ZŁOTY FLORET Z TURYNU
Polska potęgą szermierczą! Tak radosne wieści napłynęły w lipcu 1961 roku z Turynu. Nasi reprezentanci zajęli drugie miejsce w klasyfikacji medalowej mistrzostw świata. Zachwycali szabliści, lecz największą niespodziankę sprawił Ryszard Parulski.
Wtej broni jeszcze nie mieliśmy sukcesów… – donosił „Przegląd Sportowy” o historycznym wyczynie Ryszarda Parulskiego, który w mistrzostwach świata w Turynie wywalczył złoty medal w turnieju indywidualnym floretu. Chociaż ze złotem wracali z tych mistrzostw także nasi szabliści triumfujący w turnieju drużynowym, a wśród nich Emil Ochyra ponadto ze srebrem i Wojciech Zabłocki z brązem, to osiągnięcie zawodnika warszawskiego Marymontu było tym cenniejsze, że zaskakujące. „Polski floret dorównał polskiej szabli, możemy pochwalić się nowymi «cudownymi dziećmi»” – radośnie oceniał „PS”, bo Parulski następnie walnie przyczynił się do zdobycia brązu przez zespół.
Gospodarze ówczesnych mistrzostw nadali zawodom w Turynie szczególną rangę, włączając do uroczystego programu „Italia ’61”, czyli wielkich imprez z okazji 100-lecia zjednoczenia Włoch. Na pierwszy ogień sportowej rywalizacji posłano 17 lipca 81 florecistów. W rozważaniach włoskich mediów o szansach medalowych nie wymieniano Polaków. Tymczasem nasi zawodnicy ławą pokonywali eliminacyjne szczeble. Największy zachwyt wywoływały wtedy pojedynki Witolda Woydy, który „kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa wprost deklasując rywali”. Jednak do finałowego starcia dotarł Parulski, który okazał się lepszy od węgierskiej sławy – Jeno Kamutiego (Węgry) i reprezentanta ZSRR Marka Midlera (ZSRR). W walce charakteryzuje go żywiołowość; jest leworękim szermierzem – opisywał „PS” nowego mistrza. „Wygrałem, bo byłem szybszy. Największe kłopoty miałem z nerwami. To, że potrafiłem się opanować, jest to z mojej strony dużym osiągnięciem. Nie przyszło mi to jednak łatwo” – zwierzał się natomiast zawodnik, wyznając, iż mistrzostwo kosztowało go… 5 kg wagi.
Do Turynu przez Paryż
Był uważany za najwszechstronniejszego polskiego szermierza, a jego światowa kariera zaczęła się od sukcesu wśród… szablistów. „Wiwat polska szabla! Ryszard Parulski mistrzem świata” – głosił tytuł na pierwszej stronie „Przeglądu Sportowego”. W ostatnim dniu marca 1959 roku dwudziestolatek z warszawskiego Marymontu zaledwie po dwóch latach ćwiczeń białą bronią, wywalczył złoty medal na planszy Paryża w mistrzostwach świata juniorów. Okazał się najlepszy z grona rówieśników, ale pokazał też twardy charakter, wdrapując się na najwyższe miejsce na podium po dwukrotnym barażu w finale. „Sukces Parulskiego przyszedł w chwili załamania się psychicznego obozu polskiego po porażce w szpadzie. Nagrodził on nam z nawiązką poniedziałkowy zawód…” – pisał z Paryża Lech Cergowski. Kilka dni po powrocie z Francji młody szablista rozprawił się w Rzeszowie z krajową czołówką florecistów, zdobywając tytuł mistrza Polski. Po takim cudownym starcie w następnym roku otrzymał przepustkę na igrzyska olimpijskie. W rzymskim Palazzo dei Congressi jeszcze mu się nie powiodło, za to kilka miesięcy później w Turynie był już najlepszym w świecie florecistą.
Jeszcze większej sztuki dokonał w pamiętnym czempionacie w Gdańsku w 1963 roku, gdzie wystąpił w trzech finałach. W indywidualnym turnieju floretowym stoczył trzy niezwykle emocjonujące pojedynki barażowe z Francuzem Jeanem-claude’em Magnanem i krajowym rywalem Egonem Franke. Był drugi, bo nieco lepszy okazał się Francuz. Popis nieprzeciętnych zdolności dał natomiast w turnieju drużynowym. „Parulski wprost szalał na planszy, wygrał efektownie wszystkie cztery pojedynki” – oceniały media jego boje o złoto z ekipą ZSRR. Polacy przegrali różnicą zaledwie jednego trafienia. Dwukrotnego srebrnego florecistę zwerbowała wtedy nasza drużyna szpadzistów, która w walce o złoto zmierzyła się z ekipą francuską. Przy stanie meczu 3:3 Parulski stanął do najtrudniejszej walki w karierze. W potyczce z Claude’em Bourquardem przegrywał już 0:4, lecz potrafił się tak zmobilizować, że wygrał 5:4 i tchnął niezwykłego ducha w Biało-czerwonych. Polacy wygrali 9:5 i zostali mistrzami świata, a Parulski, zdobywając trzeci, najpiękniejszy medal, zyskał wielki poklask, co sprawiło, iż kilka miesięcy później czytelnicy „Przeglądu Sportowego” uznali go za najlepszego sportowca Polski w naszym tradycyjnym plebiscycie. Wkrótce po tym turnieju w hali Politechniki Gdańskiej wielu chłopców w naszym kraju, chcąc naśladować szermierzy, biegało po podwórkach z kijami w rękach, tocząc pojedynki.
U majora najlepiej
Parulski, mając 25 lat, był już mistrzem świata w szabli, florecie i szpadzie, co było tym bardziej godne podziwu, że do szermierki trafił dość późno, gdy miał już 18 lat. Wcześniej fascynowała go gra na korcie, gdzie także się wyróżniał. Po zdobyciu tytułu wicemistrza Warszawy juniorów przepowiadano mu piękną karierę w tenisie. Postawił jednak na szermierkę, w której spotkał niezwykłą postać majora Władysława Dobrowolskiego. Trzykrotny olimpijczyk z lat 1924–36, brązowy medalista olimpijski z Los Angeles 1932 w drużynowym turnieju szabli, w latach powojennych w PRL przez pewien okres musiał ukrywać się przed Informacją
Wojskową, a później wtopił się w wir odtwarzania polskiego sportu. W stolicy wrócił do zajęcia, które najbardziej lubił. Został trenerem szermierki i dawał lekcje fechtunku, nakłaniał młodzież do uprawiania sportu. Kiedyś jego ogłoszenie o naborze do sekcji szermierczej przeczytał Parulski, który przypomniał sobie wcześniejsze lata szkolne, gdy wracając gromadą z lekcji, wyrywali w ogródkach tyczki podpierające pomidory i dla hecy pojedynkowali się na kije niczym pan Wołodyjowski. Marymont nie był klubem zasobnym, chłopcy trenowali w małym baraczku, a także w piwnicy Teatru Komedia na Żoliborzu. Panowała w nim jednak wspaniała atmosfera i przyszli mistrzowie wspominali, że u Majora czuli się najlepiej. Szkolił tam ich także fechmistrz Władysław Kurpiewski.
Do Parulskiego dołączył w Marymoncie Witold Woyda. Obaj się zaprzyjaźnili i ostro rywalizowali, co zaprowadziło ich na szermiercze szczyty. Witek pod koniec kariery zdobył dwa złote medale w igrzyskach olimpijskich w Monachium w 1972 roku. Rysiek już tam nie pojechał, ale też miał szansę na olimpijskie złoto. Gdy wyprawiał się do Tokio w 1964 roku, wciąż żywa była pamięć o jego wyczynach w gdańskich mistrzostwach. Niestety, w olimpijskim turnieju indywidualnym powinęła mu się noga. Nasi floreciści stanowili jednak w tym okresie niezwykle wyrównaną paczkę i drużynowo wywalczyli wicemistrzostwo.
Choć z Tokio wracał Parulski ze srebrnym medalem, odczuwał zawód. Nieco zniechęcony odstawił wówczas szermierkę na drugi plan i postanowił dokończyć studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Na dobre wrócił na planszę dwa lata przed igrzyskami w Meksyku. W trzecim olimpijskim występie zdobył z kolegami brązowy medal we florecie. W blisko 15-letniej karierze poza mistrzostwem świata w Turynie i dwoma medalami olimpijskimi wywalczył 10 medali w światowym czempionacie. Wyróżniał się, jak mawiano, walecznym sercem nie tylko w pojedynkach na planszy.
Ciągle coś inicjował
Choć po zakończeniu kariery oddał się praktyce adwokackiej, nie ugrzązł w sądowych salach, lecz nadal był twarzą sportu. Działał – najpierw w klubie, a potem na szerszym forum. Jego zapał, inicjatywy zdobyły uznanie w środowisku, które powierzyło mu funkcję prezesa Polskiego Związku Szermierczego w latach 1989–92. Mimo sukcesów w nowej roli zdarzały się w tym okresie trudne sprawy, jak wydanie zakazu startu w zawodach organizowanych przez związek szabliście wszech czasów Jerzemu Pawłowskiemu, który wrócił do sportowego życia po wymianie szpiegów. Pawłowski miał o to żal do dawnego kolegi z planszy. „Trafił mnie kolega Ryszard, jak chciał. Na punkt” – wspominał w swojej książce pięciokrotny medalista olimpijski.
Kolega Ryszard cieszył się jednak wielką popularnością wśród weteranów olimpijskich, gdy z jego inicjatywy powstała Fundacja Gloria Victis, niosąca pomoc byłym olimpijczykom znajdującym się w trudnej sytuacji życiowej. Coraz bardziej rozkręcał swą społecznikowską pasję i wspólnie z równie utytułowanym szablistą, architektem Wojciechem Zabłockim doprowadził do powołania Towarzystwa Olimpijczyków Polskich, którego został pierwszym prezesem. Marzył o organizacji przez Polskę igrzysk olimpijskich w 2012 roku w Warszawie, a gdy to spaliło na panewce, powołał Fundację Gloria Optimis dla uhonorowania wybitnych postaci w polskim sporcie. Ożywiał PKOL, pełniąc m.in. funkcję wiceprezesa. „Nie mógł żyć bez działania, ciągle coś inicjował, swą aktywnością zarażał innych” – wspominał kolegę Zabłocki. Za punkt honoru uznał Parulski wybudowanie ośrodka rehabilitacji olimpijczyków i paraolimpijczyków w Michałowicach. Zyskał opinię postaci o silnej osobowości i dużej wrażliwości. Mogłem się o tym przekonać osobiście, gdy pewnego razu przeprowadzałem wywiad z panem Ryszardem w kawiarni naprzeciwko warszawskich sądów. W pewnej chwili podszedł do naszego stolika osobnik przypominający z wyglądu byłego więźnia. Stanął, a mecenas bez słowa wyciągnął portfel i zasilił go jakąś kwotą. Adwokat Parulski zapisał się jako obrońca osób pokrzywdzonych w stanie wojennym.
Może ta wrażliwość mistrza wypływała z jego tragicznych, traumatycznych doświadczeń z lat dziecięcych. Urodził się w 1938 roku a już w wieku 6 lat stracił matkę, która podczas powstania warszawskiego zginęła w ruinach domu zbombardowanego przez Niemców na Starym Mieście. Ojciec poszedł na wojenny szlak z armią gen. Władysława Andersa i odnalazł syna po wojnie, gdy ten miał już 9 lat. Życie go nie pieściło, ale sport odkrył przed nim później wielką szansę, której nie zmarnował.
Po szablistach pojawiły się w polskiej szermierce „cudowne dzieci” we florecie. Od lewej: Egon Franke, Ryszard Parulski, Janusz Różycki, Zbigniew Skrudlik, Witold Woyda i Henryk Nielaba. W MŚ w Turynie zdobyli brązowe medale w turnieju drużynowym. (fot. Mieczysław Świderski)