KRÓL BARTOSZ IV I RYCERZE NIKOLI
Sport uczy pokory. I weryfikuje wiele sądów. Dwa tygodnie temu przed turniejem w Vojens wszyscy wieszali Bartoszowi Zmarzlikowi złoty medal na szyi. I co? Nasz mistrz i jego współpracownicy zapomnieli zabrać do Danii właściwego kevlaru i Polak został zdyskwalifikowany. O czwarte złoto musiał więc walczyć w ostatnich zawodach cyklu w Toruniu. Jak wielka presja na nim ciążyła, możemy sobie tylko wyobrazić. Gdyby na Motoarenie Bartek mistrzem nie został, bo na przykład w półfinale miałby defekt motocykla, wypominano by mu ten błąd do końca życia. Sam pewnie nie mógłby go sobie wybaczyć. Na szczęście nasz żużlowiec wytrzymał presję, pokazał, jak wielkim jest mistrzem i dzisiaj z jego wpadki możemy się tylko śmiać. Historia z nieszczęsnym kevlarem nie znajdzie poczesnego miejsca na liście najbardziej pechowych wpadek polskich sportowców razem ze zbyt lekkim kajakiem Anety Pastuszki, która z powodu 150 gramów (tyle waży zmoczona szmatka) straciła szansę na olimpijski medal w Atenach, czy słynną walką pięściarza Andrzeja Rżanego w tych samych igrzyskach w 2004 roku. Polak był przekonany, że prowadzi na punkty w walce ćwierćfinałowej i unikał konfrontacji z Fuadem Asłanowem, a potem okazało się, że prowadził jednak przeciwnik i Rżany stracił szasnę na największy sukces w karierze. Fajnie, że o mistrzostwie Zmarzlika zdecydowała walka z Fredrikiem Lindgrenem łokieć w łokieć w ostatnim wyjściu dnia. Fajnie, że nasz mistrz nie potrzebował pecha Szweda ani pomocy kolegów z reprezentacji. I choć ferując wyroki, znowu mogę narazić się na śmieszność, jestem przekonany, że kolejne złote medale są tylko kwestią czasu. Bo Zmarzlik już dzisiaj jest najlepszym żużlowcem w historii tego sportu. Sport uczy pokory. Przekonaliśmy się o tym po raz kolejny tego samego dnia, gdy polski mistrz speedwaya dwukrotnie stawał na najwyższym stopniu podium w Toruniu. Kilka godzin wcześniej polscy siatkarze omal nie przegrali pierwszego meczu turnieju kwalifikacyjnego do igrzysk ze znacznie niżej notowanymi Belgami. Ba, rywale mieli w piątym secie piłkę meczową, którą nasi siatkarze niemal cudem dwa razy obronili. – To byłoby na tyle w kwestii łatwego turnieju – skomentował sprawę rozgrywający Marcin Janusz. Chyba trochę ironicznie, bo przed wyjazdem do Chin wszyscy, łącznie z niżej podpisanym, uznali, że wywalczenie biletów do Paryża to będzie formalność. Biało-czerwoni trafili przecież do najłatwiejszej grupy, a są liderem światowego rankingu. Pierwszy mecz i pierwszy set wygranego 3:0 drugiego spotkania z Bułgarami pokazał, że wcale tak łatwo nie będzie, że Polacy na awans będą musieli sobie mocno zapracować. Turniej w Xi’anie wcale nie jest łatwy choćby dlatego, że w dziewięć dni trzeba w nim rozegrać siedem spotkań i w żadnym nie można pozwolić sobie na taryfę ulgową. Dla Polaków, którzy rozegrali już w tym sezonie 35 spotkań (wliczając w to mecze towarzyskie i spotkania Memoriału Wagnera), to kolejna mordercza dawka siatkówki. Taka na dobicie, dojechanie mocno już zajeżdżonych koni.
Sport jest nieprzewidywalny i często naraża na szwank opinie ekspertów. Dzisiaj ktoś coś powie albo napisze, a jutro te mądrości można wyrzucić do kosza. Bez wielkiego ryzyka ośmielę się jednak postawić tezę, że Polacy w Xi’anie olimpijską przepustkę wywalczą, choć być może będą musieli jedno czy drugie zwycięstwo wyrwać rywalom z gardeł. Polscy siatkarze mają to, co posiada także król Bartosz IV – klasę, wiarę w swoje wielkie możliwości i przekonanie o tym, że potrafią wyjść z każdych opałów. Zmarzlik naprawił swój błąd z Vojens i poradził sobie z wielką presją. Siatkarze wygrali najważniejsze końcówki w meczach z Belgami i Bułgarami. Ktoś powie, że to szczęście, pytanie tylko czemu zwykle uśmiecha się ono do rycerzy Nikoli Grbicia, którzy najwyraźniej postanowili dostarczyć nam trochę emocji w nieciekawie zapowiadającym się turnieju. Podobnie jak Bartek, który trzymał kibiców w niepewności do ostatniego biegu cyklu Grand Prix. Ot żartownisie!