ŚWIETNY BIEGACZ I CZŁOWIEK
Właśnie mija (25 lipca) rocznica urodzin Jana Wernera – jednego z najwybitniejszych polskich czterystumetrowców w historii. O klasie nieżyjącego już biegacza najlepiej świadczy fakt, że w Plebiscycie na Najlepszych Lekkoatletów 100-lecia PZLA zajął on w s
Wymowne jest też to, że choć osiągał on sukcesy pół wieku temu, to wyniki z tamtych czasów bez problemu dałyby mu miejsce w naszej ekipie, która pojechała na igrzyska do Tokio. Największym sukcesem Wernera w karierze był srebrny medal olimpijski wywalczony w sztafecie 4x400 metrów w Montrealu. Ale zanim do tego doszło, lekkoatleta urodzony w Brzezinach zdołał uzbierać worek medali w najbardziej prestiżowych międzynarodowych zawodach.
Jego sportowa kariera rozpoczęła się w 1964 roku, kiedy jako 18-latek trafił na studia do warszawskiej Akademi Wychowania Fizycznego. Lekkoatletyczny talent wypatrzył w nim Włodzimierz Drużbiak, trener i wykładowca na tamtejszej uczelni. Nie pomylił się, bo już po dwóch latach treningów wysoki i chudy jak tyczka Werner zaczął odnosić pierwsze sukcesy. Drużbiak widział w nim sprintera. Sam przed wojną biegał 100 metrów i mógł pochwalić się niezłą (uzyskaną oczywiście na żużlowej bieżni) życiówką 10.9. Trenował też takich zawodników jak Marian Foik czy Wiesław Maniak.
Jednym z pierwszych sukcesów Wernera było poprawienie rekordu AZS na 200 metrów należącego do Zdobysława Stawczyka. Młody sprinter warszawskiego AWF uzyskał na stadionie stołecznej Syrenki 21.1, co odbiło się szerokim echem, bo okazał się on lepszy od nie byle kogo. Stawczyk to był olimpijczyk z Helsinek, zwycięzca Plebiscytu „Przeglądu Sportowego” z 1949 roku.
– Spotkanie z Jankiem było bardzo dziwne. Na obozie w Spale trener kadry sprinterów Włodzimierz Drużbiak przedstawił naszej grupie wysokiego chłopaka, mówiąc, że to będzie wielki zawodnik, na duże wyniki na 400 metrów. Słowa trenera się sprawdziły, już w pierwszych startach wygrał z najlepszymi w owym czasie w Polsce – wspominał w jednej z rozmów pierwsze spotkanie z Janem Wernerem Stanisław Grędziński, dwukrotny złoty medalista mistrzostw Europy z 1966 oraz 1969 roku.
Zanim Jan Werner został czterystumetrowcem, odbyło się kilka gorączkowych narad, a nawet ostrych sporów. Drużbiak był skłonny zrobić z Wernera sprintera, a trener kadry czterystumetrowców Gerard Mach mocno optował za tym, by utalentowany biegacz występował w najważniejszych imprezach na dystansie jednego okrążenia. Po latach można powiedzieć, że każda ze stron miała trochę racji, a prawda leżała po środku. Werner w 1967 roku w Warszawie pobił rekord Europy na 200 metrów, uzyskując czas 20.4. Rok wcześniej podczas mistrzostw Europy w Budapeszcie zajął 4. miejsce na tym dystansie, ale jednocześnie na tych samych zawodach zdobył złoto w sztafecie 4x400 metrów (wraz ze Stanisławem Grędzińskim, Edmundem Borowskim i Andrzejem Badeńskim). Szybko stało się jasne, że jednak większe korzyści będą wtedy, gdy Werner „przedłuży się”.
Wszystkie spektakularne sukcesy odniósł właśnie na 400 metrów. W 1969 roku został w Atenach mistrzem Europy i dwa lata później znów stanął na podium tej imprezy, tym razem sięgając w Helsinkach po
maja 1925 roku koszykarki Polonii zebrały się na pierwszym treningu. Na poważne zawody musiały czekać aż 9 lat. Były to mistrzostwa stolicy, będące eliminacją do turnieju mającego wyłonić najlepszą drużynę w kraju. Polonistki przeszły kwalifikacje jak burza, zwyciężając AZS 16:10 (5:5). Do Lwowa jechały w roli faworytek. Luty 1934 przyniósł im mistrzostwo. Po tytuł sięgnęły w pięknym stylu. W finale pokonały IKP 12:7 (3:2), co „Przegląd Sportowy” skomentował następująco: „Przedstawicielki stolicy były w sumie lepsze, gdyż umiały przetrzymać pełne tempo do końca, co nie udało się dobrym zresztą łodziankom. Polonia przedstawiała się bardzo korzystnie, wykazując wielką szybkość, obrotność, niezwykłą technikę i daleko posunięte umiejętności taktyczne”. Triumfatorki występowały w składzie: Oleśnicka, Wiewiórska, Szmidtówna, Orzechówna, Stankiewiczówna, Olczakówna, Konecka i Borzekówna. Wszystkie punkty dla pokonanych zdobyła Gruszczyńska, bodaj najlepsza zawodniczka turnieju. Brązowy medal wywalczyło KPW, które uległo Polonii 14:45. 4. miejsce uzyskała Unia Lublin, 5. zaś Czarni Lwów. Rekordowy wynik padł podczas spotkania KPW – Unia (30:3). Kolejny złoty medal zdobyła Polonia w roku 1936.
Były trzy drużyny
Z czasów prehistorycznych przenieśmy się w lata powojenne, kiedy Warszawa była niezwykle mocnym ośrodkiem koszykówki żeńskiej. W ekstraklasie reprezentowały ją trzy drużyny – AZS AWF, Spójnia i właśnie Polonia. Rozmawiam z Hanną Loth-nowakową, której dziadek, pastor ewangelicki, położył wielkie zasługi w utworzeniu klubu, zresztą cała rodzina była zaangażowana. Wspominamy zawodniczki, które przewinęły się przez reprezentację i broniły naszych barw na mistrzostwach Europy.
– Najstarsze były Irena Jaźnicka i Maria Kamecka-kordzik – wspomina była kapitan. – Środkowa Nina Urbaniak kompletowała tytuły króla strzelców, Jadwiga Korbasińska posyłała podania-bomby przez całe boisko, Barbara Kowalczyk zaliczyła bodaj trzy mistrzostwa Europy. Podobny dorobek miały Wiesława Kaniewska oraz Ula Pulkowska. Danuta Iwanow-jaworska była znakomitą skrzydłową. Niezwykle utalentowaną Krystynę Szymańską-larę znaleziono na Mazurach, gdzie wygrywała wszystkie biegi przełajowe. Najwyższą w owym czasie Polkę, Marię Szymańską, spotkał ktoś w pociągu. Działacze długo namawiali ojca, by pozwolił córce wyjechać do Warszawy, choć miała obowiązek doglądać młodszego rodzeństwa. Lara była filarem drużyny narodowej, z którą Tomasz Herkt zaskoczył Stary Kontynent, zdobył mistrzostwo Europy po pokonaniu w półfinale Rosji, zaś w decydującej rozgrywce Francji. Katowicki sukces otworzył Krystynie wrota WNBA. W złotej ekipie występowała też Katarzyna Dulnik, córka i siostrzenica dwóch filarów kadry – Haliny Beyer-gruszczyńskiej i Romy Gruszczyńskiej-olesiewicz.
Wielkim bramkarzem w złotej erze Górnika był wspomniany Kostka, ale Gomola zawzięcie wyskakiwał zza jego pleców. Był ambitny, nie dał się zepchnąć do cienia. Kiedy musiał usiąść na ławce, robił wszystko, aby w następnym spotkaniu znowu stanąć między słupkami i nierzadko mu się udawało. W drugiej połowie lat 60. nie brakowało opinii, że dwaj najlepsi polscy bramkarze grają w Górniku Zabrze. Obaj zresztą dostawali powołania do reprezentacji Polski nawet na te same zgrupowania. 17 grudnia 1968 roku Biało-czerwoni przegrali 0:1 w Mar del Plata towarzyski mecz z Argentyną. Bronił Gomola, na ławce siedział klubowy kolega Kostka...
Wolał walczyć
– Nie wiem, który z nas był lepszy, ale to jasne, że Hubert więcej osiągnął. Grał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów, zdobył mistrzostwo olimpijskie. Kibice czasem życzliwie mi radzili, żebym zmienił klub, bo tutaj przy tak wielkim konkurencie nie mam szans na regularne granie. Ja jednak nie chciałem odchodzić. Przywiązałem się do Górnika i dobrze mi było. Po co zmieniać, wolałem walczyć o skład i trwało to przez wiele lat – opowiada Gomola.
– Jasiu do Górnika przyszedł znacznie później niż ja, bo w 1964 roku i rzeczywiście toczyliśmy walkę o miejsce w jedenastce. To była zdrowa rywalizacja, byliśmy dobrymi kumplami. Poza tym gdy w 1966 roku pojawił się trener Geza Kalocsay, moja rola w drużynie zaczynała się zmieniać. Byłem nie tylko bramkarzem, ale trenerem bramkarzy, czyli też Gomoli. Nie przypominam sobie, aby Jasiu odmówił wykonania jakiegoś polecenia, ćwiczył bardzo sumiennie – uściśla Kostka.
Piosenki po hiszpańsku
Jan Gomola od wielu lat mieszka w beskidzkim Ustroniu, w domu, który wybudował w czasach, gdy zarabiał występami w Meksyku. – Doskwierały mi już trochę skutki kontuzji, mój Górnik też się zmieniał, pojawiali się nowi zawodnicy. Wyjazd za granicę był marzeniem, miałem 32 lata i szukałem takiej możliwości. Znałem menedżera Enzo Magnozziego, który organizował wyprawy Górnika do Ameryki na mecze towarzyskie, więc poprosiłem o pomoc. Tłumaczyłem mu, że gra w jednej z tamtejszych lig to dla mnie idealna opcja. Dobrze czułem klimat, poza tym na przedpolu bramki byłem jak ryba w wodzie, chętnie wychodziłem do piłki, to był mój duży atut i właśnie w tamtej części świata, gdzie gra się ofensywny futbol, mógł być bardzo przydatny – tłumaczy Gomola.
Z tym wychodzeniem z bramki na czwarty, piąty metr albo i dalej był naprawdę bezkompromisowy. Jeżeli rywal choć na chwilę się zawahał, widząc brawurowo rozpędzającego się golkipera, nie miał szans, Gomola był szybszy.
– No więc Magnozzi obiecał coś dla mnie poszukać. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że chce mnie Atletico Espanol Meksyk, czyli wicemistrz kraju, który zamierzał powalczyć o tytuł – relacjonuje polski bramkarz. Tytułu nie było, ale Gomola stał się objawieniem rozgrywek. – Wielkim bramkarzem ligi był Argentyńczyk Miguel Marin z CD Cruz Azul, mnie wymieniano zaraz obok niego. Pierwszy sezon w Meksyku w ogóle był dla mnie niesamowity, graliśmy jako gospodarze na gigantycznym Estadio Azteca, co tam była za atmosfera, tego nie da się opowiedzieć... To jeszcze bardziej nakręcało, przez trzy miesiące nie puściłem żadnej bramki! – zapewnia nasz bohater. Dolegliwości fizyczne dawały znać o sobie, ale cieszył się tak dobrą marką, że nawet kiedy nie mógł grać, klub cierpliwie czekał, aż wróci do pełnej dyspozycji.
– Prezydent Atletico, rodowity Hiszpan, robił wszystko, bym nie myślał o powrocie do Polski. W Meksyku przebywałem z moją żoną, ale nie było problemu, żeby od czasu do czasu odwiedzała nasz kraj, szef płacił za lotnicze bilety – wspomina. Gomola zaznacza, że miał ofertę z Guadalajary, mimo że ten klub zgodnie z tradycją zatrudniał meksykańskich zawodników. Polak miał się tam docelowo zajmować także szkoleniem bramkarzy.
– Poleciałem do Polski, aby przypilnować budowy domu i tak się wszystko ułożyło, że jednak już zostałem, choć wysyłali do mnie telegramy z prośbą, żebym wrócił do Meksyku. W rodzinnym Ustroniu mam ładny dom, w pobliżu rzeki, wokół dużo zieleni, nie mogę narzekać, a jednak ten Meksyk już na zawsze pozostał w sercu – przyznaje. Oblicza, że mieszkał tam ponad sześć lat. – Nauczyłem się trochę języka, no i kilka piosenek po hiszpańsku całkiem zgrabnie umiałem zaśpiewać – uśmiecha się Gomola.
W drodze do finału
Do Górnika trafił w wieku 24 lat. Dość późno, bo wcześniej długo był bramkarzem tylko Kuźni Ustroń. – Uwijałem się na A-klasowych boiskach, ktoś mnie wreszcie zauważył i docenił. Górnik przyjeżdżał czasem do Ustronia na mecze juniorów albo jakiś sparing, więc mogłem się pokazać. Wiem zresztą, że mieli mnie na oku też ludzie z Ruchu
Chorzów, ale ucieszyłem się, że mogę iść do Górnika, bo to była wielka marka – zaznacza „Jango”, bo i tak go nazywano, od pierwszych sylab imienia oraz nazwiska.
W Górniku bronił Kostka, lecz talent Gomoli docenił węgierski trener Ferenc Farsang. – Czułem jego wsparcie, gdyby w klubie był dłużej, pewnie grałbym jeszcze więcej – dodaje. – Z Hubertem walczyliśmy o miejsce w składzie i z każdym tygodniem robiło się coraz ciekawiej, rywalizacja zaczynała się zaostrzać, jednak znaliśmy granicę, której nie przekraczaliśmy. Obaj dysponowaliśmy poważnymi sportowymi argumentami, trenerzy mieli się nad czym zastanawiać. I to prawda, że dopiero za czasów Gezy Kalocsaya pozycja Huberta była znacznie mocniejsza – zgadza się Gomola.
W Zabrzu ciągle była ważna robota także dla niego. Nie tylko w lidze, bo i w europejskich pucharach. Już we wrześniu 1965 roku był bohaterem dwumeczu z LASK Linz (3:1, 2:1), w pierwszym spotkaniu w Austrii po twardym zderzeniu z rywalem przez kilka minut leżał zamroczony, a jednak kontynuował występ. Przysłużył się też w drodze Górnika do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, występując wiosną 1970 roku w zwycięskim (2:1) ćwierćfinałowym rewanżu z Lewskim Sofia. W decydującej fazie pamiętnej pucharowej rywalizacji siedział jednak na ławce, znowu bronił Kostka. – W trzech meczach z Romą aż kipiało od emocji, nadenerwowałem się za wszystkie czasy. Sto razy bardziej wolałbym wtedy grać niż bezsilnie patrzeć zza linii bocznej na grę kolegów – zapewnia Gomola. W następnym pucharowym sezonie znowu musiał wskoczyć do bramki, bo przed starciem z Manchesterem City (tym samym, z którym Górnik po wyeliminowaniu Romy przegrał finał...) gorączka w ostatniej chwili uniemożliwiła występ Kostce. – W Manchesterze było 0:2. Rywale grali bardzo twardo, wpychali mnie z piłką do bramki, raz im się udało, tak straciliśmy jednego gola – ocenia bramkarz.
Bohater z Marsylii
Jego klasę doceniali kolejni selekcjonerzy. Dostawał powołania także wtedy, gdy z różnych powodów nie miał ich
Kostka. Był już doświadczonym, 30-letnim bramkarzem, kiedy nowy trener kadry Kazimierz Górski montował ekipę na ważny i prestiżowy mecz z RFN w eliminacjach mistrzostw Europy w październiku 1971 roku. Głównym kandydatem do gry w bramce był właśnie Gomola. Decydowały świetne wrześniowe mecze w Górniku przeciwko Olympique Marsylia (1:2, 1:1). Zabrzanie odpadli już w pierwszej rundzie Pucharu Mistrzów, a Gomola był jedynym zawodnikiem, który zasłużył na pochwały. Przeciwko RFN jednak nie zagrał, bo odezwała się kontuzja, której doznał właśnie w meczu z mistrzem Francji. – Rywal szedł sam na sam, ruszyłem na niego, zderzyliśmy się. Kolanem trafił mnie w kręgi szyjne. Jakoś się pozbierałem, ale potem ten uraz już mnie prześladował – wyjaśnia Gomola. Choć grał w pierwszych meczach kwalifikacji do igrzysk w 1972 roku z Grecją (7:0, 1:0), do kadry olimpijskiej się nie załapał. Właśnie z powodu incydentu ze spotkania Olympique. Nikt nie chciał ryzykować odnowienia urazu. Na złotych igrzyskach bronił więc jego klubowy kolega Kostka, a rezerwowym bramkarzem był Marian Szeja z Zagłębia Wałbrzych. – Pewnie, że każdy chciałby być mistrzem olimpijskim, no ale nie każdy z reprezentantów Polski z tamtych czasów dostąpił tego zaszczytu. Potrzebne jest szczęście i zdrowie, a mnie zabrakło jednego i drugiego – mówi Gomola.
Do szatni na rękach
Przyznaje jednak, że byłby czarnym niewdzięcznikiem, gdyby narzekał na swoją karierę. – Proszę pana, byłem częścią wielkiego Górnika. Był taki półfinał Pucharu Polski w 1971 roku, w którym wyeliminowaliśmy w rzutach karnych Ruch Chorzów, a ja broniłem w konkursie jedenastek jak w transie. No i po zwycięstwie ci wszyscy wielcy koledzy z Górnika znosili mnie do szatni na rękach. Wielu rzeczy już nie pamiętam, bo pamięć nie ta co dawniej, ale takich obrazków nigdy nie zapomnę. I tego Meksyku też nie zapomnę. Co to za kraj, co za życie, co za ludzie rozkochani w piłce – z całkiem młodzieńczym entuzjazmem zachwyca się Jan Gomola.