Słodko-gorzki Budapeszt
Po zmianie selekcjonera w grze reprezentacji wreszcie mieliśmy oglądać radość. I oglądaliśmy. Szkoda, że jedynie przez pół godziny. Mimo to z Budapesztu wracalibyśmy zapewne z kompletem punktów, gdybyśmy z okazji niedawno obchodzonego dnia przyjaźni polsko-węgierskiej nie wręczyli Madziarom trzech prezentów. – Piłka nie polega na mówieniu, tylko na graniu. Jeśli chodzi o słowa Paulo Sousy, oczywiście wszystko zweryfikuje boisko – mówił niedawno prezes PZPN-U Zbigniew Boniek na łamach Onetu Sport. W czwartkowy wieczór przed przerwą boisko faktycznie nas zweryfikowało i to dość boleśnie. Opowiadając o swojej koncepcji, Portugalczyk prezentował się podczas konferencji prasowych znacznie lepiej niż początkowo jego piłkarze na Puskas Arenie. Selekcjoner mówił w sposób składny i uporządkowany, a w grze Biało-czerwonych królował chaos.
O tym, że teoria i praktyka to dwie różne rzeczy, przekonaliśmy się już w szóstej minucie. Selekcjoner posadził na ławce Kamila Glika, bo wyszliśmy wysoko i Sousa zapewne obawiał się, że mało zwrotny obrońca Benevento nie nadąży za rywalami. Tymczasem mecz się jeszcze dobrze nie zaczął, a Roland Sallai łatwo zgubił szybkiego, ale źle ustawionego Jana Bednarka i otworzył wynik. Idealne podsumowanie pierwszej części stanowiła sytuacja, gdy Grzegorz Krychowiak nie zrozumiał się z Arkadiuszem Recą i niemiłosiernie zrugał naszego wahadłowego. W tej akcji – i w wielu innych – komunikacja w naszym zespole zdecydowanie nie była „top”.
Gdyby w jakimś teleturnieju padło pytanie o największe grzechy kadry za kadencji Jerzego Brzęczka, najwyżej punktowanymi odpowiedziami byłyby pewnie brak stylu, pomysłu, jednostajne tempo i słaba organizacja gry. Przed startem eliminacji MŚ reprezentanci mieli mocne postawienie poprawy. I ta w debiucie Paulo Sousy rzeczywiście nastąpiła, tyle że po sześćdziesięciu minutach. Po debiucie Portugalczyk ma pewnie mieszane uczucia. Z jednej strony jego piłkarze najpierw odrobili dwubramkową stratę, a potem podnieśli się po golu na 3:2 i za to należą im się wielkie brawa. Z drugiej, trenera musi martwić to, co zaprezentowaliśmy w defensywie. Takich goli jak w Budapeszcie zwyczajnie nie wypada tracić na poziomie reprezentacyjnym. Selekcjoner wiele mówił o tym, że w ataku dysponujemy sporym potencjałem, ale kluczem do sukcesu jest defensywa. W czwartkowy wieczór musiał się wiele razy łapać się za głowę. Rozdaliśmy trzy prezenty, z czego Węgrzy chętnie skorzystali.
U Sousy spodobały mi się w czwartkowy wieczór dwie rzeczy. Po pierwsze, świetnie zareagował na boiskowe wydarzenia i zmianami odmienił oblicze spotkania. Poza tym otwarcie przyznał w pomeczowych rozmowach z mediami, że przestrzelił ze składem. Mówił o błędach własnych i zawodników, wymieniając tych, którzy zawiedli oczekiwania (Helik, Moder, Szymański, Reca). To miła odmiana, bo Jerzy Brzęczek najczęściej wybierał nieuzasadnioną narrację sukcesu i miał problem z przyznawaniem się do pomyłek. Paulo Sousa może i przed pierwszym gwizdkiem polał trochę wody, ale jego pomeczowa analiza była do bólu konkretna i merytoryczna.
Szczególnie cieszy mnie błysk Piotra Zielińskiego. Przed przerwą męczył się jak cała reprezentacja, po zmianie stron było już dużo lepiej. Najpierw zaczął akcję na 1:2, przytomnie rozrzucając piłkę do Recy, a potem genialnie znalazł Kamila Jóźwiaka, otwierając mu drogę do bramki. Podtrzymuję to, co pisałem przed pierwszym gwizdkiem – reprezentacja potrzebuje silnego Zielińskiego jak nigdy wcześniej.