ZAPAŚNICZA TURBINA ODPALONA W ATLANCIE
Dwadzieścia pięć lat temu na igrzyskach w Atlancie polscy zapaśnicy stylu klasycznego „rozwalili system”. W ciągu trzech dni pięciokrotnie stawali na olimpijskim podium, w tym trzy razy na jego najwyższym stopniu. Jednym z tych, któremu grano wtedy Mazurka Dąbrowskiego, był Andrzej Wroński – zwycięzca kategorii do 100 kilogramów.
– Z jakim jechaliście na Atlanty?
ANDRZEJ WROŃSKI: Nastawienie było dobre. Mieliśmy fajną atmosferę w grupie, ale nikt nie liczył, że sukces na tych igrzyskach będzie aż tak duży. Wiadomo, że o podium się myślało, bo większość zawodników w kadrze to byli medaliści mistrzostw Europy i świata. Ale że aż tak wyśrubujemy ten wynik? Nikomu to do głowy nie przychodziło. I dla mnie, i dla innych było to spore zaskoczenie.
nastawieniem igrzyska do
– Liczył pan na to, że sięgnie po drugi w karierze złoty medal olimpijski?
Z takim nastawieniem jechałem do Atlanty. Czułem, że mogę zakręcić się koło medalu, ale po losowaniu, kiedy zobaczyłem, że mam w swojej drabince mistrza olimpijskiego i mistrza świata, Kubańczyka Hectora Miliana, ten entuzjazm trochę przygasł. Z walki na walkę nakręcałem się jednak i w sumie było całkiem nieźle.
– Wyszło tak, że przeszedł pan przez cały turniej, nie tracąc nawet punktu, ale potem powiedział pan, że półfinałowa walka z Milianem to był najtrudniejszy pojedynek w pana karierze...
Bo to prawda. Pamiętam, że był moment, jakby mi ktoś zupełnie wyłączył prąd. Pojawiła się nawet chwila zwątpienia i powiedziałem sobie: „Dobra, odpuść sobie. Oddam mu te punkty to przynajmniej nie będzie się nade mną znęcał”. Prowadziłem wtedy 2:0, a Kubańczyk niemiłosiernie nacierał. Zaraz potem jednak zapaliło mi się światełko w głowie. Spojrzałem na zegar i było około półtorej minuty do końca walki. Pomyślałem, że tylko 90 sekund dzieli mnie od olimpijskiego medalu. Wtedy wstąpiły we mnie nowe siły. Jakaś turbina mi się odpaliła. Ruszyłem do przodu, a Milian „spuchł” i poddał się. A o walkę w finale byłem już spokojny.
– Dlaczego?
Po pierwsze, z jednym wyjątkiem, wszystkie swoje finałowe walki na wielkich imprezach wygrywałem. Po drugie walczyłem z Białorusinem
– Oglądał pan na wszystkie „polskie” o medale w Atlancie?
Było z tym różnie. Ponieważ sam uczestniczyłem w turnieju, więc miałem trochę utrudnione zadanie, ale starałem się zerkać przynajmniej kątem oka. Na szczęście w sali rozgrzewkowej były też monitory, więc na różne sposoby można było śledzić rywalizację. Trzeba było tylko uważać, żeby się za mocno nie dać wciągnąć w kibicowanie i nie przegapić własnego występu. Natomiast nie jestem w stanie rozstrzygnąć, które pojedynki widziałem na żywo, a które gdzieś na monitorach. Na pewno na własne oczy widziałem walkę finałową Wolnego oraz Jacka Fafińskiego w kategorii do 90 kilogramów. Szczegóły z Atlanty trochę się zatarły, bo po tych igrzyskach odbyliśmy mnóstwo spotkań. Ja wszystkie te walki oglądałem potem setki razy w różnych okolicznościach. żywo walki
– Czy te pierwsze medale wywalczone na macie w Atlancie mogły przyczynić się do tego, że także kolejni zawodnicy dostali potem „kopa” i stawali na podium?
Kiedy rozwiązał się worek z medalami dla naszej ekipy, to także inaczej zaczęła wyglądać atmosfera w zespole. Można powiedzieć, że po pierwszych zwycięstwach Ryśka Wolnego czy moim inni poczuli się trochę „rozgrzeszeni”. Już nie spoczywała na ich barkach wielka odpowiedzialność za wynik ekipy. W naszym sporcie często tak jest, że kiedy ci pierwsi w stawce, na których się liczy, zawiodą, coraz większa presja spada na kolejnych startujących. Działacze powtarzają: „Tamtym się nie udało, teraz wszystko w twoich rękach”. To nie pomaga w odniesieniu sukcesu. Można to porównać trochę do meczu piłkarskiego i serii rzutów karnych – jeśli tym pierwszym w drużynie jedenastki się nie udały, to na kolejnych spada coraz większa odpowiedzialność. Dobry początek sprawia, że sytuacja jest zupełnie odwrotna. Pojawia się spokój. Następni zawodnicy nie są poddani dodatkowej presji, mogą walczyć na luzie. Wiedzą, że nawet jak im coś nie wyjdzie, to zespół nie wróci do domu z pustymi rękami. W Atlancie po pierwszym dniu finałów mieliśmy dwa złota, więc być może taki właśnie mechanizm zadziałał. Następni wychodzili do swych walk bez dodatkowego obciążenia i także sięgali po medale – Włodek Zawadzki po złoto, Jacek Fafiński po srebro, a Józek Tracz po brąz.
– Chyba największą niespodzianką medalową w waszej ekipie był wtedy Jacek Fafiński, który nie miał na koncie medali mistrzostw Europy czy świata, a został wicemistrzem olimpijskim w kategorii do 90 kilogramów…
Jacek był fighterem i przypominał mi trochę mnie samego sprzed igrzysk w Seulu. Ja też jechałem tam bez spektakularnych sukcesów, choć obaj oczywiście wygrywaliśmy wcześniej jakieś turnieje międzynarodowe. Jacek, z którym razem trenowałem w Legii, miał świetny olimpijski sezon. W Atlancie bez problemu wygrał rywalizację grupową, a o jego klasie najlepiej może świadczyć fakt, że w drodze do finału stracił raptem dwa punkty. Imponująco wyglądała szczególnie jego walka półfinałowa z Grekiem Jordanisem Konstantinidisem – pokonał go 6:0. W pojedynku o złoto spotkał się z bardzo dobrym i doświadczonym Ukraińcem Wiaczesławem Olejnikiem. To był medalista mistrzostw świata i Europy, ograć się nie dał, ale ten medal i finał Jacka to rzeczywiście było chyba największe zaskoczenie w naszej ekipie.
– Po tak wielkim poświętowaliście w Atlancie?
sukcesie trochę
Olimpijskie występy uczciliśmy potem godnie, ale wielkiego szaleństwa nie było. Do wioski oficjalnie nie można było wnosić alkoholu. Oczywiście jak ktoś się uparł, to zawsze mógł coś przemycić. Na mieście nawet specjalnie nie rzucaliśmy się w oczy, bo wielu sportowców się wtedy po nim kręciło. Jedyna różnica, jaką dało się zauważyć, była taka, że jedni byli smutni, a drudzy zadowoleni i uśmiechnięci. My należeliśmy do tej drugiej grupy.
– Za to po powrocie do Polski mieliście już królewskie powitanie...
Nasi koledzy Paweł Sochaczewski i Paweł Grzybicki przygotowali nam niesamowitą niespodziankę, bo z lotniska na konferencję prasową jechaliśmy przez Warszawę bryczkami. Ten nasz przejazd eskortowała policja, a ludzie na ulicach nas pozdrawiali i nam gratulowali. Było super, inni mogli nam tylko pozazdrościć. Takich momentów nie zapomina się do końca życia.
– Szkoda tylko, że teraz o takich sukcesach zapaśników na igrzyskach możemy tylko pomarzyć. W stylu klasycznym wystartuje w Tokio jeden Polak – Tadeusz Michalik w wadze do 97 kilogramów. Z czego wynika ten „dołek”?
Nie ma jednego konkretnego powodu, ale na słabszy okres składa się kilka czynników. Teraz przede wszystkim nie ma tylu zawodników i przez to konkurencja jest o wiele mniejsza. Kiedy my trenowaliśmy, były kluby przyzakładowe, resortowe. W tych klubach było wielu seniorów, teraz są pojedynczy zawodnicy, którzy w swoich wagach nie mają solidnych sparingpartnerów. Jedynie na zgrupowaniach kadry mają z kim powalczyć. Za naszych czasów i w klubie, i w kadrze trzeba było uciekać, bo była zawsze grupa, która goniła najlepszych. Druga ważna sprawa to motywacja. Młodzież teraz podchodzi do sportu inaczej niż my to robiliśmy. Nie wszystko zawsze należy oceniać przez pryzmat pieniędzy. Ja jako młody chłopak, będąc na zawodach, widziałem reprezentantów Polski w eleganckich dresach oraz kostiumach z orzełkiem i moim wielkim marzeniem było, żeby taki strój założyć. Było to możliwe tylko wtedy, kiedy trafiało się do kadry i jechało na wielkie zawody – takie jak mistrzostwa Europy czy świata. Innej możliwości zdobycia takiego sprzętu nie było. A teraz można iść do sklepu, kupić sobie taki dres, założyć i w nim chodzić. Motywacja nie jest tu potrzebna.