„Przeglądowe” kalendarium WEMBLEY ’73
– Jest pan jedynakiem, zatem jako syn Jana Domarskiego był pan pewnie skazany na karierę piłkarza? No tak, nie mam rodzeństwa, więc to ja przyjąłem od ojca sygnet i but, którym na Wembley strzelił gola. A mówiąc poważnie – do piłkarskiej kariery ojciec mnie nie namawiał, a tym bardziej nie nakłaniał. Już wspominałem, że w tamtych czasach w domu częściej go nie było niż był, moim wychowaniem zajmowała się mama. Za to ja sam zawsze chciałem być piłkarzem i szczerze mówiąc, nie wyobrażałem sobie, że w życiu mógłbym się zajmować czymś innym. Jak wielu moich rówieśników zwyczajnie lubiłem grać w piłkę. Ktoś to docenił, bo najpierw w szkole i w jakimś szkolnym turnieju zostałem zauważony przez ludzi ze Stali Rzeszów. Trafiłem do klubu.
– Tego samego, w którym uczył się grać pana ojciec.
Mieszkałem na osiedlu 200 metrów od stadionu Stali Rzeszów. Po co miałem szukać czegoś innego, jeśli miałem tak blisko?
– Jan Domarski był pana piłkarskim idolem?
Często synowie lubią wzorować się na swoich ojcach, a tu mówimy o sytuacji, w której ojciec jako piłkarz zrobił coś bardzo ważnego dla polskiego futbolu. Jasne, że mi to imponowało. Znałem i podziwiałem wielu piłkarzy z drużyny Kazimierza Górskiego. Dzięki ojcu miałem to szczęście, że właściwie od najmłodszych lat jeździłem na spotkania z wielkimi piłkarzami, którzy byli jego kolegami z klubu i reprezentacji. Te znajomości i przyjaźnie trwają do dzisiaj, choćby z Grzegorzem Latą. Lepszego piłkarskiego wzoru niż polski król strzelców mistrzostw świata i dwukrotny medalista mundialu nie mogłem mieć.
– W 1985 roku pana ojciec wyjechał do USA. Razem z rodziną? Poleciał sam, ja z mamą zostałem w domu. Chodziłem wtedy do szkoły i ona się mną zajmowała. Na pewno było to dla niej duże poświęcenie. A gdy wcześniej ojciec wyjechał do Francji grać w Nimes, to razem z nami. Trudno jednak, żebym coś z tego pamiętał, bo gdy wracaliśmy, miałem dopiero pięć lat. Kontakty zostały, bo jeździliśmy potem do Francji na wakacje i spotykaliśmy się ze znajomymi ojca. Odświeżał i utrwalał mi pamięć o miejscach i ludziach, pokazywał, gdzie grał, gdzie mieszkaliśmy.
– Zdarzyło się panu wystąpić z ojcem w jednej drużynie?
Tylko w Orłach Górskiego, w meczach charytatywnych i pokazowych. Muszę powiedzieć, że o ile pod względem przygotowania fizycznego musiałem być lepszy, bo jednak jestem młodszy od taty o 27 lat, o tyle wyszkoleniem technicznym ojciec mi imponował nawet na piłkarskiej emeryturze, zresztą tak samo jak inni panowie z wielkiej drużyny Kazimierza Górskiego. To było niesamowite, że od tych świetnych dawnych piłkarzy wciąż warto było uczyć się techniki. Wiedzieli, na czym polega futbol, piłka przy nodze im nie przeszkadzała.
– Jan Domarski za to był pana trenerem w Stali Rzeszów. Jak patrzyli na to koledzy z drużyny? Trzeba by ich zapytać, ale ja nie doświadczałem w związku z tym żadnego dyskomfortu, nie pamiętam żadnych docinków. Czasem mówili mi: Rafał, idź załatwić z ojcem, poproś go o to, o tamto w naszym imieniu, bo ciebie prędzej wysłucha. Miałem wrażenie, że ojciec wymagał ode mnie nawet więcej niż od innych. On też rozumiał, jak ktoś może na to patrzyć, dlatego nikomu nie mogło przyjść do głowy, że z powodu naszych relacji rodzinnych mam jakąś taryfę ulgową i nigdy naprawdę jej nie miałem. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że w każdej drużynie zawsze broniłem się umiejętnościami, a nie tym, że nazywam się Domarski. Ojciec też unikał wypowiedzi na mój temat i to było dobre. Zresztą między sobą na temat moich występów rozmawialiśmy tylko wtedy, kiedy ja tego chciałem. On nigdy nie zaczynał tematu.
– W sezonie 1994/95 strzelił pan dla Stali Mielec 9 goli, a pana partner z ataku Bogusław Cygan – 16. Jako duet mieliście na koncie aż 25 trafień. W takiej sytuacji 21-letni piłkarz, syn legendy reprezentacji Polski, ma prawo snuć śmiałe piłkarskie plany.
Każdy normalny piłkarz chce grać najpierw w lidze, a potem w reprezentacji. Byłem w kadrze juniorskiej, dwa razy powoływał mnie Mieczysław Broniszewski, ale nie udało się zagrać w oficjalnym spotkaniu. Po tym dobrym sezonie zgłosiła się po mnie Legia Warszawa, która zdobyła mistrzostwo Polski i miała grać w Lidze Mistrzów. Wszystko już było dograne, a jednak zostałem w Mielcu.
– Dlaczego?
Wydawało mi się, że jestem raz troszeczkę za młody na takie wyzwanie, a dwa – byłem wdzięczny Stali, że dała mi szansę i nie chciałem zawieść jej zaufania. Inna sprawa, że gdybym miał dwa–trzy dni do namysłu, może dałbym się skusić. Decyzję miałem jednak podjąć w trzy godziny. Wysłannicy Legii powiedzieli, że jeśli jestem na tak, mam się od razu pakować i jechać na zgrupowanie, a jeśli nie – to trudno. Rozstaliśmy się w zgodzie.
– Chyba można żałować tej Legii, bo za chwilę pana kariera się skończyła.
Wszystko z powodu kontuzji, której doznałem już jako piłkarz Hutnika Kraków. Graliśmy ostatni mecz sparingowy przed rozgrywkami, z Widzewem Łódź. Starłem się z Markiem Bajorem, zero złośliwości, normalna walka o piłkę. Poczułem ból w kolanie, nie mogłem grać. Nie zanosiło się, że będzie aż taki problem. Początkowo diagnoza była taka, że potrzebny jest raczej delikatny zabieg u doktora Jerzego Widuchowskiego w Piekarach Śląskich. Obudziłem się po operacji, o kulach dotarłem do doktora, żeby zapytać, jakie teraz będą kolejne kroki w leczeniu i rehabilitacji. A on na to: „Usiądź, młody człowieku. Powiedz mi, czy masz jakiś plan B?”. „Panie doktorze, co to znaczy plan B?”. „Czy wiesz, co zamierzasz robić, gdy nie będziesz grał w piłkę? Bo już teraz jest ci to potrzebne”. Ta wiadomość była jak strzał między oczy. Trudno było mi się z nią pogodzić, miałem dopiero 24 lata…
– Co to był za uraz?
Fachowa nazwa to chondromalacja rzepki. Pokruszyła mi się i okazało się, że nie miałem płynu niezbędnego do jej właściwego funkcjonowania. Dzisiaj taką kontuzję da się wyleczyć, wtedy nie miałem szans. Na pewno moje kolano było już tak wyeksploatowane, że kontakt z przeciwnikiem tylko przesądził o problemie, który był chyba nieuchronny. Dla wyczynowego sportowca to brzmiało jak wyrok.
– I to był koniec kariery?
Tak. Bardzo żałowałem, bo nadal wiele jeszcze było przede mną i nagle stop. Próbowałem jeszcze grać w małym klubie, Strug Tyczyn się nazywał, walczył o awans do trzeciej ligi. Po paru miesiącach ciągle odczuwałem ból, musiałem dać sobie spokój z graniem raz na zawsze.
– No i jaki był ten plan B?
Nie miałem specjalnie na siebie pomysłu, ale zawsze gdzieś z tyłu głowy siedziała mi praca szkoleniowa. Robiłem sobie notatki, grając w piłkę i patrząc na pracę moich trenerów: Franciszka Smudy, Jerzego Kasalika, Romualda Szukiełowicza, także Grzegorza Laty. Dostałem propozycję z czwartoligowej Kolbuszowianki. Trochę się nawet zdziwiłem, bo miałem dopiero 24 lata, niewiele jak na szkoleniowca. Skorzystałem i już na dobre zacząłem zajmować się trenerką.
– Ma pan niedosyt, że nie dopchał się tej pracy szkoleniowej na centralnym ligowym szczeblu? Dzisiaj młodzi trenerzy często dostają szansę w pierwszej lidze i nawet w Ekstraklasie.
Wówczas wyglądało to inaczej, to było bardziej zamknięte środowisko, nazwiska trenerów na tej karuzeli się powtarzały. Teraz faktycznie jest moda na młodych ludzi na ławce, którym nie odmawiam talentu. Super, że jest zmiana pokoleniowa, że młodzi dostają szansę i pokazują, że wiele potrafią.
– Nazwisko Domarski w pana piłkarskiej karierze bardziej zaszkodziło czy pomogło?
Jak mi mogło zaszkodzić? Chyba tylko w taki sposób, że sędziowie mnie trochę inaczej traktowali. Kilka razy dostawałem żółtą kartkę i gdy zaskoczony pytałem: „Panie sędzio, za co?”, słyszałem w odpowiedzi: „To za ojca”. Ale zdaje mi się, że to tylko żarty takie były.
– A w czasie meczu nie docierały do pana komentarze kibiców w stylu: Jan Domarski strzelał na Wembley, a ty, młody, co?
Pewnie, że słyszało się różne docinki z trybun, ale kibice często starają się wyprowadzić z równowagi piłkarza z przeciwnej. Traktowałem to jako coś normalnego, to jest stres, z którym trzeba umieć sobie radzić. Wychodząc na boisko, byłem na to gotowy. Wiedziałem też, że jak zagram gorszy mecz, mogę swoje usłyszeć.
– Zawsze może pan używać argumentu, że gdyby nie kontuzja w młodym wieku, mógłby pan jeszcze wiele osiągnąć. Ojciec był bardziej utalentowanym od pana piłkarzem?
No właśnie zacznijmy od tego, że ojciec był piłkarzem, a mnie do tego miana trochę zabrakło. Zagrałem w ekstraklasie 69 meczów, strzeliłem 12 goli, więc w sumie nie ma się czym chwalić. To dopiero dzisiaj się zmienia i piłkarze są nawet w trzeciej lidze. A przynajmniej tak im się wydaje.
– Pięćdziesiąta rocznica zwycięskiego remisu na Wembley i złotej bramki w rodzinie Domarskich jest okazją do wielkiego rodzinnego świętowania?
Oczywiście, że tak. Skrzynka szampana jest już zakupiona.
– I wspólne oglądanie tego meczu z ojcem też już jest zaplanowane? Akurat 17 października nie będzie to możliwe, bo ojciec dostał zaproszenie do Londynu, aby tam wspominać tę historię, ale po powrocie na pewno się spotkamy.
– No bo ktoś tę skrzynkę szampana musi wypić.
No pewnie, damy radę! W końcu taka okazja zdarza się raz na pół wieku.