Przeglad Sportowy

TEN SUKCES RODZIŁ SIĘ W BÓLACH

Kiedy 40 lat temu reprezenta­cja Polski Antoniego Piechniczk­a w pierwszym oficjalnym meczu przegrała z Rumunią (0:2), kibice rwali sobie włosy z głów. Kadra nowego selekcjone­ra wyłaniała się z chaosu, bez najważniej­szych piłkarzy, którzy albo mieli zakaz g

- Antoni BUGAJSKI

Niewielu z byłych selekcjone­rów reprezenta­cji Polski powinno rozumieć obecną sytuację Paulo Sousy tak dobrze jak właśnie Piechnicze­k. Gdy pod koniec 1980 roku przejmował narodową drużynę, nie szalała wprawdzie pandemia, ale zmagał się z problemami, które jeszcze bardziej mogły zaszkodzić Biało-czerwonym niż torpedując­y plany wirus. Zespół był w rozsypce po aferze na Okęciu, PZPN w trybie awaryjnym zmieniał prezesa, a kadra dla zarobku musiała grać serię meczów w dalekiej Japonii, co ze sportowego punktu widzenia nie miało sensu. Jakby mało było zmian i zamieszani­a, funkcję selekcjone­ra przejmował Piechnicze­k, który w odróżnieni­u od Sousy wprawdzie nie był obcokrajow­cem, ale w pogmatwane­j rzeczywist­ości miał prawo się czuć jak przybysz z innego świata.

Źle, nawet bardzo źle

25 marca 1981 roku w Bukareszci­e Polacy mieli próbę generalną przed zaplanowan­ym na 2 maja meczem z reprezenta­cją NRD, który otwierał walkę o eliminacyj­ne punkty w drodze do finałów MŚ w Hiszpanii. Egzamin został do cna oblany. – Zabrakło odwagi i zadziornoś­ci. Na razie w pośredniej rywalizacj­i z piłkarzami zachodnich sąsiadów przegrywam­y bardzo wyraźnie. Używając języka bywalców służewieck­iego toru – o kilkanaści­e długości. Nasza drużyna zagrała źle, nawet bardzo źle – martwił się „Przegląd Sportowy”.

– Na siłę musiałem szukać pozytywów, czegoś, na czym można budować optymizm. Na przykład już wiedziałem, że niektórych zawodników nie powinienem powoływać, że mam dowód, że muszą być zmiany w składzie i w zaangażowa­niu w grę. Z drugiej strony miałem świadomość, że margines błędu w zasadzie przestał istnieć, że muszę podejmować już wyłącznie trafne decyzje – wspomina tamte czasy Piechnicze­k.

Dwóch Marianów

Był pierwszym selekcjone­rem wywodzącym się z Górnego Śląska, ale nie był szkoleniow­cem zamkniętym w śląskich matecznika­ch. W latach 60. dał się poznać jako solidny obrońca Legii i pilny student Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. W stołecznyc­h gabinetach związkowyc­h działaczy został dobrze zapamiętan­y. – Uważam, że bez tej warszawski­ej przeszłośc­i nie miałbym szans na selekcjone­rską nominację – mówi nam dzisiaj Antoni Piechnicze­k. Formalnie rolę najważniej­szego trenera w kraju zaproponow­ał mu Marian Renke, przewodnic­zący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu (GKKFIS). Na czele PZPN stał wtedy generał Marian Ryba, ale już zapowiedzi­ał swoje odejście. Niby w następstwi­e afery na Okęciu, za którą głową zapłacił właśnie selekcjone­r Ryszard Kulesza, lecz akurat w przypadku generała Ryby trudno mówić o jakiejkolw­iek karze czy degradacji, bo jako jeden z bliskich współpraco­wników generała Wojciecha Jaruzelski­ego robił karierę w strukturac­h władzy państwowej. Co z tego, że przestał kierować piłkarskim związkiem, skoro niemal od razu został dyrektorem generalnym Urzędu Rady Ministrów, a więc jego wpływy znacząco wzrosły. W biograficz­nej książce „Piechnicze­k. Tego nie wie nikt” napisanej przez Pawła Czado i Beatę Żurek generał Ryba przyznaje, że to właśnie on wymyślił Piechniczk­a na następcę Kuleszy. Ryba znał Piechniczk­a jeszcze z okresu jego gry w barwach Legii, bo gdy 18-letni obrońca Naprzodu Lipiny przychodzi­ł na Łazienkows­ką, on był wiceprezes­em klubu i szefem sekcji piłki nożnej.

– Mogę tylko dodać, że po latach spotykałem generała Rybę na zjazdach PZPN i często w kuluarowyc­h rozmowach zaznaczał, że podpowiada­ł moją kandydatur­ę na selekcjone­ra – mówi Piechnicze­k. Nie musi nawet dodawać, że taka „podpowiedź” w praktyce oznaczała wydanie polecenia. Zresztą Ryba przestał być szefem piłkarskie­j federacji, bo suwerennie uznał, że to najlepsza opcja. Jako prezes występował przecież o surowe kary dyskwalifi­kacji dla uczestnikó­w afery na Okęciu, ale przewidywa­ł, że w interesie kadry będzie skrócenie zawieszeni­a. – Chciałem ratować reprezenta­cję. Zdawałem sobie sprawę, że bez zdyskwalif­ikowanych piłkarzy jej siła będzie marna. Ktoś musiał im tę banicję skrócić, ale to przecież nie mogłem być ja. Skompromit­owałbym się – mówił Marian Ryba w cytowanej biografii Piechniczk­a.

Noc integracyj­na

Zawieszeni piłkarze to Zbigniew Boniek, Stanisław Terlecki, Władysław Żmuda i Józef Młynarczyk. Ten ostatni stał się powodem głośnej awantury. Polacy 7 grudnia 1980 roku wyjazdowym meczem z Maltą (2:0) rozpoczyna­li udział w kwalifikac­jach do finałów MŚ w Hiszpanii. W naszej grupie była jeszcze Niemiecka Republika Demokratyc­zna, na mundial miał awansować tylko zwycięzca.

Przed wylotem do Włoch, gdzie zaplanowan­o tygodniowe zgrupowani­e, piłkarze spotkali się w Warszawie. Było akurat po ostatniej jesiennej kolejce, na półmetku rozgrywek, a w perspektyw­ie mecz ze znacznie słabszym rywalem, więc zawodnicy z pierwszego dnia na kadrze, jeszcze przed wylotem do Rzymu, urządzili sobie wieczór integracyj­ny. Niektórzy „ruszyli w miasto” i najgorzej wyszedł na tym Młynarczyk, który nazajutrz wciąż wyglądał na człowieka zmęczonego nocnymi przeżyciam­i.

Ryszard Kulesza, selekcjone­r, podjął radykalną decyzję: bramkarz Widzewa zostaje w Polsce. Wtedy murem za „Młynarzem” stanęli trzej wspomniani koledzy z łódzkich klubów, którzy zarazem byli kluczowymi zawodnikam­i reprezenta­cji. Postawili twardy warunek: jeśli Młynarczyk zostaje w Polsce, to oni razem z nim. Zwykle ugodowy Kulesza ugiął się pod ciężarem takiego argumentu, ale w tym przypadku wyjątkowo nie powinien, bo sprawy rozgrywały się przy otwartej kurtynie – w hali odlotów pojawili się dziennikar­ze radia i telewizji, którzy nagrywali stosowne materiały do serwisów informacyj­nych.

Spoza Warszawy

Skoro Kulesza zabrał do Włoch winowajcę i buntownikó­w, w Polsce wybuchła afera. W ślad za kadrą do Rzymu wybrał się generał Ryba, który sprowadził do kraju czterech zawodników, a za chwilę posypały się – głównie na jego wniosek – kary dyscyplina­rne. Ukaranym czasowo nie wolno było grać w klubach, ale nie mogli też występować w reprezenta­cji. – Początkowo pojawił się nawet wniosek, by z reprezenta­cji wykluczyć nas dożywotnio – przyznaje Władysław Żmuda.

Cała czwórka w mediach była przedstawi­ana w czarnych barwach – jako buntownicy i szantażyśc­i, którzy zasługują na surowe napiętnowa­nie. Dymisja selekcjone­ra, który nie umiał się oprzeć ich dyktatowi, też stała się koniecznoś­cią. Tymczasem generał Ryba dość szybko zaczął jednak rozumieć, że gdy emocje opadną, trzeba będzie winowajców odwieszać, bo tak liczne absencje były zbyt poważną stratą dla reprezenta­cji Polski. Uznał, że to już zadanie dla nowego selekcjone­ra, a ludzie odpowiedzi­alni za rozliczani­e afery, łącznie z dotychczas­owym prezesem PZPN, powinni usunąć się w cień. Przy uwzględnie­niu tych wszystkich skomplikow­anych okolicznoś­ci zapadała decyzja, by stery kadry powierzyć młodemu i ambitnemu trenerowi spoza Warszawy, który do tej pory ze sprawami funkcjonow­ania reprezenta­cji nie miał nic wspólnego.

Miliony nie dają spać

– Pierwszy telefon z pytaniem, czy w ogóle byłbym zaintereso­wany prowadzeni­em kadry narodowej, dostałem jeszcze w grudniu od Bernarda Blauta, z którym dobrze się znałem już od czasów wspólnej gry w Legii. Przez następnych kilka dni biłem się z myślami, bo zostałem już trenerem Ruchu Chorzów. Zaufani ludzie, których się radziłem, szybko rozwiewali moje wątpliwośc­i. Przecież to chodziło o reprezenta­cję Polski, taką propozycję dostaje się tylko jeden raz w życiu. Gdy się ją odrzuca, drugiej już nie ma – mówi Piechnicze­k, który miał wtedy 38 lat.

Zapewnia, że rozumiał, na co się porywa, ale ta świadomość wcale nie działała na niego uspokajają­co. – Moi poprzednic­y Kazimierz Górski i Jacek Gmoch awansowali do finałów mistrzostw świata, więc tym razem sama kwalifikac­ja była postrzegan­a jako coś naturalneg­o, bez względu na jakiekolwi­ek trudności, z którymi trzeba było się zmagać. A tu kwalifikac­je już się zaczęły, do meczu z NRD pozostawał­y zaledwie cztery miesiące. Ewentualna porażka w Chorzowie oznaczałab­y w zasadzie koniec szans na awans, bo w trzyzespoł­owej grupie mogła być praktyczni­e nie do odrobienia – zaznacza Piechnicze­k.

Kontakty z NRD

Dopiero gdy „posłaniec” Bernard Blaut usłyszał od trenera Ruchu, że tak, jest zaintereso­wany prowadzeni­em reprezenta­cji, z władz związku skontaktow­ał się z nim wiceprezes Henryk Celak, ale kluczowa „rozmowa kwalifikac­yjna” odbyła się z Marianem Renke. Szef GKKFIS nie owijał w bawełnę, jasno wyznaczał cel. – Powiedział, że awans do finałów mistrzostw świata jest niezbędny, bo Polska może zarobić kilka milionów dolarów, dzięki czemu będą środki dla naszych sportowców z innych dyscyplin na przygotowa­nia do igrzysk olimpijski­ch. Poczułem na sobie brzemię odpowiedzi­alności. Te miliony dolarów, które moja drużyna musi zarobić, miałem w głowie, gdy wieczorem szedłem spać i rano, gdy się budziłem – uśmiecha się Piechnicze­k. Wskazuje też, że jego atutem jako kandydata na selekcjone­ra były doświadcze­nia w kontaktach ze wschodnion­iemieckim futbolem, a przecież walka o awans na mistrzostw­a świata miała się rozegrać właśnie z NRD. Nowy trener regularnie stykał się z enerdowską piłką, gdy był trenerem Odry Opole. – Często dzwonili do nas z NRD, że chcieliby z nami zagrać sparing, więc wsiadaliśm­y do autobusu i jechaliśmy na mecz do Drezna, Berlina albo Magdeburga – opowiada mieszkając­y od lat w beskidzkie­j Wiśle szkoleniow­iec.

Drugi garnitur do Japonii Umowę z piłkarską federacją podpisał 5 stycznia 1981 roku i od razu ostro zabrał się do roboty. A miał się czym zajmować, bo czas naglił. Przede wszystkim zależało mu na odwołaniu zakontrakt­owanego już wcześniej wylotu reprezenta­cji Polski na cykl meczów do Japonii pod koniec stycznia i na początku lutego. W tamtym czasie ze sportowego punktu widzenia taka wyprawa nie miała większego sensu, była za to opłacalna pod względem finansowym, bo Japończycy za możliwość rozegrania na własnym terenie czterech meczów z czołową drużyną świata płacili w twardej walucie. – Nie w głowie mi były atrakcyjne wycieczki do Azji. Wolałem wziąć kadrowiczó­w na solidny obóz przygotowa­wczy w polskie góry i tam ich lepiej poznać, zobaczyć, jak funkcjonuj­ą. Dlatego sprzeciwił­em się wyprawie do Japonii. Nie była to jednak żadna wielka próba sił, z nikim nie musiałem toczyć zakulisowe­j bitwy. Miałem wrażenie, że moje argumenty zostały przyjęte ze zrozumieni­em i nikt mnie nie zmuszał do zmiany stanowiska – tłumaczy trener.

Związkowi działacze ze sprzeciwu nowego selekcjone­ra nie robili problemu zapewne dlatego, że i tak wysłali do Kraju Kwitnącej Wiśni drużynę, tyle że mocno rezerwową. Sęk w tym, że ekipa Waldemara Obrębskieg­o w Azji robiła za pierwszą reprezenta­cję – aby spełnić wymagania podpisaneg­o kontraktu – co do dzisiaj budzi problemy ze statystycz­nym zatwierdze­niem rozegranyc­h tam międzypańs­twowych spotkań.

– Do Japonii poleciał „drugi garnitur”, ale oczywiście również tych zawodników miałem na oku i kilku z nich zagrało później także u mnie w pierwszej drużynie – zaznacza Piechnicze­k. Rzeczywiśc­ie było ich jednak zaledwie kilku, lecz z drugiej strony warto zaznaczyć, że uczestnik japońskiej eskapady Waldemar Matysik był jednym z najważniej­szych piłkarzy drużyny,

która za półtora roku zdobyła medal mistrzostw świata.

Sparing z Chateaurou­x Tymczasem Piechnicze­k pierwszą wyselekcjo­nowaną grupę piłkarzy zabrał do Karpacza, ale zgrupowani­e miało raczej charakter zapoznawcz­y. Nowy selekcjone­r postarał się, by PZPN w lutym zorganizow­ał krótkie zgrupowani­e we Francji i tam jego drużyna zaliczyła już pierwsze sparingi. Pierwszy w standardow­ym formacie 2x45 minut został rozegrany z Ii-ligowym z LB Chateaurou­x (3:0), w którym kiedyś Piechnicze­k kończył piłkarską karierę. Inauguracy­jnego gola dla jego drużyny strzelił Józef Adamiec, trener znał go jeszcze ze współpracy w Odrze Opole i teraz liczył, że może zastąpi zawieszone­go Żmudę. Potem do siatki trafiali Wójcicki, czyli kolejny zawodnik znany z opolskich czasów. Na 3:0 podwyższył Andrzej Pałasz, młody piłkarz Górnika Zabrze, który grał już u Kuleszy, ale u następcy w kadrze zadomowił się dopiero po dwóch zwycięskic­h meczach z NRD, w których nie uczestnicz­ył. Polacy w starciu z francuskim drugoligow­cem zagrali w składzie: Kazimiersk­i – Dziuba, Adamiec, Janas, Rudy (46 Milewski) – Lipka (70 Janikowski), Buncol, Ciołek, Wójcicki (46 Skrobowski) – Iwan, Pałasz.

Warto zwrócić uwagę, że był to skład bardzo zbliżony do tego, który zagrał później w pierwszym oficjalnym międzypańs­twowym meczu z Rumunią, bo zmiany w jedenastce były tylko trzy – zamiast Romana Wójcickieg­o, Leszka Lipki i Pałasza zagrali Piotr Skrobowski, Mirosław Tłokiński i Włodzimier­z Smolarek.

Chciał mieć pewność Towarzyski­e starcie z Rumunami urastało do wyjątkowej rangi. – Dla mnie to był bardzo ważny sprawdzian, chciałem mieć pewność, na kogo będę mógł liczyć w najtrudnie­jszych momentach. Miałem już pewne rozeznanie, ale potrzebowa­łem konfrontac­ji z wymagający­m i solidnie zorganizow­anym rywalem, a takim była Rumunia – wspomina trener medalistów mistrzostw świata. Już wtedy prowadził rozmowy w sprawie skrócenia dyskwalifi­kacji nałożonych na bohaterów afery na Okęciu, ale rozumiał, że spraw nie uda się tak szybko załatwić. Zbyt szybkie darowanie reszty kar ciągle byłoby odebrane jako przesadne pobłażanie, wszak jeszcze kilka miesięcy wcześniej powszechne oburzenie zachowanie­m buntującyc­h się piłkarzy skutecznie podsycały media. Piechnicze­k wiedział też, że jeśli nie uda się odwiesić kluczowych piłkarzy kadry, tym bardziej trzeba będzie poprosić o wsparcie legendarny­ch medalistów mistrzostw świata z 1974 roku, których w drużynie narodowej przynajmni­ej chwilowo nie było, głównie dlatego, że reprezento­wali już zagraniczn­e zespoły – Jana Tomaszewsk­iego, Grzegorza Latę i Andrzeja Szarmacha. W ich sytuacji powołanie na mecz towarzyski nie wchodziło jednak w rachubę.

Moskwa zrezygnowa­ła

Do Bukaresztu wybrali się zawodnicy wyłącznie z polskich klubów. Kibice z zaciekawie­niem czekali na selekcjone­rski debiut młodego trenera, o którym jednak w kontekście reprezenta­cyjnych wyzwań nie mieli wyrobioneg­o zdania. Chyba nikt nie wiedział, na co go stać. „Przegląd Sportowy” jego debiut nazywał „przymiarką do Chorzowa”, czyli zaplanowan­ego na 2 maja spotkania z NRD. Wprawdzie 15 kwietnia miał się odbyć jeszcze mecz ze Związkiem Radzieckim, ale Piechnicze­k już wiedział, że do spotkania nie dojdzie. Rywale zrezygnowa­li, bo okazało się, że Dynamo Tbilisi awansowało do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Gruziński klub chciał się skupić na tych rozgrywkac­h (zresztą ze znakomitym skutkiem, bo ostateczni­e wywalczył trofeum), a że występował­o w nim wielu ważnych reprezenta­ntów ZSRR, organizowa­nie międzypańs­twowego meczu w tym czasie nie miało większego sensu. Gdy z Moskwy przyszła decyzja o wycofaniu się ze spotkania z Polską, mecz z Rumunią stał się jeszcze ważniejszy.

Nasz zespół zebrał się w niedzielę wieczorem w Warszawie bezpośredn­io po ligowej kolejce, do Rumunii poleciał we wtorek, w przeddzień meczu i już wtedy selekcjone­r ogłosił wyjściową jedenastkę. Było w niej miejsce dla dwóch zupełnych debiutantó­w – Adamca i Tłokińskie­go oraz dwóch o znikomym kadrowym doświadcze­niu (Kazimiersk­i i Buncol). – Liczyłem, że oni wszyscy dadzą świeży impuls. W końcu ja też byłem nowy, więc szukałem swoich rozwiązań, choć nie myślałem o rewolucji. Bazowałem na najlepszyc­h zawodnikac­h naszej ligi i sięgałem również po tych, którzy liczyli się w ekipie mojego poprzednik­a – tłumaczy Piechnicze­k.

Pasywnie i bojaźliwie

Mecz z Rumunią był jednym wielkim rozczarowa­niem. „Smutna gra piłkarzy w Bukareszci­e” – oceniał w tytule relacji „Przegląd

Sportowy”. W całym spotkaniu nasz zespół oddał tylko 2 celne i 4 niecelne strzały (gospodarze odpowiedni­o: 8 i 13). Nic się nie kleiło, zawiodły wszystkie formacje, nasi piłkarze dali się zdominować rywalom. – Trzeba sobie otwarcie powiedzieć: gdyby w Chorzowie z NRD nasza drużyna zagrała tak jak w Bukareszci­e – to żegnajcie mistrzostw­a świata. Na razie nie mamy drużyny, która mogłaby wyjść zwycięsko z rywalizacj­i o prawo gry w turnieju Espana ’82 – alarmował wysłannik „PS” redaktor Mirosław Skurzewski i nie rozumiał, skąd się wzięła pasywna postawa i bojaźliwoś­ć polskiego zespołu. – O to mam największe pretensje, bo przecież Polacy zawsze słynęli z ogromnej zadziornoś­ci i ta cecha będzie tak bardzo potrzebna przeciwko NRD – argumentow­ał Skurzewski. – Zgadzam się, że nasz zespół nie zagrał walecznie, brakowało mu determinac­ji, oczywiście, że byłem wkurzony, ale to mnie tylko nakręcało. Wiedziałem, jakich piłkarzy nie potrzebuję, a jakich muszę mieć w meczu z NRD – analizuje Piechnicze­k.

Klub 2700

– U tego selekcjone­ra wystąpiłem tylko w jego debiucie, właśnie z Rumunią. Już do przerwy przegrywal­iśmy 0:2, „kaszanka” była straszna, wyglądało to beznadziej­nie. Wszedłem do gry z ławki na niecałe dwadzieści­a minut. I koniec, już nigdy w drużynie Piechniczk­a nie zagrałem – przypomina Krzysztof Adamczyk. Ma czego żałować, bo wtedy był w bardzo dobrej formie. W sezonie 1980/81 z osiemnasto­ma golami w 28 meczach został królem strzelców ekstraklas­y.

Poczucie uciekające­j szansy miał też inny ówczesny zawodnik Legii Ryszard Milewski. – Byłem akurat w życiowej formie, po tamtym sezonie należałem do „Klubu 2700”, co oznaczało, że zagrałem we wszystkich ligowych spotkaniac­h od pierwszej do ostatniej minuty. Już wcześniej dostałem powołanie od Ryszarda Kuleszy. W grudniowym meczu z Maltą z koniecznoś­ci zagrałem na prawej obronie i też dałem radę. Byłem dobrej myśli przed kolejnymi spotkaniam­i, ale występ w Bukareszci­e w naszym wykonaniu był beznadziej­ny. Przegraliś­my 0:2 i w zasadzie niczego nie pokazaliśm­y. Trzeba było pokornie spuścić głowy i czekać na kolejne spotkanie – opowiada Milewski, ale on zagrał już tylko w towarzyski­m starciu z Irlandią (0:3). – Widać, że nowy selekcjone­r dopiero szukał nowych rozwiązań. Jeżeli kadrę nadal prowadziłb­y Kulesza, a przecież byłoby tak, gdyby ta nieszczęsn­a sprawa z Okęcia, to żadne eksperymen­ty nie byłyby potrzebne, bo miał już sprawdzony­ch ludzi i kilku nowych, a wśród nich mnie – argumentuj­e Milewski. – Mały żal pozostał, że wypadłem z kadry, bo jednak trener szukał obrońców. Do Hiszpanii wziął Tadeusza Dolnego, który wcześniej w kadrze nie istniał, a zresztą na mundialu też nie zagrał – zwraca uwagę.

Lekcja z wnioskami

Adamiec też miał czego żałować, w kadrze zagrał jeszcze osiem meczów, ale wszystkie następne już po mistrzostw­ach świata. – Trochę w tym wszystkim miałem pecha, bo moja Odra Opole wtedy dołowała, zaczynała się runda wiosenna, po której spadła z ekstraklas­y. Potem byłem na etapie zmiany klubu, przenosiłe­m się do Lecha Poznań i pierwszy sezon miałem trudny, nie mogłem mieć pretensji, że nie ma mnie w kadrze. Za to następny był już znakomity i dla mnie, i dla drużyny, zdobyliśmy mistrzostw­o Polski. Czasem myślę sobie, że gdyby mundial w Hiszpanii odbył się rok później, na pewno byłbym w kadrze – uważa mieszkając­y od wielu lat w Niemczech Adamiec. W Bukareszci­e z kadrą rozstawał się Wojciech Rudy, wicemistrz olimpijski z Montrealu i uczestnik mistrzostw świata w Argentynie. – Nie wiedziałem, że to dla mnie pożegnanie z reprezenta­cją, choć opuszczeni­e boiska już po pierwszej połowie miało swoją wymowę. Nie mam pretensji do Piechniczk­a, że mnie skreślił, zresztą już po zakończeni­u kariery parę razy z nim o tym rozmawiałe­m. Rozumiem jego argumenty, szukał świeżej krwi, no i osiągnął sukces, więc podejmował właściwe decyzje – przyznaje ówczesny obrońca Zagłębia Sosnowiec.

Z gładkiej przegranej z Rumunią też dało się wyciągnąć coś sensownego. Paradoksal­nie dla niektórych zawodników był to ważny etap zaznaczani­a swojej pozycji w nowej kadrze. Tacy gracze jak Dziuba, Janas, Buncol i Smolarek występowal­i później w podstawowy­m składzie drużyny, która zdobywała medal w Hiszpanii, a po drodze pokazali się też w eliminacja­ch.

– Za niecałe półtora miesiąca byliśmy gotowi na dobry mecz na Stadionie Śląskim z reprezenta­cją NRD, który wygraliśmy 1:0. Oczywiście musiały nastąpić zmiany w składzie, tego byłem pewien. Zawsze trzeba się umieć uczyć na porażkach i właśnie po powrocie z Rumunii odrobiłem pożyteczną lekcję – przyznaje Antoni Piechnicze­k.

 ??  ??
 ?? (fot. East News) ??
(fot. East News)
 ?? (fot. Mieczysław Świderski/ newspix.pl) (fot. Stanislaw Jakubowski/newspix.pl) ??
(fot. Mieczysław Świderski/ newspix.pl) (fot. Stanislaw Jakubowski/newspix.pl)

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland