ŚLĄSK WROCŁAW LIDEREM DOBRYM I ZŁYM
Aby wygrać siedem ligowych meczów z rzędu, na pewno nie wystarczy tylko szczęście i za to liderującego Śląska Wrocław należy chwalić. Ganić trzeba za przodownictwo w innej klasyfikacji – pokazującą udział wynagrodzeń dla piłkarzy i pracowników w przychodach klubu. Pułap, który Śląsk tutaj osiągnął, jest zatrważający.
Raport „Finansowa Ekstraklasa” za sezon 2022/23 przygotowany przez firmę audytorsko-doradczą Grant Thornton we współpracy z Ekstraklasą SA to kopalnia niesamowitej wiedzy. Dzięki przedstawionym informacjom można trochę inaczej przeanalizować układ sił w ligowej piłce, z innej perspektywy popatrzeć na osiągnięcia klubów i ocenić je bardziej kompleksowo. Jedna z piłkarskich mądrości głosi, że pieniądze nie grają. Tyle że pieniądze – zarabiane, wydawane, inwestowane, tracone – pozwalają zweryfikować opinie o kompetencjach ludzi zajmujących się zarządzaniem futbolowym interesem.
Wprzeszłości znacznie częściej niż dzisiaj mieliśmy do czynienia z inwestorami (dla wielu z nich to nader łaskawe określenie), którzy finansowali drużyny w taki sposób, jakby jutro miało nie nadejść. Kontrowersje i oburzenia wywoływali nie tylko ci, którzy skąpili grosza, lecz także biznesmeni szastający pieniędzmi, bo i to bywało nieuchronną, choć efektowną drogą do wywrotki. Przychodził gość i zakładał, że będzie mistrzem Polski, pokaże się w Europie. Ryzykował jak w kasynie, a jeżeli się nie udawało, wcześniej czy później się ewakuował, co w zdecydowanej większości przypadków oznaczało duże problemy. Popatrzcie, gdzie są dzisiaj Wisła Kraków, Lechia Gdańsk, Polonia Warszawa, a gdzie były jeszcze kilka lub kilkanaście lat temu, jakie miały budżety, wyniki i plany. To tylko trzy z brzegu przykłady, można by wymieniać i wymieniać.
Obecna Ekstraklasa na pewno zrobiła się bardziej przewidywalna i transparentna. Coraz trudniej przeniknąć do niej cynicznym prywaciarzom, ponieważ zanim zdążą to zrobić, zostaną prześwietleni ze wszystkich stron. A jak coś złego z tych oględzin wyjdzie, migiem dostaną medialną łatkę, z którą trudno bezczelnie naciągać kibiców, bo to oni stoją za każdym klubem i bywają najlepszym – pomijam zjawiska patologiczne – organem kontrolującym przekształcenia własnościowe.
Tym bardziej mogłoby się wydawać, że w takim klubie jak Śląsk od strony finansowej wszystko jest przejrzyste i porządnie poukładane. Gwarantem
tego powinno być miasto Wrocław, posiadacz niemal 100 proc. akcji w klubie. Mogą nawalać piłkarze – w dwóch ostatnich latach rozpaczliwie bronili się przed spadkiem – ale przynajmniej w papierach, od strony zarządczej wszystko powinno być na wysoki połysk. Powinno, ale tak nie jest. Z raportu sporządzonego przez Grant Thornton wynika, że w poprzednim sezonie na wynagrodzenia dla ludzi zatrudnianych w klubie (rzecz jasna na czele z piłkarzami) Śląsk wydał 36,31 mln złotych, co stanowi 97 proc. sumy przychodów. I tak jest już od dwóch lat. Tymczasem nawet FIFA zaleca (a od sezonu 2025/26 ma to być wymóg), by przy wypłacie wynagrodzeń nie przekraczać progu 70 proc. przychodów. W normalnych warunkach z takimi wydatkami na drużynę (bo zgódźmy się, że klubowego budżetu nie nadwerężają pensje na przykład dla pań sprzątających) Śląsk tonąłby w długach, być może nawet musiałby ogłosić upadłość.
Sytuacja byłaby inna, gdyby zespół miał lepszy wynik sportowy, sprzedawał piłkarzy za imponujące kwoty. Wtedy przychody byłyby znacznie większe, a więc spadłby udział wynagrodzeń w ogólnym budżecie klubu. Śląsk nadal funkcjonuje, bo miasto co jakiś czas podnosi kapitał zakładowy spółki, udziela wielomilionowych pożyczek i uspokaja mieszkańców Wrocławia zapowiedziami sprzedaży klubu wiarygodnemu nabywcy.
Na razie cała nadzieja w Jacku Magierze i jego piłkarzach. Bo jeżeli Śląsk w PKO BP Ekstraklasie będzie wysoko, wpływy wzrosną z wielu źródeł. A jeżeli zespół miałby dołować trzeci sezon z rzędu, strach pomyśleć, co mogłoby się stać. Wrocławianie na pewno mają tysiąc lepszych pomysłów na wydawanie publicznych pieniędzy niż spalanie ich w piłkarskim kominku.