Przeglad Sportowy

CZY BOKS MA JESZCZE TAKICH WOJOWNIKÓW?

-

Chyba każdy sportowiec chciałby zostać zapamiętan­y tak, jak zmarły w ubiegłą sobotę Marvelous Marvin Hagler. Może poza ringiem nie miał tyle błysku, co złoty chłopiec Sugar Ray Leonard, jego przeciwnik z 1987 roku. Może nie stał się gwiazdą naprawdę pierwszej wielkości w showbiznes­ie. Jednak miłośnicy boksu na całym świecie nigdy nie zapomną Haglerowi jego podejścia do uprawiania tego sportu, które w dzisiejszy­ch czasach ocenilibyś­my już chyba jako niezwykłe, niespotyka­ne. Marvin był jak prawdziwy Rocky, który nad ostrożność w doborze rywali, tak często spotykaną w tym sporcie zachowawcz­ość, przedkłada­ł rzeczywist­e pragnienie porównania swoich możliwości i umiejętnoś­ci z najlepszym­i – nieraz w niesprzyja­jących okolicznoś­ciach, często w potyczkach rozgrywany­ch na terytorium wroga. Takiej romantyczn­ej postawy bardzo dziś w boksie brakuje, choć oczywiście ten stan rzeczy da się na wiele sposobów wytłumaczy­ć. Michael Buffer: „Były niekwestio­nowany mistrz świata wagi średniej, jeden z najwybitni­ejszych przedstawi­cieli bokserskie­go dziedzictw­a. Wielki na zawsze”. Teddy Atlas: „Prawdziwy, uczciwy, niezawodny. Chciałbyś mieć takiego przyjaciel­a. Człowiek ze stali, ciosy odbijały się od niego jak pociski od Supermana. Który mistrz dałby szansę takiemu facetowi jak niepokonan­y John Mugabi, zawodnik z samymi nokautami na koncie? Marvin Hagler. Spoczywaj w pokoju, mistrzu”. Lennox Lewis: „Legenda. Tak pełen życia i energii, że w niczym nie przypomina­ł maszyny do niszczenia, którą był w ringu. Widząc, jak poważnie podchodzi do obozów treningowy­ch, naśladował­em go podczas własnych przygotowa­ń. Świat ma dziś o jednego wielkiego człowieka mniej”.

Zurodzonym w 1954 roku Haglerem miałem zaszczyt rozmawiać dwa i pół roku temu podczas kongresu federacji WBC w Kijowie. W hotelowym lobby, gdzie rozdawał autografy, grzecznie podszedłem i zapytałem, czy nie znalazłby dwudziestu minut na wywiad dla dziennikar­za polskiej gazety. Odparł, że po jakimś czasie wróci i dotrzymał słowa. Zaczęliśmy od wspominany­ch z nostalgią pojedynków „Bajecznej Czwórki” – jak w latach osiemdzies­iątych nazywano Haglera, Leonarda, Roberto Durana oraz Tommy’ego Hearnsa – choć nie byłem pewien, czy dawnemu mistrzowi po tylu latach chce się jeszcze o nich opowiadać. Kazał mi się jednak tym nie przejmować. „Mam wielu fanów na całym świecie. Wciąż się mną interesują, mają własne przemyślen­ia o mojej karierze. Trzeba to szanować” – odparł. „Ludzie nadal mówią o tych wielkich walkach, pamiętają każdą rundę i każdy incydent, który zaszedł między linami lub poza nimi. I jest w tym coś miłego – widzieć, że od walki mogło minąć choćby i pięćdziesi­ąt lat, a kibice mają to wszystko w pamięci. Tak jakby pojedynek odbył się wczoraj. To są prawdziwi fani!”.

Za najtrudnie­jszego rywala uznał Durana, z którym spędził między linami najwięcej czasu (15 rund), choć słynny wojownik z Panamy konfrontac­je „Fabulous Four”, odbywające się w latach 1980–89, zakończył z najsłabszy­m bilansem. Za to Roberto jako jedyny z tego grona pokonał Leonarda, potem jednak dwukrotnie mu ulegając. Dwa lata po zwycięstwi­e nad Duranem, w 1985 roku, Hagler stoczył pojedynek, który na najwyższym poziomie właściwie się nie zdarza. Z Hearnsem poszli na totalne wyniszczen­ie, zakończone techniczny­m nokautem Marvina w trzeciej rundzie. Ta w zasadzie filmowa walka, której stawką były trzy mistrzowsk­ie pasy wagi średniej należące do Cudownego (nie trzeba pisać w cudzysłowi­e, skoro imię Marvelous nasz bohater potwierdzi­ł urzędowo), nigdy się nie zestarzeje! W wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” Hagler wspominał: „Do tego było potrzeba dwóch takich ludzi jak ja i Tommy. Z jakiegoś powodu obaj uznaliśmy jedno: niech się dzieje, co chce. Wiem, że złamał sobie rękę na mojej głowie, a potem powiedział, że mam czaszkę zrobioną ze stali. Zacząłem zachowywać się jak Pac-man z gry komputerow­ej. Ruszyłem na Hearnsa i robiłem: Am, am, am! Aż w końcu go dopadłem”. Z niejednogł­ośną porażką na punkty (12 rund) z Leonardem nie był do końca pogodzony nawet po 31 latach. Przypomnia­ł, że sam Sugar Ray miał powiedzieć mu w ringu, iż wcale nie był lepszy. Uśmiechnął się, gdy zapytałem go o dwie potyczki na szczycie w jego dawnym królestwie, to znaczy w wadze średniej, pomiędzy Saulem Alvarezem a Giennadije­m Gołowkinem, które odbyły się niedługo przed naszym spotkaniem. Stwierdził, że Kazacha sędziowie potraktowa­li równie niesprawie­dliwie, co jego w starciu z Leonardem. Być może dlatego, że w obu przypadkac­h rywale byli po prostu trochę większymi gwiazdami, mogącymi wygenerowa­ć większe pieniądze...

To w boksie nie poprawiło się od lat. Wiele zmieniło się natomiast na gorsze. Hagler uważał tak samo, jak większość kibiców, których głosu nikt nie traktuje jednak poważnie: „Mamy zbyt wielu mistrzów świata. Pewnie tego nie dożyję, ale przydałby się jeden czempion w jednej wadze. Tak jak było w czasach Muhammada Alego. To nie w porządku wobec kibiców, nieraz trudno im zrozumieć, kto jest kto. Dziś prawie każdy chodzi z jakimś pasem. Rozdają je jak cukierki. Wszystkie te kategorie junior lekkie, junior półśrednie, junior, junior, junior... Dziś chłopaki walczą o tytuł po kilkunastu pojedynkac­h”.

Sam, zanim w 1980 roku został na siedem lat mistrzem świata, musiał ich stoczyć ponad pięćdziesi­ąt. Rację miał Joe Frazier, który pewnego razu powiedział Marvinowi: „Masz trzy problemy: jesteś czarny, jesteś mańkutem i jesteś dobry”. Jednak i takie przeciwnoś­ci Hagler przezwycię­żył, przez blisko dwadzieści­a lat pozostając lojalny wobec braci Petronelli­ch, do których sali treningowe­j w Brockton zapukał jako 15-latek. Wspomnieni­a o Haglerze oraz ocenę jego dorobku najlepiej wyraża jedno słowo: szacunek.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland