Wesołe usposobienie poważnego trenera
Postawa trenera Wojciecha Kamińskiego przed meczami w finale play-off Energa Basket Ligi zwiastuje... jak najlepiej dla kibiców Legii Warszawa. Szkoleniowiec tonuje nastroje i zachowuje skromność, ale widać po nim, że bardzo, bardzo nie chce, aby półfinałowe zwycięstwo nad Anwilem Włocławek było ostatnim w tym sezonie „mocnym” słowem jego drużyny. A słów w użyciu jest sporo. Bo widzę konkretne oczekiwania medialne. A to Kamiński musi się wcielić w historyka i omówić wpływ dziejów Legii na postawę grających u niego amerykańskich koszykarzy, a to w Pr-owca warszawskiej ekipy i w stosowny sposób zaapelować do prezydenta stolicy o nową halę w mieście lub nawet w psychologa, wyjaśniającego częstotliwość pojawiania się uśmiechu na kamiennej podczas przebywania na parkiecie twarzy Roberta Johnsona. „Oczywiście, że się uśmiecha. Dziś rano na treningu zapytałem go, jak się czuje i z radosnym wyrazem twarzy powiedział, że bardzo dobrze, a wieczorem w szatni, już po wygranym meczu z Anwilem, znowu się uśmiechnął. Tak że potrafi być wesoły” – wyjaśnił Kamiński, który w rozmowach z mediami radzi sobie więcej niż dobrze, bo... po prostu zachowuje się naturalnie.
Nie wiem, czy opiszę to właściwie, ale jak dla mnie szkoleniowiec warszawskiej ekipy sprawia wrażenie człowieka, po którym widać, że to co aktualnie robi przynosi mu ogromną radość. Tak chyba oceniani są ludzie szczęśliwi, którzy wstają rano i wiedzą, że pójście do pracy ma sens, bo nie tylko coś od nich zależy, ale jeszcze działalność przynosi pozytywne skutki. To jest taka mieszanka zadowolenia, że wykonało się właściwie ruchy i lekkiego niedowierzania, że... okazały się aż tak dobre. Wypada nawet zazdrościć, bo każdy by tak chciał. D ziałalność trenera Kamińskiego obserwuję od lat i dostrzegam, że jest typem gościa, który właściwie daje gwarancje, że niczego nie spartoli, a prawdopodobnie zrobi coś ekstra – coś, czego wcale nie wymagano ani od niego, ani od jego drużyny. Taka powtarzalność nie bierze się z przypadku, trzeba mieć na to pomysł. W przypadku trenera Kamińskiego jest on dość prosty w opisie, trochę trudniejszy w realizacji, a niezwykle skuteczny w działaniu.
Należy właściwie ocenić atuty ludzi, z którymi się współpracuje i powierzać im takie zadania, aby mogli robić, to w czym są najmocniejsi, by dane im było działać w taki sposób, który sprawia im największą radość i przyjemność. Taki pomysł na kierowanie zespołem nie oznacza, że każdy robi tylko to, co mu się podoba. Opiera się na tym, że wszyscy dają się z siebie jak najwięcej, ze szczególnym uwzględnieniem tego, co potrafią najlepiej. Po prostu – od szybkobiegających nie wymagamy skupienia się na skakaniu jak najwyżej, od maratończyków nie oczekujemy przenoszenia ciężarów. A najważniejsze przy tym wszystkim jest, aby nie pchać się na plan pierwszy, twierdząc, że „jedna jest racja i to jest moja racja”. Pisząc o koszykarzach, których obecnie w Legii prowadzi trener Kamiński, piszę zarazem – jak to bywa w tego typu tekstach – także trochę o sobie, a trochę o doświadczeniach przekazanych mi przez osoby napotkane w życiu. Bo ludzie różnych miewają przełożonych – o niektórych mogą powiedzieć, że „mój szef to poważna postać”, a innych, że „raczej nadaje się wyłącznie do tego, żeby posiedzieć... I oby jak najdalej ode mnie”. Wojciech Kamiński, choć wesoły w usposobieniu, jako „szef” drużyny to jednak jak najbardziej poważna postać.