ZŁOTA TRÓJKA Z PORANDO
Do siódmego miejsca Polski w klasyfikacji medalowej Igrzysk XVIII Olimpiady w Tokio najbardziej przyczynili się pięściarze, który trzykrotnie stawali na najwyższym stopniu podium. Finałowe walki wygrali Józef Grudzień, Jerzy Kulej i Marian Kasprzyk. To by
Już cztery lata wcześniej, podczas igrzysk w Rzymie, zawodnicy Feliksa „Papy” Stamma spisali się znakomicie, zdobywając siedem krążków. Zwyciężył tam Kazimierz Paździor, zostając drugim po Zygmuncie Chychle polskim mistrzem olimpijskim. Jednak pewnie tylko najwięksi optymiści wierzyli, że w październiku 1964 roku w Tokio może przybyć nam trzech kolejnych.
W 10-osobowej kadrze wyselekcjonowanej przez Stamma na japońskie igrzyska znalazło się czterech medalistów z Italii: srebrni Tadeusz Walasek (75 kg) i Zbigniew Pietrzykowski (81 kg, w Rzymie uległ, jak pamiętamy, Cassiusowi Clayowi) oraz brązowi: Brunon Bendig (54 kg) i Marian Kasprzyk (67 kg, we Włoszech 63,5 kg). A z tego grona tylko Bendig nie wszedł w Japonii po raz drugi na olimpijskie podium, podobnie jak jeszcze dwóch naszych zawodników: Piotr Gutman (57 kg) i Władysław Jędrzejewski (+81 kg, w jego kategorii triumfował 20-letni Joe Frazier, przyszła legenda boksu zawodowego i wielki rywal Claya, to jest Muhammada Alego). Ponownie siedmiu naszych wracało z igrzysk z medalami, choć tym razem tych z najcenniejszego kruszcu było o dwa więcej. Józef Grudzień (60 kg), Jerzy Kulej (63,5 kg) oraz Kasprzyk sprawili, że orkiestra w mieszczącej dwa tysiące widzów hali Korakuen do perfekcji opanowała Mazurka Dąbrowskiego i tylko mniejszą liczbą srebrnych krążków ulegliśmy w klasyfikacji medalowej turnieju bokserskiego Związkowi Radzieckiemu. Drugi zawody skończył Artur Olech (51 kg), zaś po półfinałowych przegranych brąz przypadł Józefowi Grzesiakowi (71 kg), Walaskowi i Pietrzykowskiemu. Biało-czerwoni wygrali w Tokio aż 32 z 39 walk!
Kuleja uratowały zapałki Przygotowania do igrzysk zaczęły się już na początku 1963 roku. Kadra szykowała się do olimpijskiego rekonesansu, w tym celu Stamm zarządził, że w Cetniewie pięściarze będą trenować w środku nocy! Różnie się na tę ideę zapatrywano, szczególnie wśród pracowników ośrodka sportowego, ale autorytetu trenera nikt nie ośmielił się podważać. Dopiero później okazało się, że „Papie” ktoś źle podpowiedział i zajęcia śmiało można było organizować parę godzin wcześniej, ponieważ różnica czasu pomiędzy Polską a Japonią wynosi tylko siedem godzin. A chodziło oczywiście o gotowość sportowców do rywalizacji o tej samej porze, w jakiej mieli boksować na Dalekim Wschodzie. Na przełomie marca i kwietnia chłopcy Stamma wyruszyli w drogę do Tokio, a w tamtych czasach podróżowało się dużo dłużej. Po przylocie do Paryża reprezentacja miała aż trzy dni, by zwiedzać miasto. Potem było lądowanie w Anchorage na mroźnej Alasce („Papa” żartował, że widzi z góry bawiące się niedźwiedzie polarne) i wreszcie następny rejs lotniczy do stolicy Japonii. Tam kadra trenowała na samym szczycie luksusowego hotelu Daitchi znajdującego się w centrum miasta, a Stamm nie oszczędzał swoich zawodników.
Potęga tokijskiej metropolii przytłaczała chłopaków z Polski. Nie mogli zrozumieć nie tylko tego, że na jednym z wieżowców widzą twarz aktora Zbigniewa Cybulskiego (chodziło oczywiście o plakat polskiego filmu z jego udziałem), ale i bijącego po oczach z każdego zakątka dobrobytu, kolorowych napisów, eleganckich sklepowych witryn, wszechogarniającej potęgi tego miejsca. 22-letni Kulej któregoś wieczoru zabłądził po tym, jak kupił magnetofon. I raczej nie odnalazłby drogi do hotelu, gdyby w kieszeni nie miał pudełka zapałek z nazwą obiektu. Dopiero wtedy uprzejmy policjant zrozumiał, w czym rzecz i zaprowadził go na miejsce. Mecz z Japończykami nasi wygrali (14:4), tak jak i drugie spotkanie w odległej Takaoce (12:6). Przed rewanżem pierwszy raz doświadczyli, czym jest reklama wydarzenia sportowego. Gospodarze posadzili ich na platformie samochodu i wozili po mieście, w tym samym czasie spiker zachęcał do nabywania biletów. Pietrzykowski, wówczas już dwukrotny medalista igrzysk i trzykrotny mistrz Europy, denerwował się, że z naszych chłopców robi się pajaców.
Potyczki poza ringiem
Niedługo potem, na przełomie maja i czerwca w Moskwie, wybitny pięściarz z Bielska-białej czwarty raz został czempionem kontynentu, a swoje pierwsze złoto wywalczył także Kulej. Urodzony w Częstochowie zawodnik trzy lata wcześniej był w rozpaczy, bo Stamm w ostatniej chwili zdecydował, że w rzymskich igrzyskach nie wystartuje on, lecz Kasprzyk. Tymczasem latem 1963 roku brązowy medalista z Włoch pozostawał na sportowym aucie. Dwa lata wcześniej wybrał się z narzeczoną do restauracji Beskid w Bielsku-białej, gdzie został zaczepiony przez chamskiego funkcjonariusza milicji, ubranego po cywilnemu, a także dwóch jego towarzyszy. Użył pięści, wszystkich przewrócił. W więzieniu w Katowicach przesiedział ponad osiem miesięcy, wyszedł za dobre sprawowanie, choć i w celi znalazł się prowokator, który chciał nakłonić krewkiego Mariana do awantury. Na szczęście „Polski Laszlo Papp” (tak jak słynny Węgier walczył z pozycji mańkuta i nosił wąs) utrzymał nerwy na wodzy. Po wyjściu na wolność ożenił się i podjął pracę, ale bolał go fakt, że ciążyła na nim dyskwalifikacja z udziału we wszelkich zawodach sportowych – a Kasprzyk był również całkiem dobrym piłkarzem. Dopiero pod koniec 1963 roku postarano się przywrócić go do łask, w czym wielką rolę odegrali Stamm i Pietrzykowski. Pan Zbigniew, zwany dżentelmenem ringu, cieszący się dobrą opinią i autorytetem, podjął się nawet roli kuratora młodszego o pięć lat kolegi. Zaręczał, że Marian
nie jest łobuzem ani pijakiem. Nie wszyscy chcieli mu wierzyć, jako że jeszcze wcześniej, w noc sylwestrową 1960 roku, Kasprzyk poszarpał się z kapitanem Ludowego Wojska Polskiego, po czym spędził w areszcie 18 dni. Po tych wybrykach do leworęcznego pięściarza przylgnęła łatka chuligana.
Kasprzyk czy Drogosz? Niespełna 25-letni Marian zacisnął zęby. – Felek Stamm na pewno pytał trenera Antka Zygmunta o to, co się ze mną dzieje. Trzy lata ćwiczyłem w sali tylko od czasu do czasu. Przychodziłem, poskakałem. Stoczyłem parę walk w lidze. Nie piłem, nie paliłem, wystarczyło lepiej potrenować. A w głowie miałem poukładane do boksu. Przed Tokio dziwi
łem się, jak dojrzałym stałem się zawodnikiem. Było widać, że mam rutynę – opowiadał „PS” Kasprzyk dwa lata temu. – Kiedy Stamm mnie powołał, sparowałem na luzie. Nie potrzebowałem się napinać. A tu jeden kolega, mistrz Polski, zaczął mi podskakiwać, uderzać po komendzie stop. Człowiek ręce opuszcza, a ten bije specjalnie. „No to czekaj, ja cię złapię” – pomyślałem. W drugiej rundzie dwa ciosy i nie ma chłopaka. Nokaut. A potem drugi, z Łodzi, chyba leworęczny, cięższy. I też poleciał na mnie jak głupi. A ja mu lufę. I znów nokaut. No i Felek powiedział, że trzeba Kasprzyka odwiesić, skoro tak smaruje chłopaków. A co by było, gdyby ci dwaj tak mi nie podskakiwali? – zastanawiał się pan Marian, tuż przed rozpoczęciem tokijskich igrzysk w 2021 roku odznaczony w Warszawie przez władze państwowe Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
W bydgoskich mistrzostwach kraju, już w 1964 roku, Kasprzyk odpadł jednak wcześnie, wyeliminowany przez trzykrotnego mistrza Europy, 31-letniego już Leszka Drogosza, który wygrał ten turniej. Ale dla Stamma to nie był koniec, bo olimpijczyków do Tokio miały wyłonić sparingi w Cetniewie. Atmosferę tamtych dni świetnie oddają fragmenty książki „Jerzy Kulej. Dwie strony medalu”, w której wspomnienia naszego asa spisał Piotr Szarama. „Trenerzy, działacze, koledzy z drużyny i liczni wczasowicze oblegali ring, sala w Cetniewie pękała w szwach. Drogosz tańczył na nogach, próbując trafić Kasprzyka lewym prostym. Marian skupiony, spokojny, schowany za gardą, czekał na odpowiednią okazję do zadania ciosu. Na początku drugiej rundy błyskawiczny prawy sierpowy Kasprzyka niemal wyrzucił w powietrze «Czarodzieja Ringu». Grobową ciszę na sali przerwał głos leżącego na macie Leszka, który zrozpaczony krzyczał głośno: «Śniło mi się, że mnie trafi!». Nie przyjął walki na osiem i sędziujący pojedynek pan Lisowski odesłał go do narożnika. Stało się jasne, że do Japonii pojedzie Kasprzyk”. Zwycięzca rywalizacji Polaków w kategorii półśredniej wspominał: – Leszek wysiadł nerwowo. Wcześniej ze mną wygrał, ale ja w tamtym okresie trenowałem mało i dopiero na obozie dochodziłem do formy. W ostatnim dniu zaplanowano jeszcze jeden sparing. Leszek mógłby lecieć na czwarte igrzyska, ja na drugie. I tak go zaskoczyłem, że poleciał na deski. A on, jak to Leszek. Aktor. Zaczął bić rękawicami w matę i mówił, że to mu się śniło. Felek od razu wyłapał, że nerwy go zjadły. Potem Lesiu zapewniał, że będzie Mariankowi do końca pomagał, żeby był w formie. A na drugi dzień już go na obozie nie było. Tak to jest. Nie mógł się pogodzić z przegraną – opowiadał nam Kasprzyk w 2019 roku.
Nie tylko on nad morzem pracował w pocie czoła, wykuwając olimpijską formę. Jeszcze jeden cytat z książki o Kuleju: „W końcowej fazie wielką rolę odegrały sparingi, na które Papa Stamm powoływał wciąż zmieniających się zawodników. W recepcji ośrodka w Cetniewie meldowali się twardzi, młodzi ludzie, ofiarujący swe usługi reprezentantom kraju. Podchodzili do tego zadania z pełnym poświęceniem i zaangażowaniem.
Nie oszczędzali się, wykazując ogromną odporność i serce do walki. Nie musieli pilnować limitu wagi, mogli jeść do woli, mogli korzystać z uroków plaży i zażywać kąpieli. Władze PZB pamiętały o nich, stwarzając im możliwość reprezentowania kraju w imprezach mniejszej rangi”.
Jedzenie szło do kosza
Polacy wylecieli do Tokio trzy tygodnie przed startem zawodów, jeszcze we wrześniu 1964 roku. Znów lądowali w Anchorage na Alasce, zresztą przesiadkę w tym samym miejscu mieili też olimpijczycy udający się w 1988 roku na igrzyska w Seulu – między innymi kadra bokserów z Andrzejem Gołotą na czele. Kulej i Kasprzyk w wiosce olimpijskiej dzielili pokój – to budujące, że ich rywalizacja skutkująca dramatem młodego Kuleja cztery lata wcześniej przerodziła się w szczere koleżeństwo czy nawet przyjaźń. Na miejscu wszelkie dobrodziejstwa były na wyciągnięcie ręki, jeszcze łatwiej dostępne niż przed rokiem na olimpijskim rekonesansie. Chłopcy z biednej Polski, choć musieli przecież pilnować wagi, robili zapasy jedzenia, przekąsek i smakołyków, by po dniu lub dwóch wszystko wyrzucać do kosza, gdyż upływał termin przydatności do spożycia. Jakby nie mogli uwierzyć, że tego wszystkiego wystarczy na całe igrzyska. W wiosce funkcjonowały dwa teatry – jeden ze sztuką orientalną, drugi europejską, a ponadto dyskoteki, kina i kluby, w których już wtedy można było chwycić za mikrofon i zostać gwiazdą karaoke. Nasi chłopcy pierwszy raz zobaczyli też automaty do gier.
W drodze do finału z Wiliktonem Barannikowem zawodnik warszawskiej Legii, 25-letni Józef Grudzień wygrał cztery pojedynki. I to właśnie on pamiętnego dnia potyczek o złote medale, 23 października 1964 roku, jako pierwszy z Polaków wszedł na ring hali Korakuen. Dodajmy jeszcze – bo na pewno zainteresuje to sympatyków boksu – że obiekt istnieje do dziś i z reguły odbywają się tam imprezy w różnych formułach sztuk walki. A dosłownie kilka kroków obok znajduje się otwarte w 1988 roku Tokyo Dome, gdzie 31 lat temu Mike Tyson sensacyjnie stracił trzy pasy zawodowego mistrza świata wagi ciężkiej, przegrywając przez nokaut z Jamesem „Busterem” Douglasem. Przed finałową walką żona Grudnia wysłała do Tokio telegram z gratulacjami za zdobycie brązowego medalu, który „Papa” Stamm kazał... schować. A Józefowi pokazał go dopiero po ostatniej bitwie. Pewnie dobrze się stało, bo nasz reprezentant w wadze lekkiej pozostał skoncentrowany i walczył mądrzej niż skośnooki rywal z Ułan-ude, wygrywając jednogłośnie na punkty. Zaraz potem odbyła się decydująca potyczka Kuleja, który też rywalizował o złoto z reprezentantem ZSRR, podobnie jak szykujący się do wejścia na ring bezpośrednio po nim Kasprzyk.
Gnij go, mały!
Jurek też wyeliminował wcześniej czterech rywali, w tym mistrza olimpijskiego z Melbourne, Szkota Richarda
Mctaggarta oraz długorękiego Eddiego Blaya w półfinale, sadzając reprezentanta Ghany na deski w drugiej rundzie lewym sierpowym. Finałowy przeciwnik Jewgienij Frołow pokonał Kuleja dziewięć miesięcy wcześniej (niekoniecznie zasłużenie) w moskiewskim meczu ZSRR – Polska (16:4), toteż w Japonii nasz zawodnik bardzo się denerwował. Dobrze, że ufał Stammowi, który dołączył do niego na spacerze: – Pamiętasz waszą wcześniejszą walkę? – Pamiętam. – Atakowałeś? – Atakowałem! – I co? Przegrałeś? – No, przegrałem. – Spróbuj więc inaczej! – Ale jak? – Po prostu nie atakuj! Zobaczymy, jak on się zachowa, zmuszony do atakowania. Po prostu czekaj! O wiele łatwiej będzie ci wejść w półdystans, gdy on zaatakuje!
I Kulej poczekał, choć ochoczy duch rwał się do jakichś działań. Widownia w Korakuen zaczęła mruczeć ze zniecierpliwienia, sędzia ponaglał zawodników... Frołow nie wytrzymał. Zaatakował, a Polak tylko bił na korpus i odskakiwał. Kolejna szarża Jewgienija i znów Jerzy odpowiada tylko długimi ciosami, po czym się oddala! Po przegranej rundzie, w drugiej zawodnik radziecki zupełnie się pogubił. A w trzeciej, jak radził Stamm, Kulej poszedł już na całego. „Gnij go, mały, a ja go wyprostuję” – krzyczał z trybun potężny kulomiot Władysław Komar, który swoje pierwsze igrzyska zakończył na 9. miejscu. Dwa złota już mieliśmy, konferansjer obwieścił już, że zwycięzcami igrzysk zostali „Grudzień-san i Kulej-san z Porando”. A jak wojował Kasprzyk? Uwadze uradowanego Kuleja nie umknęło, że w drugiej rundzie jego kolega z pokoju boksuje tylko lewą ręką, prawą zaś jedynie blokuje uderzenia Ričardasa Tamulisa. Polak złamał kciuk. – Najbardziej bałem się przegrać pierwszą walkę. Przed igrzyskami taka rywalizacja z Leszkiem i miałbym od razu odpaść? Nie chciałem, by w gazetach pisano, że można było wziąć Drogosza zamiast Kasprzyka – opowiadał nam pan Marian. – Chilijczyk Misael Vilugron to był mocny chłopak, mistrz igrzysk panamerykańskich. Wygrałem 3:2 i zeszło ze mnie obciążenie. Nigeryjczyka i Japończyka zwyciężyłem 5:0, a Silvano Bertiniego w półfinale 3:2. Pod Włochem dwa czy trzy razy ugięły się kolana, w tej walce padły mocniejsze ciosy. No i został finał z Ryśkiem Tamulisem – 4:1 dla mnie. To był Litwin, a rozmawialiśmy po polsku. Zmarł parę lat temu. Miał ojca lub matkę z Polski. Dalej Kasprzyk: – Prawą rękę miałem lepszą, choć walczyłem z pozycji odwrotnej, czyli pięściarza leworęcznego. Tamulis był wyższy i też boksował jako mańkut. Myślałem, że ręka mi się rozleci. Wystarczyło, że zrobiłem zwód w powietrzu i bolało, a co dopiero, kiedy zadawałem ciosy. Ale się nie krzywiłem. Do Stamma nic nie docierało. Mówiłem, że złamałem rękę i on sądził, że chodzi o ramię. Dopiero po drugiej rundzie zrozumiał, że mam na myśli kciuk. „To co, poddać cię” – zapytał. Odpowiedziałem, że jedziemy dalej. W finale miałem się poddać? W trzeciej rundzie poszedłem do przodu i skończyło się dobrze.
Lornetka, lufa i helikopter
Złoty medal 82-letniego dziś, odmienionego duchowo Kasprzyka od dawna leży w skarbcu częstochowskiego klasztoru na Jasnej Górze (Kulej i Grudzień odeszli kilka lat temu), a on sam od lat nie zagląda do kieliszka. Po tokijskim sukcesie zabrał „na lufę” kolegów z kadry, Gutmana i Jędrzejewskiego. Pieniędzy wystarczyło na dwie kolejki. 30 dolarów premii za mistrzostwo olimpijskie – z dzisiejszej perspektywy śmiesznie niskiej – Grudzień wydał zaś na kurtkę dla syna, choć i tak musiał wytargować zniżkę u kierownika sklepu w tokijskim domu towarowym. Z zakładu pracy po powrocie do kraju otrzymał natomiast... lornetkę, o czym można przeczytać w znakomitym reportażu „Złota godzina polskiego boksu” autorstwa dziennikarzy „PS” Łukasza Olkowicza i Piotra Wołosika. Z kolei Kulej dla swojego potomka przywiózł chodzącego robota oraz zdalnie sterowany helikopter. Zawodnik stołecznej Gwardii na tym wszystkim wyszedł chyba najlepiej, bo podczas poolimpijskiego spotkania z lubiącym sport premierem Józefem Cyrankiewiczem nie zawahał się poprosić o pomoc... przy załatwieniu auta. Z kolei Grudzień nawet jako mistrz olimpijski konstruował oprzyrządowanie do form z tworzywa sztucznego w Państwowych Zakładach Optycznych, a Kasprzyk na Śląsku nadal zjeżdżał do kopalni.
Plebiscytu „Przeglądu Sportowego” za rok 1964 Kulej jednak nie wygrał. Był dopiero piąty – po części pewnie dlatego, że głosy oddawano także na Grudnia (szóste miejsce) i zrehabilitowanego w oczach społeczeństwa Kasprzyka (dziesiąte). Ale też polski sport święcił wówczas wielkie triumfy i konkurencja była mocna. Zwyciężył Józef Szmidt, specjalista od trójskoku, w Japonii oczywiście złoty medalista.
Pietrzykowski bez złota
Powrót do kraju... statkiem przez Morze Japońskie, koleją do Irkucka i samolotami do Moskwy i Warszawy jeszcze milej mogliby wspominać brązowi medaliści Grzesiak, Walasek i Pietrzykowski, ale w odróżnieniu od naszych zwycięzców oni nie dali rady reprezentantom ZSRR w półfinałach – odpowiednio Borisowi Łagutinowi w wadze lekkośredniej, Walerijowi Popienczence w średniej i Aleksiejowi Kisiełowowi w półciężkiej. W boju o złoto kategorii muszej Olech uległ zaś Włochowi Fernando Atzoriemu. Szkoda szczególnie przegranej pana Zbigniewa, bowiem złoto igrzysk byłoby ukoronowaniem jego wspaniałej kariery, świetnie opisanej przez Leszka Błażyńskiego w wydanej w 2020 roku książce „Pięści Anioła”. A przecież nawet bez tytułu mistrza olimpijskiego Pietrzykowskiego uważa się za najlepszego polskiego boksera w dziejach. On sam wspominał, że w tokijskim półfinale czuł się jak... w mistrzostwach Polski. Nie był należycie zmobilizowany, nie umiał wziąć inicjatywy w swoje ręce, dopadła go dziwna niemoc. „Podczas walki włączyły mu się jakieś hamulce, których my, ludzie bez czterech tytułów mistrza Europy, nie znamy i nigdy nie poznamy” – pisał przed laty w „PS” Jerzy Zmarzlik. Cztery lata później w Meksyku jedynym polskim pięściarzem, który dwa razy wygrał igrzyska, został Kulej, a na najwyższym stopniu podium stanęli potem jeszcze tylko Jan Szczepański (1972) i Jerzy Rybicki (1976). Boks z 43 krążkami olimpijskimi (8 złotymi, 9 srebrnymi i 26 brązowymi) nadal jest na drugim miejscu naszej krajowej listy najbardziej medalodajnych dyscyplin (za lekkoatletyką: 25–18–14, przed podnoszeniem ciężarów: 6–5–23), jednak tych zdobyczy od blisko trzydziestu lat w pięściarstwie w ogóle nie przybywa. Siedem medali chłopców „Papy” Stamma w Tokio to bez wątpienia historyczny wynik, godny największych bokserskich potęg. Wielka szkoda, że my straciliśmy ten status już dawno temu.