To nie przypadek ani fart, to jest Madryt!
Trudno w to uwierzyć. Trzydzieści minut przed końcem rywalizacji z PSG piłkarze Realu Madryt przegrywali w sumie 0:2, a awansowali. W następnej rundzie Ligi Mistrzów 10 minut przed końcem rewanżowego spotkania z Chelsea przegrywali 0:3, strzelili dwa gole i przeszli dalej. Wreszcie w półfinale z Manchesterem City w 90. minucie było 0:2 (licząc gola z pierwszego meczu), nie szkodzi, Królewscy zagrają w finale! Wszyscy zazdroszczą fanom Realu, spędzić trzy tak niezapomniane wieczory na Santiago Bernabeu, przeżyć tyle emocji i radości, to marzenie każdego kibica.
Przypadek? Szczęście? Nie, tak łatwo nie da się tego wytłumaczyć. Jak tu mówić o przypadku, jeśli to się zdarza trzy razy z rzędu? Albo o szczęściu, skoro w takich beznadziejnych sytuacjach strzela się w sumie osiem goli i to najlepszym europejskim drużynom. Nie można tego zrozumieć na podstawie normalnych parametrów piłkarskich, wyjaśnienie wykracza poza racjonalne zrozumienie. Chciałoby się powiedzieć: to już nie jest sport, może magia, cudowny przypływ nadnaturalnych mocy, jakieś czary, urok rzucony na rywali. Mówi się, że piorun nigdy nie uderza w to samo miejsce dwa razy, a tu walą błyskawice w każdym meczu Ligi Mistrzów. ak wygrywać przegrane mecze, jak sięgać po stracone tytuły? Jak posiąść niezrozumiałą umiejętność przezwyciężania najbardziej niekorzystnych sytuacji? Może nie trzeba szukać wyjaśnień? Może wystarczy tylko powiedzieć, że to po prostu Real Madryt. Klub, który zdobył najwięcej europejskich pucharów, a za kilkanaście dni walczyć będzie o czternasty Puchar Europy.
Te trzy magiczne spektakle na Santiago Bernabeu oczarowały wszystkich, nawet mnie, który za Realem nie przepada. Ale w tym sezonie w lidze hiszpańskiej były już takie mecze z Levante, Valencią, Elche, Rayo Vallecano, Sevillą, Osasuną, w których piłkarze Realu w ostatnich minutach rzucali się na przeciwników i pozbawiali ich wydawałoby się zdobytych już punktów. No w porządku, ale przecież to nie są zespoły klasy PSG, Chelsea czy City. Jakże zadziwiające i rozczarowujące jest widzieć, jak wspaniałe drużyny wpadają w niepojętą panikę. To buduje mit stadionu Realu i zawodników, którzy nagle potrafią zmienić się w ludzi niegodzących się z porażką, walczących tak, jakby jutra miało nie być. Jak nikt potrafią osaczyć rywali w końcówce spotkania, gdy potrzebują goli, pozamykać im wszystkie linie wyprowadzenia piłki, nie dać przyjąć, odwrócić się, wyjść z własnej połowy. To prosty, ale zawsze skuteczny sposób – siedzenie na karku, wyprzedzenie, przejęcie piłki. Z jednej strony boiska Vinicius, z drugiej Rodrygo już szykują się do szarży. Za nimi Asensio i Carvajal zawsze gotowi do dośrodkowania. A w polu karnym gości już czterech napastników, do których dołącza najwyższy w drużynie Militao. o nie przypadek, żaden fart, to jest wypracowany przez trenera Carlo Ancelottiego i jego syna Davide system, który skutecznie paraliżuje kolejne ofiary. I możliwy do zastosowania dzięki nowatorskim metodom Antonio Pintusa. Włoski specjalista od przygotowania fizycznego nazywany jest żelaznym sierżantem, bo jest twardy dla zawodników. Ale jego obsesją jest wyliczanie obciążeń co do milimetra, ani jednego zbędnego ruchu, mowy nie ma o przetrenowaniu, przeciążeniowych urazach. Stąd piłkarzy Realu stać na tak szalone końcówki.
JT