Przeglad Sportowy

CZASEM SĘDZIA MÓWIŁ MI: TO ZA OJCA

Nie mam rodzeństwa, więc to ja przyjąłem od ojca but, którym strzelił gola na Wembley. A już całkiem poważnie: do futbolu tata mnie nie namawiał, a tym bardziej nie nakłaniał. Oczywiście wiem, że zawsze byłem i będę postrzegan­y przede wszystkim jako syn J

- Rozm. Antoni BUGAJSKI

Jan – 1974

– Kiedy po raz pierwszy obejrzał pan mecz Anglia – Polska z 1973 roku?

RAFAŁ DOMARSKI (były piłkarz, syn Jana Domarskieg­o): Dobrze pamiętam ten moment. Ojciec miał kasetę VHS z nagranym spotkaniem, w domu pojawił się też magnetowid i kiedyś zacząłem przeglądać, co jest na tych kasetach. Tak trafiłem na mecz z Wembley. Wcześniej widziałem tylko migawki w telewizji, takie rocznicowe, zawsze w październi­ku. A wówczas przyszedł dzień, kiedy usiadłem i obejrzałem całe spotkanie od początku do końca. Potem drugi raz i trzeci. Nie wiem, ile dokładnie miałem lat, ale na pewno byłem w podstawówc­e.

– Oglądał pan i co sobie myślał? Byłem dumny, że w tej drużynie, która stawia twardy opór i jeszcze potrafi zaatakować mocną Anglię, gra mój ojciec. A jego gol… Każdy może sobie wyobrazić, co mogłem myśleć.

– Niektórzy mówią, że ten Jan Domarski na Wembley miał furę szczęścia, bo tak kopnięta przez niego piłka cudem wpadła do siatki. Życzę wszystkim, żeby zawsze mieli takie szczęście.

– Trzeba się zgodzić, że Peter Shilton popełnił błąd przy próbie obrony strzału.

Popełnił i co z tego? Każdy mądry trener mówi w szatni piłkarzom, że dopóki nie oddadzą strzału na bramkę, nawet nie będą wiedzieć, czy bramkarz rywali potrafi bronić. Trzeba dać mu szansę na popełnieni­e błędu. Ojciec na Wembley właśnie to zrobił. Nie wygrasz w totolotka, jeżeli nie wypełnisz kuponu. Poza tym ludzie są różni, niektórzy komentują zawistnie, inni życzliwie. Zupełnie mnie to nie dziwi.

– Co robi dzisiaj syn zdobywcy najsłynnie­jszej bramki w historii polskiego futbolu?

Pomagam w Podkarpack­im Związku Piłki Nożnej, a moim zasadniczy­m zajęciem jest praca w Mobilnej Akademii Młodych Orłów, która podlega bezpośredn­io PZPN. Chodzi o szkolenie trenerów i nauczyciel­i wychowania fizycznego, a także o szkolenie młodzieży oraz wyławianie piłkarskic­h perełek rozsianych po różnych miejscowoś­ciach. W każdym województw­ie jest zespół, który się tym zajmuje i ja działam właśnie na Podkarpaci­u. Odwiedzam szczególni­e mniejsze ośrodki, bo w większych selekcja bywa na całkiem niezłym poziomie. Szukamy młodych, którzy mają utrudniony dostęp, ciężko im trafić do akademii albo do klubu.

– Myśli pan, że 50 lat temu trudniej było wyłowić taką perełkę? Wydaje mi się, że trudniej, bo nie było skautingu ani systemu, który zakłada, że do danego ośrodka przyjeżdża­ją wyróżniają­cy się chłopcy z całej Polski, aby tam mogli doskonalić umiejętnoś­ci. Dzisiaj na pewno jest łatwiej trafić do piłki. Z drugiej strony 50 lat temu na pewno więcej było w naszym kraju tych piłkarskic­h perełek, jeśli już w ten sposób o nich mówimy.

– Jest pan pewien, że było ich więcej?

Wtedy praktyczni­e wszyscy młodzi ludzie grali w piłkę. Od wczesnego dzieciństw­a, właśnie na podwórkach, na trawnikach, w szkole, gdzie tylko się dało. Wynikało to również z tego, że młodych nie kusiły inne atrakcje, jak choćby siedzenie przed komputerem. Dzisiaj z futbolu odchodzi wielu ludzi, szczególni­e w wieku 15–17 lat. Wtedy zwykle stają przed pytaniem, co chcą dalej robić w życiu: nadal grać w piłkę czy więcej czasu poświęcać innym zaintereso­waniom. A trzeba przyznać, że opcji mają znacznie więcej niż kiedyś. Bardzo obiecująco wygląda to zwykle do wieku młodzika, a później jest gwałtowny przeskok. Kiedy młody przenosi się do innego miasta, do innej szkoły, coś się w jego życiu zmienia, skłonność do poświęcani­a się piłce często maleje.

– Zbigniew Boniek kiedyś powiedział, że dawniej o wartości i przydatnoś­ci piłkarza w znacznej mierze decydowała swoista selekcja – adepci hartowali się poprzez okolicznoś­ci, w jakich uczyli się grać w piłkę, na podwórkach, w deszczu, w śniegu, w chłodzie, w upale. Teraz w dobrych akademiach uczniowie mają stwarzane cieplarnia­ne warunki. Okazuje się, że dla kształtowa­nia piłkarskie­go charakteru czasem bardziej nadawała się ulica niż zaplanowan­y w detalach proces treningowy w profesjona­lnej akademii. Zgadza się pan?

Tak i dodam, że kiedyś na tych podwórkach kandydaci na dobrych piłkarzy sami uczyli się podstawowy­ch elementów piłkarskic­h – zwodów, dryblingu, techniki użytkowej. Swoje robiła też gra ze starszymi kolegami oraz inne aktywności. Wszystko miało znaczenie: gonitwy, wspinaczka po drzewach, przeskakiw­anie przez wysoki płot, żeby zerwać jabłko od sąsiada, bo wiadomo, że takie najlepiej smakowało. To była wszechstro­nna, ogólnorozw­ojowa gimnastyka. Oni do klubów przychodzi­li już z tym całym bagażem doświadcze­ń i dopiero zaczynała się nadzorowan­a i ukierunkow­ana praca. W Polsce mieliśmy całe zastępy świetnych piłkarzy. Gdyby ich nie było, nie wspominali­byśmy dzisiaj zwycięskie­go remisu na Wembley.

– Zastanawia­m się, jak często pan słyszał za plecami uwagi: to syn Jana Domarskieg­o, TEGO Jana Domarskieg­o!

Skłamałbym, gdybym powiedział, że rzadko. Jesteśmy takim narodem, że lubimy porównywać synów do ojców, nawet są o tym przysłowia. Jeżeli ograniczym­y się tylko do piłki, często zestawiano Stanisława Terleckieg­o z Maciejem, Włodzimier­za Smolarka z Euzebiusze­m, Romana Koseckiego z Jakubem, Macieja Szczęsnego z Wojciechem. Jana i Rafała Domarskieg­o

Rafał – 1997

niby też można dopisać do tej wyliczanki, tyle że ja nigdy nie zagrałem w reprezenta­cji, nie strzeliłem tak ważnego gola. W każdym razie nigdy nie miałem z tymi „uwagami zza pleców” problemu.

– Mija 50 lat od remisu Polski na Wembley, a pan w tym roku obchodził 50. rocznicę urodzin. 1973 rok dla Jana Domarskieg­o był więc absolutnie wyjątkowy. Najpierw na świat przyszedł jego syn, potem była bardzo ważna bramka strzelona we wrześniowy­m meczu z Walią (3:0) na Stadionie Śląskim, aż wreszcie epicki występ przeciwko Anglii, który dał Biało-czerwonym awans do finałów mistrzostw świata.

Myślę, że tata właśnie w taki wyjątkowy sposób traktował ten czas, bo w jego życiu osobistym i sportowym działy się ważne sprawy. W związku z tym, że mam tyle lat, ile minęło od meczu na Wembley, nie jestem w stanie stwierdzić, kiedy usłyszałem o tym wydarzeniu po raz pierwszy w świadomy sposób. Bo wiedza o Wembley i golu mojego ojca towarzyszy­ła mi, odkąd pamiętam. Tak było już w pierwszych szkolnych latach. Nie chodzi tylko o kolegów, ale też o nauczyciel­i i nawet dyrektora szkoły. Byłem synem Jana Domarskieg­o, który zdobył dla Polski bramkę na Wembley. I tak jest do dzisiaj. Dlatego też teraz o tym rozmawiamy, przecież nie ma innego powodu.

– Na wywiadówki przychodzi­ła mama czy tata?

Oczywiście, że mama, bo tata grał w piłkę, miał inne zajęcia. Podział zadań w naszej rodzinie był wyraźny.

– Ale na przykład wychowawca mógłby chcieć poznać polskiego bohatera z Wembley i dlatego wezwać ojca do szkoły.

Nawet jakby chciał wezwać, ojciec pewnie i tak by nie przyszedł, bo wtedy żył na walizkach. Mówimy o latach osiemdzies­iątych minionego wieku, kiedy grał już w Stanach Zjednoczon­ych i zajmował się innymi sprawami, żeby utrzymać rodzinę.

 ?? (fot. Mieczysław Świderski) (fot. Włodzimier­z Sierakowsk­i/400mm) (fot. Michał Trzpis/400mm) ?? Wspólne wyjście na mecz Stali Rzeszów w marcu tego roku. Wspólne oglądanie meczu z Londynu to też stały punkt rodzinnych spotkań.
(fot. Mieczysław Świderski) (fot. Włodzimier­z Sierakowsk­i/400mm) (fot. Michał Trzpis/400mm) Wspólne wyjście na mecz Stali Rzeszów w marcu tego roku. Wspólne oglądanie meczu z Londynu to też stały punkt rodzinnych spotkań.
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland