jako stolarz – opowiadał w rozmowie z „Marcą”. I kasa rzeczywiście była marna: zero peset. – Odchodząc, musiałem zrzec się pensji za siedem miesięcy – zdradził. Gdy zastanawiał się, czy nie rzucić futbolu i nie zająć się składaniem szafek na pełen etat, dostał ofertę z Meridy. Dla byłego i, jak się wtedy wydawało, prawdopodobnie przyszłego stolarza miała to być ostatnia deska ratunku. – Później, nagle i niespodziewanie, trafiłem do Espanyolu – opowiada Pacheta. Futbol w końcu potraktował go sprawiedliwie i wynagrodził lata wyrzeczeń. Podobny scenariusz przerabiał później jako trener. Wszystko musiał wyszarpać. – To pracoholik – charakteryzuje Rojo Martina Pilarz.
Dwa światy
Kiedy trafił do Kielc, zaczynał trenerską przygodę. Do Korony przychodził jako szkoleniowiec zespołu bezrobotnych hiszpańskich piłkarzy. Do Polski sprowadził go menedżer Andrzej Janeczko i po krótkiej rozmowie z szefami Korony Pacheta wylądował u nas na stałe. Zadanie miał trudne, przejmował zespół po uwielbianym przez piłkarzy Leszku Ojrzyńskim, żywej legendzie klubu ze Ściegiennego. – Delikatnie mówiąc, nie miał łatwego wejścia – mówią zgodnie zawodnicy Korony z tamtych czasów. Nie dość, że zastępował Ojrzyńskiego, to jeszcze przychodził z innego piłkarskiego świata – pełnego polotu i finezji, a nie fizycznej walki. – Często powtarzał, że u polskich piłkarzy brakuje mu radości z gry – mówi Marek Paprocki, były prezes Korony. – No i dostrzegał spore braki w wyszkoleniu technicznym. Błędy popełnione za młodu były doskonale widoczne – dodaje Paprocki. Hiszpan próbował w Kielcach wdrożyć swoją wizję futbolu, ale szybko zderzył się ze ścianą. Dojechanie do niej zajęło mu dokładnie dwadzieścia dni. O ile pierwszy mecz za jego kadencji koroniarze wygrali, to już z Podbeskidziem, gdzie trener zaczął wymagać gry krótkimi podaniami i wyprowadzenia piłki od bramki, pojawił się problem. – Przegraliśmy 0:1, ale chyba nigdy Podbeskidzie nas tak nie zdominowało – wspomina Małkowski. Pacheta wszedł do szatni i powiedział: – OK, to nie ma sensu, musimy wymyślić coś innego.
– Szybko potrafił znaleźć problemy zespołu i je rozwiązać. Nie starał się na siłę forsować pomysłów, raczej szukał mocnych stron drużyny i starał się je wyeksponować – mówi Tomasz Wilman, asystent Hiszpana w Koronie. I Pacheta szybko znalazł plan B. Kielczanie mieli wtedy całkiem nieźle obsadzone skrzydła i boki obrony, więc Hiszpan kazał jak najczęściej wrzucać piłkę w pole karne. – W meczu z Lechem u siebie chyba pobiliśmy rekord ligi. Ale 47. centra dała gola i wygraliśmy 1:0 – wspomina Kamil Sylwestrzak. Przerzuty i dośrodkowania Pacheta pokazywał zawodnikom sam. Kiedy zrobił to po raz pierwszy, na treningu zapadła cisza. Po kilku słabych próbach piłkarzy trener, jak miał w zwyczaju, głośno gwizdnął i wszedł do gry. – Nie robiło mu różnicy, czy kopie prawą, czy lewą nogą. Długie podania dogrywał na centymetry. Patrzyliśmy z podziwem – dodaje były lewy obrońca Korony.
Skradziony laptop
Patrzeć mogli też asystenci. Może nie na samą pracę, którą wykonywał Pacheta, ale na materiały szkoleniowe, które przywiózł. – W laptopie miał mnóstwo rzeczy podesłanych przez Marcelo Bielsę. Miałem do nich prawie nieograniczony dostęp. Prawie, bo Jose powiedział: „Tomek, oglądaj i czytaj ile chcesz, ale nie kopiuj. Bielsa mnie prosił”. Kusiło, ale się powstrzymałem. Oglądałem wszystkie materiały po kilka razy, by jak najwięcej zapamiętać – zdradza Wilman. Zawartość dysku ze wskazówkami od słynnego Argentyńczyka i tak wpadła w niepowołane ręce. Po powrocie Pachety do Hiszpanii ktoś ukradł laptopa, a wraz z nim bezcenne materiały.
O ile obecny szkoleniowiec Hueski nie miał kłopotu z taktycznymi niuansami, to już nawiązanie porozumienia z zespołem przychodziło z trudem. Bariera językowa stanowiła naturalną przeszkodę, ale dało się ją przeskoczyć. Problemem była mobilizacja. W Białymstoku Korona przegrywała po pierwszej połowie 0:4. W przerwie w rolę motywatora wcielił się Kamil Kuzera, nakręcając kolegów do lepszej gry. Kiedy kapitan przemawiał, do szatni wszedł Pacheta, rozejrzał się i rzucił: – Narobiliście sobie kłopotów, to teraz sobie z nimi radźcie. Piłkarze poczuli się, jakby ktoś przekłuł balon i zeszło z nich powietrze. Na szczęście dla nich sprawy w swoje ręce znów wziął Kuzera i skończyło się na 4:4. Sytuację, w której 52-latek przejmował Huescę, śmiało można porównać do meczu w Białymstoku. Zespół był na ostatnim miejscu w tabeli i nikt nie dawał mu szans na utrzymanie. Bogatszy o doświadczenia trener umiejętnie nakręcił zawodników i zespół nagle zaczął punktować, a pozostanie w Laliga wcale nie jest niemożliwe.