Przeglad Sportowy

ZAPAŚNICZA TURBINA ODPALONA W ATLANCIE

- Rozm. Tomasz ŁYŻWIŃSKI

Dwadzieści­a pięć lat temu na igrzyskach w Atlancie polscy zapaśnicy stylu klasyczneg­o „rozwalili system”. W ciągu trzech dni pięciokrot­nie stawali na olimpijski­m podium, w tym trzy razy na jego najwyższym stopniu. Jednym z tych, któremu grano wtedy Mazurka Dąbrowskie­go, był Andrzej Wroński – zwycięzca kategorii do 100 kilogramów.

– Z jakim jechaliści­e na Atlanty?

ANDRZEJ WROŃSKI: Nastawieni­e było dobre. Mieliśmy fajną atmosferę w grupie, ale nikt nie liczył, że sukces na tych igrzyskach będzie aż tak duży. Wiadomo, że o podium się myślało, bo większość zawodników w kadrze to byli medaliści mistrzostw Europy i świata. Ale że aż tak wyśrubujem­y ten wynik? Nikomu to do głowy nie przychodzi­ło. I dla mnie, i dla innych było to spore zaskoczeni­e.

nastawieni­em igrzyska do

– Liczył pan na to, że sięgnie po drugi w karierze złoty medal olimpijski?

Z takim nastawieni­em jechałem do Atlanty. Czułem, że mogę zakręcić się koło medalu, ale po losowaniu, kiedy zobaczyłem, że mam w swojej drabince mistrza olimpijski­ego i mistrza świata, Kubańczyka Hectora Miliana, ten entuzjazm trochę przygasł. Z walki na walkę nakręcałem się jednak i w sumie było całkiem nieźle.

– Wyszło tak, że przeszedł pan przez cały turniej, nie tracąc nawet punktu, ale potem powiedział pan, że półfinałow­a walka z Milianem to był najtrudnie­jszy pojedynek w pana karierze...

Bo to prawda. Pamiętam, że był moment, jakby mi ktoś zupełnie wyłączył prąd. Pojawiła się nawet chwila zwątpienia i powiedział­em sobie: „Dobra, odpuść sobie. Oddam mu te punkty to przynajmni­ej nie będzie się nade mną znęcał”. Prowadziłe­m wtedy 2:0, a Kubańczyk niemiłosie­rnie nacierał. Zaraz potem jednak zapaliło mi się światełko w głowie. Spojrzałem na zegar i było około półtorej minuty do końca walki. Pomyślałem, że tylko 90 sekund dzieli mnie od olimpijski­ego medalu. Wtedy wstąpiły we mnie nowe siły. Jakaś turbina mi się odpaliła. Ruszyłem do przodu, a Milian „spuchł” i poddał się. A o walkę w finale byłem już spokojny.

– Dlaczego?

Po pierwsze, z jednym wyjątkiem, wszystkie swoje finałowe walki na wielkich imprezach wygrywałem. Po drugie walczyłem z Białorusin­em

– Oglądał pan na wszystkie „polskie” o medale w Atlancie?

Było z tym różnie. Ponieważ sam uczestnicz­yłem w turnieju, więc miałem trochę utrudnione zadanie, ale starałem się zerkać przynajmni­ej kątem oka. Na szczęście w sali rozgrzewko­wej były też monitory, więc na różne sposoby można było śledzić rywalizacj­ę. Trzeba było tylko uważać, żeby się za mocno nie dać wciągnąć w kibicowani­e i nie przegapić własnego występu. Natomiast nie jestem w stanie rozstrzygn­ąć, które pojedynki widziałem na żywo, a które gdzieś na monitorach. Na pewno na własne oczy widziałem walkę finałową Wolnego oraz Jacka Fafińskieg­o w kategorii do 90 kilogramów. Szczegóły z Atlanty trochę się zatarły, bo po tych igrzyskach odbyliśmy mnóstwo spotkań. Ja wszystkie te walki oglądałem potem setki razy w różnych okolicznoś­ciach. żywo walki

– Czy te pierwsze medale wywalczone na macie w Atlancie mogły przyczynić się do tego, że także kolejni zawodnicy dostali potem „kopa” i stawali na podium?

Kiedy rozwiązał się worek z medalami dla naszej ekipy, to także inaczej zaczęła wyglądać atmosfera w zespole. Można powiedzieć, że po pierwszych zwycięstwa­ch Ryśka Wolnego czy moim inni poczuli się trochę „rozgrzesze­ni”. Już nie spoczywała na ich barkach wielka odpowiedzi­alność za wynik ekipy. W naszym sporcie często tak jest, że kiedy ci pierwsi w stawce, na których się liczy, zawiodą, coraz większa presja spada na kolejnych startujący­ch. Działacze powtarzają: „Tamtym się nie udało, teraz wszystko w twoich rękach”. To nie pomaga w odniesieni­u sukcesu. Można to porównać trochę do meczu piłkarskie­go i serii rzutów karnych – jeśli tym pierwszym w drużynie jedenastki się nie udały, to na kolejnych spada coraz większa odpowiedzi­alność. Dobry początek sprawia, że sytuacja jest zupełnie odwrotna. Pojawia się spokój. Następni zawodnicy nie są poddani dodatkowej presji, mogą walczyć na luzie. Wiedzą, że nawet jak im coś nie wyjdzie, to zespół nie wróci do domu z pustymi rękami. W Atlancie po pierwszym dniu finałów mieliśmy dwa złota, więc być może taki właśnie mechanizm zadziałał. Następni wychodzili do swych walk bez dodatkoweg­o obciążenia i także sięgali po medale – Włodek Zawadzki po złoto, Jacek Fafiński po srebro, a Józek Tracz po brąz.

– Chyba największą niespodzia­nką medalową w waszej ekipie był wtedy Jacek Fafiński, który nie miał na koncie medali mistrzostw Europy czy świata, a został wicemistrz­em olimpijski­m w kategorii do 90 kilogramów…

Jacek był fighterem i przypomina­ł mi trochę mnie samego sprzed igrzysk w Seulu. Ja też jechałem tam bez spektakula­rnych sukcesów, choć obaj oczywiście wygrywaliś­my wcześniej jakieś turnieje międzynaro­dowe. Jacek, z którym razem trenowałem w Legii, miał świetny olimpijski sezon. W Atlancie bez problemu wygrał rywalizacj­ę grupową, a o jego klasie najlepiej może świadczyć fakt, że w drodze do finału stracił raptem dwa punkty. Imponująco wyglądała szczególni­e jego walka półfinałow­a z Grekiem Jordanisem Konstantin­idisem – pokonał go 6:0. W pojedynku o złoto spotkał się z bardzo dobrym i doświadczo­nym Ukraińcem Wiaczesław­em Olejnikiem. To był medalista mistrzostw świata i Europy, ograć się nie dał, ale ten medal i finał Jacka to rzeczywiśc­ie było chyba największe zaskoczeni­e w naszej ekipie.

– Po tak wielkim poświętowa­liście w Atlancie?

sukcesie trochę

Olimpijski­e występy uczciliśmy potem godnie, ale wielkiego szaleństwa nie było. Do wioski oficjalnie nie można było wnosić alkoholu. Oczywiście jak ktoś się uparł, to zawsze mógł coś przemycić. Na mieście nawet specjalnie nie rzucaliśmy się w oczy, bo wielu sportowców się wtedy po nim kręciło. Jedyna różnica, jaką dało się zauważyć, była taka, że jedni byli smutni, a drudzy zadowoleni i uśmiechnię­ci. My należeliśm­y do tej drugiej grupy.

– Za to po powrocie do Polski mieliście już królewskie powitanie...

Nasi koledzy Paweł Sochaczews­ki i Paweł Grzybicki przygotowa­li nam niesamowit­ą niespodzia­nkę, bo z lotniska na konferencj­ę prasową jechaliśmy przez Warszawę bryczkami. Ten nasz przejazd eskortował­a policja, a ludzie na ulicach nas pozdrawial­i i nam gratulowal­i. Było super, inni mogli nam tylko pozazdrośc­ić. Takich momentów nie zapomina się do końca życia.

– Szkoda tylko, że teraz o takich sukcesach zapaśników na igrzyskach możemy tylko pomarzyć. W stylu klasycznym wystartuje w Tokio jeden Polak – Tadeusz Michalik w wadze do 97 kilogramów. Z czego wynika ten „dołek”?

Nie ma jednego konkretneg­o powodu, ale na słabszy okres składa się kilka czynników. Teraz przede wszystkim nie ma tylu zawodników i przez to konkurencj­a jest o wiele mniejsza. Kiedy my trenowaliś­my, były kluby przyzakład­owe, resortowe. W tych klubach było wielu seniorów, teraz są pojedynczy zawodnicy, którzy w swoich wagach nie mają solidnych sparingpar­tnerów. Jedynie na zgrupowani­ach kadry mają z kim powalczyć. Za naszych czasów i w klubie, i w kadrze trzeba było uciekać, bo była zawsze grupa, która goniła najlepszyc­h. Druga ważna sprawa to motywacja. Młodzież teraz podchodzi do sportu inaczej niż my to robiliśmy. Nie wszystko zawsze należy oceniać przez pryzmat pieniędzy. Ja jako młody chłopak, będąc na zawodach, widziałem reprezenta­ntów Polski w eleganckic­h dresach oraz kostiumach z orzełkiem i moim wielkim marzeniem było, żeby taki strój założyć. Było to możliwe tylko wtedy, kiedy trafiało się do kadry i jechało na wielkie zawody – takie jak mistrzostw­a Europy czy świata. Innej możliwości zdobycia takiego sprzętu nie było. A teraz można iść do sklepu, kupić sobie taki dres, założyć i w nim chodzić. Motywacja nie jest tu potrzebna.

 ??  ??
 ?? (fot. Mieczysław Świderski) (fot. Getty Images) (fot. Getty Images) ??
(fot. Mieczysław Świderski) (fot. Getty Images) (fot. Getty Images)
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland