Polski mecz do jednej bramki
W III rundzie turnieju w Pekinie Iga Świątek zdecydowanie 6:1, 6:1 wygrała z Magdą Linette. W piątek starcie z Francuzką Caroline Garcią.
Na tę konfrontację czekaliśmy od 2019 roku, czyli od momentu, gdy Iga zaczęła zawodową karierę. Raszynianka osiem razy walczyła w tym czasie z Aryną Sabalenką, osiem z Coco Gauff, osiem z Jessicą Pegulą, ale ani razu nie wpadła na Magdę. I to nie tylko dlatego, że poznanianka osiągała w tym czasie słabsze wyniki. Po prostu w tenisie czasami tak bywa – niektórzy przyciągają się w drabinkach magnesem, a inni przez lata nie są w stanie skrzyżować ze sobą rakiet. Przynajmniej poza sparingami w regularnej turniejowej rywalizacji.
Miało być lepiej niż z Isią
Świątek z Linette w końcu doczekały się jednak tej chwili. Był to kolejny odcinek polsko-polskich bitew, które w zawodowych imprezach zaczęły się jeszcze w poprzednim stuleciu. I to zaczęły z wysokiego c! W 1996 roku Aleksandra Olsza pokonała w Wimbledonie Magdalenę Grzybowską, a potem kilka razy oglądaliśmy jeszcze mecze Agnieszki Radwańskiej z Martą Domachowską (bilans 3–0), Isi ze swoją młodszą siostrą Urszulą (3–1) czy wreszcie krakowianki z Magdą Linette. Obie panie walczyły w 2015 roku w US Open i wówczas poznanianka zdołała wyrwać Agnieszce pięć gemów. Tym razem w starciu z Igą wydawała się mieć na wstępie lepsze karty przetargowe. Po pierwsze – pewność siebie i tak zwane momentum było raczej po jej stronie. Świątek spisywała się ostatnio poniżej oczekiwań, ona tymczasem dotarła do finału w Kantonie (choć doznała w nim dotkliwej porażki niż z Xiyu Wang). Po drugie – była znacznie wyżej w rankingu niż wówczas, gdy rywalizowała z Radwańską, a niezależnie od cyferek przy nazwisku jest też dziś po prostu znacznie bardziej doświadczona. Po trzecie wreszcie – ona świetnie znała i czuła Chiny, gdzie długo i często trenowała, a jej rywalka dopiero w tym kraju debiutowała. Wiadomo, że w takich spotkaniach ważną rolę odgrywają również emocje. Magda tego dnia wyszła spięta i szybko dała się zdominować. Skoro historia magistra vitae est, cofnijmy się nieco w czasie i wróćmy do pierwszej potyczki Radwańska kontra Domachowska w Sztokholmie.
– Takie mecze, obojętnie, czy rozgrywane jako sparingi w Pcimiu Dolnym, czy oficjalnie jak tutaj w Szwecji, przyciągają uwagę kibiców i są niezwykle prestiżowe – mówił wtedy „PS” trener Marty Paweł Ostrowski. I nawet nie próbował ukrywać, że coś z jego punktu widzenia wygląda inaczej. – Obie dziewczyny z pewnością będą chciały udowodnić coś sobie, obie spróbują za wszelką cenę zwyciężyć. Taki jest zawodowy sport, to zupełnie naturalne – komentował nastawienie w takich potyczkach w 2007 roku.
– Nie mówimy o polskim szczycie, najwyżej o szczyciku – tonował za to emocje trener Robert Radwański. – Przestańmy traktować tę rywalizację jak wyścig szczurów. Codziennie się widujemy, codziennie ze sobą rozmawiamy – podkreślał i uspokajał nastroje. Zapewniając, że niezależnie od tego, co się wydarzy, tak będzie również później.
Tamten egzamin łatwo rozstrzygnęła na swą korzyść jego córka. Domachowska pierwszego gema zdobyła przy stanie 0:3 w drugim secie. Podobnie było też teraz, bo Linette została „w blokach startowych” i zapunktowała dopiero tuż przed zamknięciem inauguracyjnej partii, gdy wiele zostało już właściwie przesądzone. Mecz okazał się niestety zaskakująco krótki i jednostronny.
Kryzys się skończył
Teraz ciśnienie opadło, bo gasnąca w tym sezonie Francuzka Caroline Garcia (mimo pewnej wygranej 6:3, 6:2 w 1/8 finału z Ukrainką Anheliną Kalininą) nie będzie stanowić tak poważnego emocjonalnego wyzwania jak rodaczka i koleżanka z kadry. Iga w swym debiucie w Pekinie walczy więc o pełną pulę. Dołek i kryzys, którego kulminacja zdarzyła się w Tokio, wydają się być za nią. A ćwierćfinał to tylko etap jeszcze większego chińskiego projektu.