Cały świat, ale nie my
W składach 30 zespołów NBA są obcokrajowcy ze wszystkich kontynentów. Niestety, nie ma Polaka.
Po raz trzeci z rzędu sezon najlepszej koszykarskiej ligi świata rozpoczyna się bez zawodnika posiadającego polski paszport. Ostatnim takim graczem był Marcin Gortat, który w 2019 roku zakończył długą i udaną karierę. Szanse na to, że sytuacja zmieni się w trakcie sezonu są niemal zerowe, a tylko trochę większe, jeśli chodzi o kolejne rozgrywki. O wyborze w drafcie marzy reprezentant Polski Aleksander Balcerowski. 21-latek obecnie jest zawodnikiem serbskiej Megi Belgrad, czyli tego samego klubu, który wyszkolił MVP ostatniego sezonu NBA Nikolę Jokicia. To oczywiście nie oznacza, że wałbrzyszanin nie podąży jego drogą, ale kierunek wybrał co najmniej intrygujący. W dalszej przyszłości o NBA mogą myśleć rozpoczynający tej jesieni studia na dobrych uczelniach w USA 19-letni Jeremy Sochan (Baylor), Igor Milicić (Virginia) i Kacper Kłaczek (St. Joseph’s).
Pierwszy Portugalczyk
Polaka nie ma, za to w NBA zagra trzycyfrowa liczba obcokrajowców (czyli graczy spoza USA) z kilkudziesięciu krajów. Szansę na przejście do historii ma Portugalczyk Neemias Queta, podpisał tzw. „two-way” kontrakt, czyli będzie jednocześnie zawodnikiem Sacramento Kings i występujących w G-league Stockton Kings. Pewnie częściej zobaczymy go w tej drugiej ekipie, ale przecież wystarczy chociażby minuta, by został pierwszym obywatelem swojego kraju w NBA. Oprócz Portugalii swoich ludzi w tej lidze ma też kilka innych teoretycznie koszykarsko słabszych krajów niż Polska, jak np. Egipt (Abdel Nader w Phoenix Suns), Austria (Jakob Pöltl w San Antonio Spurs), Szwajcaria (Clint Capela w Atlanta Hawks) czy Jamajka (Nick Richards w Charlotte Hornets). A w poprzednim sezonie grali także przedstawiciele Ghany (Amina Brimah w Indiana
Pacers) i Gabonu (Chris Silva w Miami Heat), zwolnieni tuż przed obecnymi rozgrywkami. Jedyny zagraniczny zespół NBA Toronto Raptors przystąpi do sezonu 2021/22 z aż dziesięcioma zawodnikami spoza USA. Tutaj na słowo „obcokrajowiec” należy jednak uważać, bo przecież to drużyna z Kanady. W NBA przyjęło się jednak, że miejktóry scowi to są Amerykanie. Raptors też zawsze mieli ich najwięcej, lecz teraz sytuacja się zmieniła i w zasadzie poza Gary Trentem oraz Fredem Vanvleetem to gracze drugiego, trzeciego planu. Żartobliwie można stwierdzić, że gdyby w NBA obowiązywał przepis z polskiej ligi o sześciu rodzimych zawodnikach w składzie meczowych, to Raptors mieliby problem. Duży zestaw zagranicznych mają także w Oklahomie, Waszyngtonie, Denver czy Dallas, a w niektórych klubach powstały narodowe kolonie np. czarnogórska w Chicago czy niemiecka w Orlando z braćmi Moritzem i Franzem Wagnerami.
Zagraniczny nie znaczy zły
Ale międzynarodowość NBA ma charakter nie tylko ilościowy, lecz również jakościowy. Przecież w ostatnim sezonie większość nagród indywidualnych zdobyli gracze zagraniczni, a w najlepszej piątce sezonu było tylko dwóch Amerykanów (Kawhi Leonard i Stephen Curry). I chociaż USA jako kraj „produkuje” zdecydowanie najwięcej koszykarzy, to jednak gdyby na wzór Ryder Cup zorganizować poważny mecz z Europą lub z Resztą Świata niekoniecznie musiałoby wygrać. Do pełnej internacjonalizacji NBA brakuje chyba już tylko sukcesu takiego trenera. Prowadzący Brooklyn Nets Kanadyjczyk Steve Nash jest dopiero trzecim 100-procentowo zagranicznym szkoleniowcem w NBA. I może być pierwszym mistrzem.