CHABELSKI: Była łezka w oku i ulga, ale walczymy dalej
Zawsze byłem optymistą i wierzyłem, że Legia się odbuduje i będzie grała o medale – mówi Robert Chabelski, prezes klubu a kiedyś zawodnik i trener, w Legii jest od 1970 roku.
JAKUB WOJCZYŃSKI: Od ostatniego koszykarskiego mistrzostwa i w ogóle medalu dla Legii minęło ponad pół wieku. Po awansie do finału było uczucie ulgi, że wreszcie udało się stanąć na podium?
ROBERT CHABELSKI: Na pewno było uczucie ulgi, że medal mamy pewny, bo w ubiegłym roku w rywalizacji ze Śląskiem Wrocław zabrakło nam do brązowego krążka 0.7 sekundy. Na pewno zakręciła się łezka w oku, że minęło tyle lat i po wielu próbach dobiliśmy się do strefy medalowej. Ale skupiamy się na tym, by walczyć o najwyższy cel.
Czy przez te wszystkie dekady czekania na powrót na podium był jakiś okres, gdy to się wydawało realne? Może w 2002 roku, gdy graliście w ćwierćfinale z Prokomem Treflem Sopot i przegraliście 2–3?
Takie przychodziły myśli. Było stabilnie finansowo, grali u nas dobrzy zawodnicy, Polacy i obcokrajowcy. Prokom wtedy przyjechał do Warszawy przy wyniku
2–0 i nawet nie zarezerwował noclegu.
My wygraliśmy dwa razy u siebie i w piątym meczu mieli trochę pietra. Później niestety zaczęły się problemy finansowe. Kolejny sezon z trenerem Jackiem Gembalem dogrywaliśmy krajowymi zawodnikami i to takimi chłopakami z drugich lig i jeszcze niżej. Niedługo potem zespół stoczył się do drugiej ligi i można było odnieść wrażenie, że pan jako trener trzymał go przy życiu. To były dla legijnego basketu ciężkie czasy. Pojawiały się czasem myśli typu „zrobiłem tak dużo, daję sobie spokój, nie mogę wszystkiego sam ciągnąć”? Zawsze byłem optymistą i wierzyłem, że Legia się wkrótce odbuduje, wróci na wyższy szczebel i będzie grała o medale. Nie chodziło o to, że chciałem mieć „fuchę”, bo przecież pracowałem przez pewien czas za darmo. Uważałem, że warto spróbować po raz kolejny tę sekcję reanimować, bo przecież już wcześniej była taka krótka sytuacja w latach 90. Przyświecała mi nadzieja, że uda się wreszcie coś fajnego zrobić. A w międzyczasie pracowałem z juniorami, zdobyliśmy medal mistrzostw Polski. To był też bodziec do działania. Nadszedł rok 2010 i Legia stoczyła się na samo dno, bo nie zgłosiła się nawet do drugiej ligi. W kolejnym sezonie zaczęła od trzeciej dzięki zaangażowaniu Stowarzyszenia Zieloni Kanonierzy. Jak do tego doszło?
Przyszło do mnie paru zawodników, który pogrywali jeszcze w koszykówkę z pytaniem, czy chcę pomóc odbudować sekcję, zaczynając z nią od trzeciej ligi. Było też kilku pasjonatów, którzy pracowali przy tym, chcieli to fajnie sprzedać, opakować. Powołaliśmy to stowarzyszenie, powstało hasło „Odrodzenie Potęgi”, które nam przyświecało. Baner z nim towarzyszył nam nawet w trzeciej lidze. Nagle wszystko zaczęło wyglądać optymistycznie, ale my nie chcieliśmy tego robić szybko, tak jak niektóre kluby, czyli złapać kasę, kupić dziką kartę, i wskoczyć do wyższej ligi. My powiedzieliśmy, że chcemy awansować tylko sportowo. Robiliście praktycznie co sezon krok do przodu. A kiedy pan uwierzył, że cały projekt odrodzenia potęgi i powrotu na podium jest realny?
Gdy awansowaliśmy do ekstraklasy. Wiedzieliśmy, że będzie nas stać na sporo więcej. Oczywiście nie zakładaliśmy od razu, że w pierwszym sezonie będziemy w czwórce. Znaliśmy swój skład, budżet.
Ma pan teraz stanowisko prezesa, a jaka jest w praktyce pana rola w klubie?
Jestem z racji doświadczenia prezesem bardziej honorowo, zarządzają Jarosław Jankowski i Łukasz Sekuła. Mam swoje obowiązki, staram się łączyć pierwszy zespół z naszą akademią, brać udział w pozyskiwaniu graczy do grup młodzieżowych czy drugiej ligi. Koledzy ze sztabu szkoleniowego też czasem pytają mnie o zdanie, radę. Mogę powiedzieć, że jestem po prostu takim ciałem doradczym.