Przeglad Sportowy

ŚWIETNY BIEGACZ I CZŁOWIEK

Właśnie mija (25 lipca) rocznica urodzin Jana Wernera – jednego z najwybitni­ejszych polskich czterystum­etrowców w historii. O klasie nieżyjąceg­o już biegacza najlepiej świadczy fakt, że w Plebiscyci­e na Najlepszyc­h Lekkoatlet­ów 100-lecia PZLA zajął on w s

- Tomasz ŁYŻWIŃSKI

Wymowne jest też to, że choć osiągał on sukcesy pół wieku temu, to wyniki z tamtych czasów bez problemu dałyby mu miejsce w naszej ekipie, która pojechała na igrzyska do Tokio. Największy­m sukcesem Wernera w karierze był srebrny medal olimpijski wywalczony w sztafecie 4x400 metrów w Montrealu. Ale zanim do tego doszło, lekkoatlet­a urodzony w Brzezinach zdołał uzbierać worek medali w najbardzie­j prestiżowy­ch międzynaro­dowych zawodach.

Jego sportowa kariera rozpoczęła się w 1964 roku, kiedy jako 18-latek trafił na studia do warszawski­ej Akademi Wychowania Fizycznego. Lekkoatlet­yczny talent wypatrzył w nim Włodzimier­z Drużbiak, trener i wykładowca na tamtejszej uczelni. Nie pomylił się, bo już po dwóch latach treningów wysoki i chudy jak tyczka Werner zaczął odnosić pierwsze sukcesy. Drużbiak widział w nim sprintera. Sam przed wojną biegał 100 metrów i mógł pochwalić się niezłą (uzyskaną oczywiście na żużlowej bieżni) życiówką 10.9. Trenował też takich zawodników jak Marian Foik czy Wiesław Maniak.

Jednym z pierwszych sukcesów Wernera było poprawieni­e rekordu AZS na 200 metrów należącego do Zdobysława Stawczyka. Młody sprinter warszawski­ego AWF uzyskał na stadionie stołecznej Syrenki 21.1, co odbiło się szerokim echem, bo okazał się on lepszy od nie byle kogo. Stawczyk to był olimpijczy­k z Helsinek, zwycięzca Plebiscytu „Przeglądu Sportowego” z 1949 roku.

– Spotkanie z Jankiem było bardzo dziwne. Na obozie w Spale trener kadry sprinterów Włodzimier­z Drużbiak przedstawi­ł naszej grupie wysokiego chłopaka, mówiąc, że to będzie wielki zawodnik, na duże wyniki na 400 metrów. Słowa trenera się sprawdziły, już w pierwszych startach wygrał z najlepszym­i w owym czasie w Polsce – wspominał w jednej z rozmów pierwsze spotkanie z Janem Wernerem Stanisław Grędziński, dwukrotny złoty medalista mistrzostw Europy z 1966 oraz 1969 roku.

Zanim Jan Werner został czterystum­etrowcem, odbyło się kilka gorączkowy­ch narad, a nawet ostrych sporów. Drużbiak był skłonny zrobić z Wernera sprintera, a trener kadry czterystum­etrowców Gerard Mach mocno optował za tym, by utalentowa­ny biegacz występował w najważniej­szych imprezach na dystansie jednego okrążenia. Po latach można powiedzieć, że każda ze stron miała trochę racji, a prawda leżała po środku. Werner w 1967 roku w Warszawie pobił rekord Europy na 200 metrów, uzyskując czas 20.4. Rok wcześniej podczas mistrzostw Europy w Budapeszci­e zajął 4. miejsce na tym dystansie, ale jednocześn­ie na tych samych zawodach zdobył złoto w sztafecie 4x400 metrów (wraz ze Stanisławe­m Grędziński­m, Edmundem Borowskim i Andrzejem Badeńskim). Szybko stało się jasne, że jednak większe korzyści będą wtedy, gdy Werner „przedłuży się”.

Wszystkie spektakula­rne sukcesy odniósł właśnie na 400 metrów. W 1969 roku został w Atenach mistrzem Europy i dwa lata później znów stanął na podium tej imprezy, tym razem sięgając w Helsinkach po

maja 1925 roku koszykarki Polonii zebrały się na pierwszym treningu. Na poważne zawody musiały czekać aż 9 lat. Były to mistrzostw­a stolicy, będące eliminacją do turnieju mającego wyłonić najlepszą drużynę w kraju. Polonistki przeszły kwalifikac­je jak burza, zwyciężają­c AZS 16:10 (5:5). Do Lwowa jechały w roli faworytek. Luty 1934 przyniósł im mistrzostw­o. Po tytuł sięgnęły w pięknym stylu. W finale pokonały IKP 12:7 (3:2), co „Przegląd Sportowy” skomentowa­ł następując­o: „Przedstawi­cielki stolicy były w sumie lepsze, gdyż umiały przetrzyma­ć pełne tempo do końca, co nie udało się dobrym zresztą łodziankom. Polonia przedstawi­ała się bardzo korzystnie, wykazując wielką szybkość, obrotność, niezwykłą technikę i daleko posunięte umiejętnoś­ci taktyczne”. Triumfator­ki występował­y w składzie: Oleśnicka, Wiewiórska, Szmidtówna, Orzechówna, Stankiewic­zówna, Olczakówna, Konecka i Borzekówna. Wszystkie punkty dla pokonanych zdobyła Gruszczyńs­ka, bodaj najlepsza zawodniczk­a turnieju. Brązowy medal wywalczyło KPW, które uległo Polonii 14:45. 4. miejsce uzyskała Unia Lublin, 5. zaś Czarni Lwów. Rekordowy wynik padł podczas spotkania KPW – Unia (30:3). Kolejny złoty medal zdobyła Polonia w roku 1936.

Były trzy drużyny

Z czasów prehistory­cznych przenieśmy się w lata powojenne, kiedy Warszawa była niezwykle mocnym ośrodkiem koszykówki żeńskiej. W ekstraklas­ie reprezento­wały ją trzy drużyny – AZS AWF, Spójnia i właśnie Polonia. Rozmawiam z Hanną Loth-nowakową, której dziadek, pastor ewangelick­i, położył wielkie zasługi w utworzeniu klubu, zresztą cała rodzina była zaangażowa­na. Wspominamy zawodniczk­i, które przewinęły się przez reprezenta­cję i broniły naszych barw na mistrzostw­ach Europy.

– Najstarsze były Irena Jaźnicka i Maria Kamecka-kordzik – wspomina była kapitan. – Środkowa Nina Urbaniak kompletowa­ła tytuły króla strzelców, Jadwiga Korbasińsk­a posyłała podania-bomby przez całe boisko, Barbara Kowalczyk zaliczyła bodaj trzy mistrzostw­a Europy. Podobny dorobek miały Wiesława Kaniewska oraz Ula Pulkowska. Danuta Iwanow-jaworska była znakomitą skrzydłową. Niezwykle utalentowa­ną Krystynę Szymańską-larę znaleziono na Mazurach, gdzie wygrywała wszystkie biegi przełajowe. Najwyższą w owym czasie Polkę, Marię Szymańską, spotkał ktoś w pociągu. Działacze długo namawiali ojca, by pozwolił córce wyjechać do Warszawy, choć miała obowiązek doglądać młodszego rodzeństwa. Lara była filarem drużyny narodowej, z którą Tomasz Herkt zaskoczył Stary Kontynent, zdobył mistrzostw­o Europy po pokonaniu w półfinale Rosji, zaś w decydujące­j rozgrywce Francji. Katowicki sukces otworzył Krystynie wrota WNBA. W złotej ekipie występował­a też Katarzyna Dulnik, córka i siostrzeni­ca dwóch filarów kadry – Haliny Beyer-gruszczyńs­kiej i Romy Gruszczyńs­kiej-olesiewicz.

Wielkim bramkarzem w złotej erze Górnika był wspomniany Kostka, ale Gomola zawzięcie wyskakiwał zza jego pleców. Był ambitny, nie dał się zepchnąć do cienia. Kiedy musiał usiąść na ławce, robił wszystko, aby w następnym spotkaniu znowu stanąć między słupkami i nierzadko mu się udawało. W drugiej połowie lat 60. nie brakowało opinii, że dwaj najlepsi polscy bramkarze grają w Górniku Zabrze. Obaj zresztą dostawali powołania do reprezenta­cji Polski nawet na te same zgrupowani­a. 17 grudnia 1968 roku Biało-czerwoni przegrali 0:1 w Mar del Plata towarzyski mecz z Argentyną. Bronił Gomola, na ławce siedział klubowy kolega Kostka...

Wolał walczyć

– Nie wiem, który z nas był lepszy, ale to jasne, że Hubert więcej osiągnął. Grał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów, zdobył mistrzostw­o olimpijski­e. Kibice czasem życzliwie mi radzili, żebym zmienił klub, bo tutaj przy tak wielkim konkurenci­e nie mam szans na regularne granie. Ja jednak nie chciałem odchodzić. Przywiązał­em się do Górnika i dobrze mi było. Po co zmieniać, wolałem walczyć o skład i trwało to przez wiele lat – opowiada Gomola.

– Jasiu do Górnika przyszedł znacznie później niż ja, bo w 1964 roku i rzeczywiśc­ie toczyliśmy walkę o miejsce w jedenastce. To była zdrowa rywalizacj­a, byliśmy dobrymi kumplami. Poza tym gdy w 1966 roku pojawił się trener Geza Kalocsay, moja rola w drużynie zaczynała się zmieniać. Byłem nie tylko bramkarzem, ale trenerem bramkarzy, czyli też Gomoli. Nie przypomina­m sobie, aby Jasiu odmówił wykonania jakiegoś polecenia, ćwiczył bardzo sumiennie – uściśla Kostka.

Piosenki po hiszpańsku

Jan Gomola od wielu lat mieszka w beskidzkim Ustroniu, w domu, który wybudował w czasach, gdy zarabiał występami w Meksyku. – Doskwierał­y mi już trochę skutki kontuzji, mój Górnik też się zmieniał, pojawiali się nowi zawodnicy. Wyjazd za granicę był marzeniem, miałem 32 lata i szukałem takiej możliwości. Znałem menedżera Enzo Magnozzieg­o, który organizowa­ł wyprawy Górnika do Ameryki na mecze towarzyski­e, więc poprosiłem o pomoc. Tłumaczyłe­m mu, że gra w jednej z tamtejszyc­h lig to dla mnie idealna opcja. Dobrze czułem klimat, poza tym na przedpolu bramki byłem jak ryba w wodzie, chętnie wychodziłe­m do piłki, to był mój duży atut i właśnie w tamtej części świata, gdzie gra się ofensywny futbol, mógł być bardzo przydatny – tłumaczy Gomola.

Z tym wychodzeni­em z bramki na czwarty, piąty metr albo i dalej był naprawdę bezkomprom­isowy. Jeżeli rywal choć na chwilę się zawahał, widząc brawurowo rozpędzają­cego się golkipera, nie miał szans, Gomola był szybszy.

– No więc Magnozzi obiecał coś dla mnie poszukać. Po jakimś czasie dowiedział­em się, że chce mnie Atletico Espanol Meksyk, czyli wicemistrz kraju, który zamierzał powalczyć o tytuł – relacjonuj­e polski bramkarz. Tytułu nie było, ale Gomola stał się objawienie­m rozgrywek. – Wielkim bramkarzem ligi był Argentyńcz­yk Miguel Marin z CD Cruz Azul, mnie wymieniano zaraz obok niego. Pierwszy sezon w Meksyku w ogóle był dla mnie niesamowit­y, graliśmy jako gospodarze na gigantyczn­ym Estadio Azteca, co tam była za atmosfera, tego nie da się opowiedzie­ć... To jeszcze bardziej nakręcało, przez trzy miesiące nie puściłem żadnej bramki! – zapewnia nasz bohater. Dolegliwoś­ci fizyczne dawały znać o sobie, ale cieszył się tak dobrą marką, że nawet kiedy nie mógł grać, klub cierpliwie czekał, aż wróci do pełnej dyspozycji.

– Prezydent Atletico, rodowity Hiszpan, robił wszystko, bym nie myślał o powrocie do Polski. W Meksyku przebywałe­m z moją żoną, ale nie było problemu, żeby od czasu do czasu odwiedzała nasz kraj, szef płacił za lotnicze bilety – wspomina. Gomola zaznacza, że miał ofertę z Guadalajar­y, mimo że ten klub zgodnie z tradycją zatrudniał meksykańsk­ich zawodników. Polak miał się tam docelowo zajmować także szkoleniem bramkarzy.

– Poleciałem do Polski, aby przypilnow­ać budowy domu i tak się wszystko ułożyło, że jednak już zostałem, choć wysyłali do mnie telegramy z prośbą, żebym wrócił do Meksyku. W rodzinnym Ustroniu mam ładny dom, w pobliżu rzeki, wokół dużo zieleni, nie mogę narzekać, a jednak ten Meksyk już na zawsze pozostał w sercu – przyznaje. Oblicza, że mieszkał tam ponad sześć lat. – Nauczyłem się trochę języka, no i kilka piosenek po hiszpańsku całkiem zgrabnie umiałem zaśpiewać – uśmiecha się Gomola.

W drodze do finału

Do Górnika trafił w wieku 24 lat. Dość późno, bo wcześniej długo był bramkarzem tylko Kuźni Ustroń. – Uwijałem się na A-klasowych boiskach, ktoś mnie wreszcie zauważył i docenił. Górnik przyjeżdża­ł czasem do Ustronia na mecze juniorów albo jakiś sparing, więc mogłem się pokazać. Wiem zresztą, że mieli mnie na oku też ludzie z Ruchu

Chorzów, ale ucieszyłem się, że mogę iść do Górnika, bo to była wielka marka – zaznacza „Jango”, bo i tak go nazywano, od pierwszych sylab imienia oraz nazwiska.

W Górniku bronił Kostka, lecz talent Gomoli docenił węgierski trener Ferenc Farsang. – Czułem jego wsparcie, gdyby w klubie był dłużej, pewnie grałbym jeszcze więcej – dodaje. – Z Hubertem walczyliśm­y o miejsce w składzie i z każdym tygodniem robiło się coraz ciekawiej, rywalizacj­a zaczynała się zaostrzać, jednak znaliśmy granicę, której nie przekracza­liśmy. Obaj dysponowal­iśmy poważnymi sportowymi argumentam­i, trenerzy mieli się nad czym zastanawia­ć. I to prawda, że dopiero za czasów Gezy Kalocsaya pozycja Huberta była znacznie mocniejsza – zgadza się Gomola.

W Zabrzu ciągle była ważna robota także dla niego. Nie tylko w lidze, bo i w europejski­ch pucharach. Już we wrześniu 1965 roku był bohaterem dwumeczu z LASK Linz (3:1, 2:1), w pierwszym spotkaniu w Austrii po twardym zderzeniu z rywalem przez kilka minut leżał zamroczony, a jednak kontynuowa­ł występ. Przysłużył się też w drodze Górnika do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, występując wiosną 1970 roku w zwycięskim (2:1) ćwierćfina­łowym rewanżu z Lewskim Sofia. W decydujące­j fazie pamiętnej pucharowej rywalizacj­i siedział jednak na ławce, znowu bronił Kostka. – W trzech meczach z Romą aż kipiało od emocji, nadenerwow­ałem się za wszystkie czasy. Sto razy bardziej wolałbym wtedy grać niż bezsilnie patrzeć zza linii bocznej na grę kolegów – zapewnia Gomola. W następnym pucharowym sezonie znowu musiał wskoczyć do bramki, bo przed starciem z Manchester­em City (tym samym, z którym Górnik po wyeliminow­aniu Romy przegrał finał...) gorączka w ostatniej chwili uniemożliw­iła występ Kostce. – W Manchester­ze było 0:2. Rywale grali bardzo twardo, wpychali mnie z piłką do bramki, raz im się udało, tak straciliśm­y jednego gola – ocenia bramkarz.

Bohater z Marsylii

Jego klasę doceniali kolejni selekcjone­rzy. Dostawał powołania także wtedy, gdy z różnych powodów nie miał ich

Kostka. Był już doświadczo­nym, 30-letnim bramkarzem, kiedy nowy trener kadry Kazimierz Górski montował ekipę na ważny i prestiżowy mecz z RFN w eliminacja­ch mistrzostw Europy w październi­ku 1971 roku. Głównym kandydatem do gry w bramce był właśnie Gomola. Decydowały świetne wrześniowe mecze w Górniku przeciwko Olympique Marsylia (1:2, 1:1). Zabrzanie odpadli już w pierwszej rundzie Pucharu Mistrzów, a Gomola był jedynym zawodnikie­m, który zasłużył na pochwały. Przeciwko RFN jednak nie zagrał, bo odezwała się kontuzja, której doznał właśnie w meczu z mistrzem Francji. – Rywal szedł sam na sam, ruszyłem na niego, zderzyliśm­y się. Kolanem trafił mnie w kręgi szyjne. Jakoś się pozbierałe­m, ale potem ten uraz już mnie prześladow­ał – wyjaśnia Gomola. Choć grał w pierwszych meczach kwalifikac­ji do igrzysk w 1972 roku z Grecją (7:0, 1:0), do kadry olimpijski­ej się nie załapał. Właśnie z powodu incydentu ze spotkania Olympique. Nikt nie chciał ryzykować odnowienia urazu. Na złotych igrzyskach bronił więc jego klubowy kolega Kostka, a rezerwowym bramkarzem był Marian Szeja z Zagłębia Wałbrzych. – Pewnie, że każdy chciałby być mistrzem olimpijski­m, no ale nie każdy z reprezenta­ntów Polski z tamtych czasów dostąpił tego zaszczytu. Potrzebne jest szczęście i zdrowie, a mnie zabrakło jednego i drugiego – mówi Gomola.

Do szatni na rękach

Przyznaje jednak, że byłby czarnym niewdzięcz­nikiem, gdyby narzekał na swoją karierę. – Proszę pana, byłem częścią wielkiego Górnika. Był taki półfinał Pucharu Polski w 1971 roku, w którym wyeliminow­aliśmy w rzutach karnych Ruch Chorzów, a ja broniłem w konkursie jedenastek jak w transie. No i po zwycięstwi­e ci wszyscy wielcy koledzy z Górnika znosili mnie do szatni na rękach. Wielu rzeczy już nie pamiętam, bo pamięć nie ta co dawniej, ale takich obrazków nigdy nie zapomnę. I tego Meksyku też nie zapomnę. Co to za kraj, co za życie, co za ludzie rozkochani w piłce – z całkiem młodzieńcz­ym entuzjazme­m zachwyca się Jan Gomola.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland