Robi się ciasno
Dziki Warszawa, czyli beniaminek ekstraklasy z ambicjami. Już za trzy lata chciałby włączyć się w rywalizację o mistrzostwo. Zapowiada to prezes klubu Michał Szolc.
JAKUB WOJCZYŃSKI {(„PS” ONET): Trudno uwierzyć, że ledwie siedem lat temu zainteresował się pan koszykówką na poważnie i to względu na szwagra. To stwierdzenie padało w wielu wywiadach, więc może zacznijmy od wymienienia nazwiska człowieka, któremu w pewnym sensie zawdzięczamy Dziki.
MICHAŁ SZOLC: Maciej Sokołowski. On grał w trzeciej lidze w zespole MOS Ochota, chodziłem na jego mecze. Maciek to brat mojej dziewczyny, a także dobry kolega Rafała Jucia (skaut Denver Nuggets – przyp. red.). Generalnie lubię sport, chodziłem na piłkarską Legię. Jeśli masz w rodzinie kogoś, kto uprawia sport, to zaczynasz się tym interesować, pojawiają się emocje. Widziałem, że grają przyzwoicie, mieli szansę na awans do drugiej ligi, ale się nie udało. W pewnym momencie stwierdziłem, że mogę spróbować im jakoś pomóc. MOS nie za bardzo zależało na awansie, to klub młodzieżowy, więc po co im była poważna drużyna seniorów i dodatkowe koszty? No i przejęliśmy cały zespół, a na dodatek od razu wykupiliśmy dziką kartę do drugiej ligi.
Zainwestował pan prywatne pieniądze?
Przez długi czas tak robiłem. A teraz? Jaką część budżetu pokrywa pan?
Zero.
Zero?
Wkładałem pieniądze jeszcze w 1. lidze, ale teraz już nie. Ludzie mogą być zdziwieni, ale tu chcę podkreślić, że – wbrew temu, co się wielu osobom wydaje – nie jestem ekscentrycznym milionerem.
No cóż, trochę się pan wykreował na taką osobę.
To prawda, jestem tak bardzo utożsamiany z tym zespołem, iż ludzie myślą, że na pewno stoję za nim w całości. Fakty są takie, że finansowanie klubu drugoligowego nie było dla mnie gigantycznym wyzwaniem. Potem pojawiły się miejskie dotacje, a w 1. lidze sponsorzy i partnerzy, którzy zaczęli dokładać pieniądze. Teraz w ekstraklasie ja już nic nie daję, a mamy budżet 5,3 mln złotych. Od tego sezonu jestem prezesem na pełen etat i pobieram pensję. Po awansie zmieniliśmy trochę organizację klubu. Wcześniej długo pracowałem w Storytel, a po odejściu prowadziłem jeszcze projekt podcastowy dla duńskiej firmy. Zakończył się w marcu i wtedy zacząłem się zastanawiać, co dalej. Podjąłem decyzję, że jeśli awansujemy, to nie biorę innej pracy, ale przechodzę do Dzików i zajmuję się tylko tym. No i awansowaliśmy.
5,3 mln to dość sporo jak na beniaminka. Czy nie?
Nie mam porównania, bo mało kto mówi o swoich budżetach. Rozmawiałem z prezesem Trefla Sopot, on podał mi kwotę, ale w prywatnej rozmowie, więc jej nie wymienię. Jarosław Jankowski z Legii mówił natomiast w wywiadzie, że oni mają 11,5 mln. Moim zdaniem budżety powinny być jawne, bo wtedy jest punkt odniesienia i widać efektywność organizacji.
Trzy sezony w drugiej lidze, trzy w pierwszej. Co chcą zrobić Dziki w trzecim sezonie w ekstraklasie?
Zdobyć mistrzostwo Polski. Poważnie?
A dlaczego nie? Nie widzę powodu, żeby nie stawiać sobie takich celów. Oczywiście musimy do tego czasu urosnąć. Nasz budżet musi się zwiększyć, żebyśmy mogli rywalizować z innymi klubami.
I to znacząco. Musielibyście mieć pewnie ponad dwa razy więcej niż teraz. A pieniądze i tak wszystkiego nie gwarantują.
Myślę, że w przyszłym roku możemy mieć 150 procent tego, co obecnie. Gdy rozmawiam z naszymi aktualnymi partnerami, to wszyscy deklarują gotowość do zwiększania zaangażowania, więc biorę to za dobrą monetę.
Czy Dzikom jest w Warszawie łatwiej czy trudniej ze względu na to, że nie są Legią albo Polonią? Łatwiej. W Warszawie mieszka wiele osób, które się tutaj nie urodziły i nie mają tradycji wspierania klubów. Wiele osób przychodzących na nasze mecze pochodzi z miast, które mają swoje kluby koszykarskie, np. z Wrocławia czy Włocławka. Oni mają ten swój pierwszy klub, nie będą wspierać Legii, ale kibicują nam, bo my nie mamy żadnych antagonizmów z nikim.
W przeszłości padały słowa o tym, że chcielibyście, by klub zarabiał. Nikomu się to nie udaje. U was to możliwe?
Jeśli mówimy o tym, że klub miałby zarabiać pieniądze dla jego właścicieli, to tak, liczę, że kiedyś to będzie możliwe. Na pewno nie teraz. Niewiele klubów w Europie jest w stanie wygenerować zyski. W Kownie przed tym sezonem pochwalili się, że zarobili około miliona euro. Ale mają do dyspozycji swój obiekt i mogą na nim zarabiać.
Jest pan jedynym właścicielem Dzików?
Nie. Mam 30 procent akcji, najwięcej ze wszystkich. Akcjonariuszy jest ponad dwudziestu. Część z nich jest zaangażowana w podejmowanie decyzji, część nie. To już zależy od tego, kto jaką ma wizję. Ci ludzie mają duże doświadczenie biznesowe i to są często osoby bardzo zajęte, więc nie mogą na bieżąco śledzić tego, co się dzieje. Są na meczach i widujemy się też na naszych regularnych spotkaniach networkingowych. Klub biznesowy Dziki Warszawa? Tak. Rok temu spotkaliśmy się w gronie osób, którym bliskie jest dobro klubu i zastanawialiśmy się, jak trwale zbudować finansowanie tej organizacji. Kluby z mniejszych miast mają paradoksalnie trochę łatwiej, bo dostają spore wsparcie od miasta, od spółek miejskich, miejską halę. My nie. Nie mamy też tego wsparcia lokalnej społeczności, które często pomaga w tych miejscowościach, więc odpadły nam dwa duże elementy finansowania klubu. U nas może na jakimś etapie pojawi się spółka skarbu państwa, ale nie chcemy, by to był klub jednego sponsora. Zbudowaliśmy społeczność biznesową ludzi z różnymi motywacjami. Ktoś kocha sport i chce go wspierać, ktoś inny chce się pokazać, ktoś chce być w gronie fajnych ludzi z dobrymi relacjami. Ta cała grupa to kilkadziesiąt osób, które w różnym stopniu finansują Dziki. Oczywiście mamy też miasto jako bardzo ważnego partnera strategicznego. Pojawiają się także coraz większe podmioty, które wykładają pieniądze. Ale ten klub biznesowy jest dla nas bardzo ważny. Są w nim akcjonariusze, sponsorzy, można też wykupić członkostwo na jeden sezon. I tu wracamy do tematu małej hali. Na trybunie VIP w hali na Kole mamy 198 miejsc, robi się trochę ciasno.