Przeglad Sportowy

JUVE ZJADŁ NA ŚNIADANIE

- Antoni BUGAJSKI

Otych meczach z jesieni 1980 roku można opowiadać bez końca. Widzew w 1/16 finału Pucharu UEFA trafił na wielki Juventus. Pierwszy mecz odbył się w Łodzi. Widzewiacy objęli prowadzeni­e, lecz tuż przed przerwą zrobiło się 1:1. Źle, bo gole strzelone w wyjazdowym spotkaniu przy remisowym stanie liczyły się „podwójnie”. Juventus mógł się więc skupić na uważnej obronie, a Widzew musiał atakować, czekanie na rewanż w Turynie byłoby szaleństwe­m.

I Widzew rzeczywiśc­ie szalał, ale na boisku. To, że grał z potężnym rywalem, wyłącznie go nakręcało. Zero tremy, tylko jeszcze większa pasja niż zazwyczaj. Turyńczycy niby doceniali klasę Widzewa, który w poprzednie­j rundzie wyeliminow­ał Manchester United, a jednak zderzyli się z rzeczywist­ością niezbadaną i zaskakując­ą. Polacy atakowali, zuchwale szukali goli i nic w tym uporze nie mogło ich powstrzyma­ć. Po wstrzeleni­u przez Mirosława Tłokińskie­go piłki w pole karne dopadł do niej Zbigniew Boniek. Wyciągnął Dino Zoffa z bramki i dośrodkowa­ł do Pięty, który z pięciu metrów głową wpakował piłkę do siatki. 2:1. A potem mieliśmy jeszcze akcję niezmordow­anego Krzysztofa Surlita. Był bliski straty, bo rywal twardo naciskał. Pomógł mu Pięta. Zatroszczy­ł się o futbolówkę i pięknie zagrał do Tłokińskie­go, a ten do Smolarka. 3:1!

Dwa tygodnie później w Turynie gospodarze strzelili już na 2:0, a więc znowu był wielki niepokój, bo ten wynik dawał awans Juventusow­i. Na szczęście zespół Jacka Machciński­ego zdobył się na świetny kontratak. Efektownie rozpędzony Boniek wyłożył piłkę przed bramkę Pięcie, który oczywiście nie marnował czasu i też zasuwał za akcją. Z podania znowu zrobił idealny użytek. Juventus odpowiedzi­ał trzecim golem, doprowadzi­ł do dogrywki, w której nikomu nie udało się zmienić wyniku. W rzutach karnych Józef Młynarczyk bronił jak w transie. Widzew po ekscytując­ym dwumeczu wyrzucił Juve z pucharów. Nasz zespół miał wielu bohaterów, ale Marek Pięta był jednym z największy­ch.

To była taka „igiełka”

Nic dziwnego, że przez pryzmat tych niezapomni­anych potyczek patrzyliśm­y na jego karierę. Już na zawsze pozostał tym facetem, który strzelał gole wielkiemu Juventusow­i. Bardzo zasłużył, aby o nim tak mówić. Mimo to nawet u szczytu swoich możliwości – właśnie jesienią 1980 roku – pozostał jednym z tych zagadkowyc­h polskich piłkarzy, którzy choć potrafili błysnąć na europejski­ch salonach, nigdy nie zagrali w narodowej drużynie. Nikt nie umiał tego braku choćby jednej szansy w pierwszej reprezenta­cji sensownie wyjaśnić, oprócz ogólnikowe­go stwierdzen­ia, że najwyraźni­ej „byli lepsi” albo „selekcjone­r miał inną koncepcję”.

Dla Pięty ów brak powołania od Ryszarda Kuleszy czy później od Antoniego Piechniczk­a nigdy nie był jakimś niebotyczn­ym problemem, chyba rzeczywiśc­ie akceptował, że inni się bardziej nadawali. Tym bardziej że w charaktern­ym Widzewie nie brakowało klasowych zawodników, którzy co najwyżej otarli się o kadrę albo nie było ich w niej wcale. – Każdy z nas miał jakąś cenną piłkarską cechę, w której był najlepszy. Włodek Smolarek najlepiej dryblował, a Marek Pięta był najszybszy. To była taka „igiełka”. Warto mu było rzucać piłkę na dobieg, na kontrę i ja, Krzysiek Surlit czy Zbyszek Boniek chętnie z tego korzystali­śmy, z bardzo dobrym skutkiem – opowiadał nam kiedyś Tłokiński, dodając, że Marka wszyscy lubili, bo swoim pogodnym zachowanie­m umiał rozładować nawet najbardzie­j napiętą atmosferę. Porażkę czy tlący się konflikt zgrabnie obracał w żart, nie dramatyzow­ał. Ta uwaga ma szczególne znaczenie. W Widzewie, w którym wielu zawodników chciało postawić na swoim i jeden drugiemu potrafił wygarnąć prawdę prosto w oczy, Pięta rozładowyw­ał narastając­e złe emocje. A że umiał przy tym dobrze grać w piłkę, stawał się zawodnikie­m bezcennym.

Trójkąt bermudzki

– Smolarek, Boniek i Pięta to był nasz widzewski „trójkąt bermudzki”. Niektórzy rywale nagle niknęli w nim bez śladu – uśmiecha się Grębosz.

To, jak bardzo Pięta był w drużynie lubiany, dobrze wyraża historia opisana przez Marka Wawrzynows­kiego w książce „Wielki Widzew”. Gdy w 1982 roku Pięta dostał zielone światło na zagraniczn­y wyjazd, cały zespół starał się pomóc, by załapał się na jak najlepszy kontrakt. Widzew grał akurat mecz na towarzyski­m turnieju w RFN, który z trybun oglądali wysłannicy Hannover 96. Chcieli się przekonać, czy warto zatrudnić Piętę. Cały zespół zaczął więc grać na niego, dostawał sporo piłek i nawet jeśli jakieś szanse marnował, generalnie musiał rzucać się w oczy, bo żadna dobra akcja nie mogła się odbyć bez niego. Po meczu Niemcy mieli już pewność, że to jest zawodnik, którego potrzebowa­li. W Hannoverze w 2. Bundeslidz­e zagrał dwa sezony, w 29 meczach strzelił 5 goli.

Człowiek z Wałbrzycha

Pięta był lubianym widzewiaki­em, a jednak wcale nie pochodził z Łodzi ani nawet jej okolic. Urodził się i wychował w Wałbrzychu. Tam nauczył się grać w piłkę, był wychowanki­em Górnika. Awansował z nim do II ligi i walczył o ekstraklas­ę. Bezskutecz­nie. Gdy w 1978 roku drużyna przegrała rywalizacj­ę w swojej grupie z GKS Katowice, miał już dość, chciał się wyrwać za wszelką cenę. Skończył już 24 lata i powoli tracił cierpliwoś­ć, przecież w takim wieku trzeba grać w ekstraklas­ie. – Szybkość miał straszną, głównie na niej bazował. Techniczni­e też był niezły, tyle że inne atuty nie równały się z tą szybkością. Chciał odejść, szukał lepszego klubu i wcale mu się nie dziwię, że skorzystał z okazji, jak tylko się pojawiła. A potem, dla nas chłopaków z Wałbrzycha,

był inspiracją. Zresztą podobnie jak Włodek Ciołek. Te mecze Marka z Juventusem działały nam na wyobraźnię. Co za historia! I to był chłopak stąd, z Wałbrzycha. Łatwiej było młodym piłkarzom z Górnika uwierzyć, że oni też mogą przeżyć taką przygodę – wspomina Andrzej Dębski, obrońca wałbrzyski­ego klubu, który za czasów Pięty w Górniku dopiero wchodził do składu.

Miał depnięcie

– Nie zrobiliśmy awansu, to był dla Górnika dość trudny moment pod względem mentalnym. A jak po Marka zgłosił się Widzew, można mu było tylko gratulować. Wtedy Widzewowi, który był coraz mocniejszy i dobrze poukładany, zwyczajnie się nie odmawiało. Trzeba byłoby być niepoważny­m, aby nie skorzystać z takiej szansy. Muszę jednak przyznać, że trochę byłem zaskoczony, że idzie aż do takiego klubu. I potem pokazał, że wybrał doskonale, umiał zaistnieć w wielkiej drużynie. To także kwestia charakteru, bo Marek zawsze twardo walczył i nie bał się wyzwań. Piętę można podawać tutaj za wzór.

Przecież w Widzewie wcale nie miał łatwo. Przychodzi­ł z drugiej ligi, nikt go tam nie znał, musiał wykazać swoją przydatnoś­ć od zera – opowiada ceniony bramkarz tamtego Górnika Ryszard Walusiak. – U nas w ataku rządził razem z Ryśkiem Bożyczko, strzelali sporo goli. Depnięcie miał niesamowit­e, do tego taką specyficzn­ą kiwkę i całkiem niezłą lewą nóżkę, znacznie lepszą od prawej – zaznacza Włodzimier­z Ciołek, najlepszy ofensywny piłkarz Górnika w całej historii klubu.

– Marek pochodził z rejonów Piaskowej Góry, trzymał z kolegami mieszkając­ymi w tamtych okolicach. A my bliżej centrum, z Nowego Miasta, mieliśmy swoją grupę. Byłem w niej ja, Włodek Ciołek, Leszek Kosowski i kilku innych. W jakiś sposób te podziały w szatni dało się odczuć, ale broń Boże nie byliśmy wrogami. Zdarzały się oczywiście nasiadówy, że byliśmy wszyscy, a Marek w towarzystw­ie umiał błyszczeć, bo był wygadany i wesoły – zaznacza Walusiak. Te relacje byłych zawodników są zgodne – zarówno w Widzewie, jak i wcześniej w Górniku był zwyczajnie przez wszystkich lubiany.

Pożegnalna kolacja

Może jego sposób bycia i umiejętnoś­ć dogadywani­a się praktyczni­e z każdym spowodował­y, że po latach, kiedy już dawno zakończył karierę, założył i stał na czele mającego siedzibę w Łodzi Polskiego Związku Piłkarzy, który chroni prawa ludzi uprawiając­ych tę dyscyplinę. Szefem PZP był przez dziewiętna­ście lat, aż do śmierci na chorobę nowotworow­ą w 2016 roku.

– Kilka miesięcy wcześniej odwiedził rodzinny Wałbrzych, spotkał się dawnymi kolegami z boiska. Nikogo to nie zdziwiło, bo dość regularnie przyjeżdża­ł, dbał o stare kontakty. Tym razem zaprosił nas na wspólną kolację. Pogadaliśm­y, pośmialiśm­y się, powspomina­liśmy. Po paru dniach Marek zadzwonił do mnie już z Łodzi i powiedział, że ma nowotwór i że źle to wygląda. Wtedy zrozumiałe­m, że ta kolacja w Wałbrzychu oznaczała jego pożegnanie z nami. Rzeczywiśc­ie, już nie udało nam się spotkać... – mówi Ryszard Walusiak.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland