JUVE ZJADŁ NA ŚNIADANIE
Otych meczach z jesieni 1980 roku można opowiadać bez końca. Widzew w 1/16 finału Pucharu UEFA trafił na wielki Juventus. Pierwszy mecz odbył się w Łodzi. Widzewiacy objęli prowadzenie, lecz tuż przed przerwą zrobiło się 1:1. Źle, bo gole strzelone w wyjazdowym spotkaniu przy remisowym stanie liczyły się „podwójnie”. Juventus mógł się więc skupić na uważnej obronie, a Widzew musiał atakować, czekanie na rewanż w Turynie byłoby szaleństwem.
I Widzew rzeczywiście szalał, ale na boisku. To, że grał z potężnym rywalem, wyłącznie go nakręcało. Zero tremy, tylko jeszcze większa pasja niż zazwyczaj. Turyńczycy niby doceniali klasę Widzewa, który w poprzedniej rundzie wyeliminował Manchester United, a jednak zderzyli się z rzeczywistością niezbadaną i zaskakującą. Polacy atakowali, zuchwale szukali goli i nic w tym uporze nie mogło ich powstrzymać. Po wstrzeleniu przez Mirosława Tłokińskiego piłki w pole karne dopadł do niej Zbigniew Boniek. Wyciągnął Dino Zoffa z bramki i dośrodkował do Pięty, który z pięciu metrów głową wpakował piłkę do siatki. 2:1. A potem mieliśmy jeszcze akcję niezmordowanego Krzysztofa Surlita. Był bliski straty, bo rywal twardo naciskał. Pomógł mu Pięta. Zatroszczył się o futbolówkę i pięknie zagrał do Tłokińskiego, a ten do Smolarka. 3:1!
Dwa tygodnie później w Turynie gospodarze strzelili już na 2:0, a więc znowu był wielki niepokój, bo ten wynik dawał awans Juventusowi. Na szczęście zespół Jacka Machcińskiego zdobył się na świetny kontratak. Efektownie rozpędzony Boniek wyłożył piłkę przed bramkę Pięcie, który oczywiście nie marnował czasu i też zasuwał za akcją. Z podania znowu zrobił idealny użytek. Juventus odpowiedział trzecim golem, doprowadził do dogrywki, w której nikomu nie udało się zmienić wyniku. W rzutach karnych Józef Młynarczyk bronił jak w transie. Widzew po ekscytującym dwumeczu wyrzucił Juve z pucharów. Nasz zespół miał wielu bohaterów, ale Marek Pięta był jednym z największych.
To była taka „igiełka”
Nic dziwnego, że przez pryzmat tych niezapomnianych potyczek patrzyliśmy na jego karierę. Już na zawsze pozostał tym facetem, który strzelał gole wielkiemu Juventusowi. Bardzo zasłużył, aby o nim tak mówić. Mimo to nawet u szczytu swoich możliwości – właśnie jesienią 1980 roku – pozostał jednym z tych zagadkowych polskich piłkarzy, którzy choć potrafili błysnąć na europejskich salonach, nigdy nie zagrali w narodowej drużynie. Nikt nie umiał tego braku choćby jednej szansy w pierwszej reprezentacji sensownie wyjaśnić, oprócz ogólnikowego stwierdzenia, że najwyraźniej „byli lepsi” albo „selekcjoner miał inną koncepcję”.
Dla Pięty ów brak powołania od Ryszarda Kuleszy czy później od Antoniego Piechniczka nigdy nie był jakimś niebotycznym problemem, chyba rzeczywiście akceptował, że inni się bardziej nadawali. Tym bardziej że w charakternym Widzewie nie brakowało klasowych zawodników, którzy co najwyżej otarli się o kadrę albo nie było ich w niej wcale. – Każdy z nas miał jakąś cenną piłkarską cechę, w której był najlepszy. Włodek Smolarek najlepiej dryblował, a Marek Pięta był najszybszy. To była taka „igiełka”. Warto mu było rzucać piłkę na dobieg, na kontrę i ja, Krzysiek Surlit czy Zbyszek Boniek chętnie z tego korzystaliśmy, z bardzo dobrym skutkiem – opowiadał nam kiedyś Tłokiński, dodając, że Marka wszyscy lubili, bo swoim pogodnym zachowaniem umiał rozładować nawet najbardziej napiętą atmosferę. Porażkę czy tlący się konflikt zgrabnie obracał w żart, nie dramatyzował. Ta uwaga ma szczególne znaczenie. W Widzewie, w którym wielu zawodników chciało postawić na swoim i jeden drugiemu potrafił wygarnąć prawdę prosto w oczy, Pięta rozładowywał narastające złe emocje. A że umiał przy tym dobrze grać w piłkę, stawał się zawodnikiem bezcennym.
Trójkąt bermudzki
– Smolarek, Boniek i Pięta to był nasz widzewski „trójkąt bermudzki”. Niektórzy rywale nagle niknęli w nim bez śladu – uśmiecha się Grębosz.
To, jak bardzo Pięta był w drużynie lubiany, dobrze wyraża historia opisana przez Marka Wawrzynowskiego w książce „Wielki Widzew”. Gdy w 1982 roku Pięta dostał zielone światło na zagraniczny wyjazd, cały zespół starał się pomóc, by załapał się na jak najlepszy kontrakt. Widzew grał akurat mecz na towarzyskim turnieju w RFN, który z trybun oglądali wysłannicy Hannover 96. Chcieli się przekonać, czy warto zatrudnić Piętę. Cały zespół zaczął więc grać na niego, dostawał sporo piłek i nawet jeśli jakieś szanse marnował, generalnie musiał rzucać się w oczy, bo żadna dobra akcja nie mogła się odbyć bez niego. Po meczu Niemcy mieli już pewność, że to jest zawodnik, którego potrzebowali. W Hannoverze w 2. Bundeslidze zagrał dwa sezony, w 29 meczach strzelił 5 goli.
Człowiek z Wałbrzycha
Pięta był lubianym widzewiakiem, a jednak wcale nie pochodził z Łodzi ani nawet jej okolic. Urodził się i wychował w Wałbrzychu. Tam nauczył się grać w piłkę, był wychowankiem Górnika. Awansował z nim do II ligi i walczył o ekstraklasę. Bezskutecznie. Gdy w 1978 roku drużyna przegrała rywalizację w swojej grupie z GKS Katowice, miał już dość, chciał się wyrwać za wszelką cenę. Skończył już 24 lata i powoli tracił cierpliwość, przecież w takim wieku trzeba grać w ekstraklasie. – Szybkość miał straszną, głównie na niej bazował. Technicznie też był niezły, tyle że inne atuty nie równały się z tą szybkością. Chciał odejść, szukał lepszego klubu i wcale mu się nie dziwię, że skorzystał z okazji, jak tylko się pojawiła. A potem, dla nas chłopaków z Wałbrzycha,
był inspiracją. Zresztą podobnie jak Włodek Ciołek. Te mecze Marka z Juventusem działały nam na wyobraźnię. Co za historia! I to był chłopak stąd, z Wałbrzycha. Łatwiej było młodym piłkarzom z Górnika uwierzyć, że oni też mogą przeżyć taką przygodę – wspomina Andrzej Dębski, obrońca wałbrzyskiego klubu, który za czasów Pięty w Górniku dopiero wchodził do składu.
Miał depnięcie
– Nie zrobiliśmy awansu, to był dla Górnika dość trudny moment pod względem mentalnym. A jak po Marka zgłosił się Widzew, można mu było tylko gratulować. Wtedy Widzewowi, który był coraz mocniejszy i dobrze poukładany, zwyczajnie się nie odmawiało. Trzeba byłoby być niepoważnym, aby nie skorzystać z takiej szansy. Muszę jednak przyznać, że trochę byłem zaskoczony, że idzie aż do takiego klubu. I potem pokazał, że wybrał doskonale, umiał zaistnieć w wielkiej drużynie. To także kwestia charakteru, bo Marek zawsze twardo walczył i nie bał się wyzwań. Piętę można podawać tutaj za wzór.
Przecież w Widzewie wcale nie miał łatwo. Przychodził z drugiej ligi, nikt go tam nie znał, musiał wykazać swoją przydatność od zera – opowiada ceniony bramkarz tamtego Górnika Ryszard Walusiak. – U nas w ataku rządził razem z Ryśkiem Bożyczko, strzelali sporo goli. Depnięcie miał niesamowite, do tego taką specyficzną kiwkę i całkiem niezłą lewą nóżkę, znacznie lepszą od prawej – zaznacza Włodzimierz Ciołek, najlepszy ofensywny piłkarz Górnika w całej historii klubu.
– Marek pochodził z rejonów Piaskowej Góry, trzymał z kolegami mieszkającymi w tamtych okolicach. A my bliżej centrum, z Nowego Miasta, mieliśmy swoją grupę. Byłem w niej ja, Włodek Ciołek, Leszek Kosowski i kilku innych. W jakiś sposób te podziały w szatni dało się odczuć, ale broń Boże nie byliśmy wrogami. Zdarzały się oczywiście nasiadówy, że byliśmy wszyscy, a Marek w towarzystwie umiał błyszczeć, bo był wygadany i wesoły – zaznacza Walusiak. Te relacje byłych zawodników są zgodne – zarówno w Widzewie, jak i wcześniej w Górniku był zwyczajnie przez wszystkich lubiany.
Pożegnalna kolacja
Może jego sposób bycia i umiejętność dogadywania się praktycznie z każdym spowodowały, że po latach, kiedy już dawno zakończył karierę, założył i stał na czele mającego siedzibę w Łodzi Polskiego Związku Piłkarzy, który chroni prawa ludzi uprawiających tę dyscyplinę. Szefem PZP był przez dziewiętnaście lat, aż do śmierci na chorobę nowotworową w 2016 roku.
– Kilka miesięcy wcześniej odwiedził rodzinny Wałbrzych, spotkał się dawnymi kolegami z boiska. Nikogo to nie zdziwiło, bo dość regularnie przyjeżdżał, dbał o stare kontakty. Tym razem zaprosił nas na wspólną kolację. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, powspominaliśmy. Po paru dniach Marek zadzwonił do mnie już z Łodzi i powiedział, że ma nowotwór i że źle to wygląda. Wtedy zrozumiałem, że ta kolacja w Wałbrzychu oznaczała jego pożegnanie z nami. Rzeczywiście, już nie udało nam się spotkać... – mówi Ryszard Walusiak.