Bezczelni dla pretendentów
Śląsk broni się przed spadkiem, ale potrafi wyrywać punkty rywalom walczącym o mistrzostwo.
Nietęgą minę miał po meczu we Wrocławiu Kosta Runjaic. Musi sobie zdawać sprawę, że remis jest jak porażka i nie ma sensu patrzeć na wyniki innych drużyn rywalizujących o tytuł, skoro samemu nie wygrywa się meczów. Pogoń przywiązała się do trzeciego miejsca w tabeli, więc choć Runjaic w czasie spotkania z dziennikarzami starał się być kulturalny i pamiętał o sztucznym uśmiechu, to udawanie pogodnego nastroju nijak mu nie wychodziło. Nasłuchał się w ostatnich tygodniach czasem złośliwych uwag, że myślami jest już w Legii, w której podobno ma pracować od nowego sezonu, mimo że tego uparcie nie potwierdza. Mocno zostało odnotowane, że podczas majówki – korzystając z faktu, że Pogoń rozegrała ligowy mecz awansem – odwiedził stolicę i wyobraźnia podpowiadała, że zapewne był to ważny rekonesans przed definitywnymi przenosinami na Łazienkowską. Takie sugestie denerwują go już nie na żarty. Tym bardziej stanowczo zaznacza, że obecnie w stu procentach jest zaangażowany w pracę dla Pogoni i pisanie jej historii.
Zabrakło kropki
Po sobotnim meczu trenera Portowców nikt o Legię nie pytał, a i tak było nerwowo. Atmosferę osobiście zagęścił przeczulony Runjaic, bo w niektórych pytaniach doszukiwał się drugiego dna. Odpowiadał więc pytaniem na pytanie, wchodził w pozbawioną sensu polemikę, szukał dziury w całym, czuł się atakowany. Źle znosi finisz sezonu, co w kontekście nowej pracy w klubie, w którym mogą być jeszcze większe wymagania i presja, nie wróży niczego dobrego. Humorzastego Niemca trzeba jednak próbować zrozumieć. To miała być historyczna wiosna Pogoni, która pozwoliłaby mu odchodzić w glorii chwały. Mistrzowski tytuł matematycznie ciągle jest możliwy, ale tylko wygrana ze Śląskiem byłaby sygnałem, że Portowcy robią wszystko, by pomóc szczęściu. Nie udało się, choć przez większą część spotkania prezentowali się lepiej, a w drugiej połowie dyktowali warunki gry. Tym razem zabrakło im skuteczności, jaką mieli wiosną w Mielcu i Białymstoku, kiedy w końcowych fazach spotkania potrafili złamać rywali i zdobywać bramki na wagę zwycięstwa. Teraz zabrakło właśnie kropki nad i, bo wszystko inne zadziałało – był niezły pomysł taktyczny, podkręcenie tempa i okazje strzeleckie.
Wszystko wyliczone
Natomiast Śląsk, w walce o utrzymanie, przyjął metodę małych kroczków, która może okazać się właściwa. Niedawna irracjonalnie wysoka porażka na własnym boisku z Bruk-betem (0:4) okazała się pozytywnym przełomem. Zespół potrafił się podnieść. Nie gra wielkiej piłki, bo na taką obecnie go nie stać, ale solidnie dba o swoje interesy. Wygląda na to, że wszystko ma wyliczone i wie, że ciułanie punktów popłaca. Wyjmując nieszczęsne lanie od gości z Niecieczy, Śląsk nie daje się łatwo pokonać. Jest niewygodnym przeciwnikiem, potrafi się bezczelnie przeciwstawić ligowym potentatom, w tym kontekście nie ma dla niego znaczenia, kto akurat jest jego rywalem. Przekonał się o tym także Raków, który w kwietniu musiał się cieszyć, że na własnym boisku uratował remis (1:1). Z kolei Lech, czyli trzeci z pretendentów do tytułu, wygrał we Wrocławiu 1:0, ale był to bardzo szczęśliwy dla poznaniaków sukces. W starciu z Pogonią (podobnie jak z Rakowem) wrocławianie nawet prowadzili,