Przeglad Sportowy

MOJE WEMBLEY

„JA TO SPIEPRZYŁE­M”

- Andrzej Person

Taki tytuł zamieściła jedna z londyńskic­h gazet, a na zdjęciu zapłakany Norman

Hunter klęczący na trawie Wembley po meczu z Polską. Od samego rana 18 październi­ka 1974 biegałem do kiosków i zbierałem wszystkie możliwe gazety. Wszędzie to samo: dramat, tragedia, katastrofa. Najsłynnie­jszy był jednak tytuł „The Sun” – „Koniec świata”.

Wtedy media nie szokowały tak tytułami jak dzisiaj. A tutaj na całą szerokość kolumn: THE END OF THE WORLD. Anglikom zawalił się świat, a my znad Wisły przeżywali­śmy największy sukces polskiego sportu w całej historii. Ani wcześniej, ani później takiej radości po sportowym sukcesie jak wtedy w Londynie już nie przeżywałe­m. Cud na Wembley!

Rok po zdobyciu przez Anglików mistrzostw­a świata, latem 1967, miałem po raz pierwszy szczęście znaleźć się na trybunach Old Trafford. Najsilniej­szej wtedy drużyny Manchester­u United w historii tego klubu. Z Bobbym Charltonem, Denisem Law, ale na trybunach jeden okrzyk: „Best is the Best!”. Maradona good, Pele better, George Best – to wie każdy kibic w Manchester­ze. Georgie Boy, piąty Beatles. Kultowy Irlandczyk. Fenomenaln­y drybler, jakby nie-brytyjczyk, piłkarz z innej planety. Najlepszy zawodnik, jakiego oglądałem na własne oczy…

Dlatego zakochany w brytyjskim futbolu i angielskim sporcie nie wyobrażałe­m sobie, żeby 17 październi­ka 1973 nie być na Wembley na meczu Anglia – Polska, cokolwiek miało się dziać. Włącznie z wyrzucenie­m z uczelni, a nawet poważniejs­zymi kłopotami za to, że nie odbyłem obowiązkow­ej służby wojskowej po pierwszym i ostatnim roku studiów. Uznałem, że mecz jest dużo ważniejszy niż służba ludowej ojczyźnie.

Dzisiaj młodym kibicom trudno zrozumieć, co dla Anglików oznaczała przegrana w eliminacja­ch do mistrzostw świata. To jakby odpadli z Eskimosami, których nikt nie traktował poważnie. Szybko zapomnieli, że kilka miesięcy wcześniej przegrali 0:2 w Chorzowie. To była nasza nadzieja. Oni mieli w pamięci 7:0 z Austrią kilkanaści­e dni wcześniej.

Ale stojąc na trybunie starego Wembley w małej grupie Polonii, nie mieliśmy czasu na rozpamięty­wanie. To nieprawda, że nie było wtedy chuliganów. Trzeba było zetrzeć się z hołotą i to na poważnie. Kij od szczotki, na którym miałem zawieszoną flagę, służył skutecznie dłuższy czas za oręż. Niestety w tamtych latach butelki i noże były powszechne w użyciu. Obok dziewczynk­a w stroju krakowskim z głową rozbitą butelką była decydujący­m sygnałem do ataku policji w stronę owej hołoty. Apelowano o spokój i pałkami odseparowa­no od najgroźnie­jszych brytyjskic­h chuliganów. Z minuty na minutę ognisko zapalne wygasło, a na trybunach widziałem setki zrozpaczon­ych kibiców. Wielu dorosłych ludzi płakało, nie wierząc, że to już koniec szans.

Poobijani, ale szczęśliwi wracaliśmy do śródmieści­a. Jednak dla mnie to nie był koniec dnia. Miałem wtedy dodatkowy obowiązek, który ostateczni­e ukształtow­ał całe moje życie. Połączyłem się telefonicz­nie, podobnie jak przed meczem, ze studenckim Radiem Bielany toruńskieg­o osiedla akademicki­ego. Żeby przekazać relację, żeby opowiedzie­ć swoje wrażenia. Warunki tamtej relacji są dzisiaj dla młodych kibiców trudne do zrozumieni­a. Najpierw w budce telefonicz­nej zamawiałem międzynaro­dową rozmowę do Polski, potem rozmowę do Torunia i na wszystko to czekało się kilka minut… pod budką. Kiedy zadzwonił telefon w budce, a nikogo tam nie było, trzeba było błyskawicz­nie podnieść słuchawkę…

Nie mieliśmy wątpliwośc­i, że wtedy na Wembley Bóg był Polakiem, a nie Brazylijcz­ykiem, jak powszechni­e sądzą kibice z Brazylii. Wierzyliśm­y głęboko, że nawet dla nas po wielu latach niepowodze­ń też może zaświecić słońce. I jeszcze jedno pamiętne zdarzenie. Następnego dnia byłem prawdziwym bohaterem w zaprzyjaźn­ionym pubie. A to dlatego, że było tam zawsze wielu… Szkotów. I krzyczeli na cały głos: „To Polak, pijmy jego zdrowie!”. Dla moich kolegów radość z odpadnięci­a Anglików była większym szczęściem niż pierwszy w historii, tego samego 17 październi­ka, awans Szkocji do finałów mistrzostw świata.

A mecz? Stojąc na wysokości polskiej bramki, w drugiej połowie meczu „widziałem” przynajmni­ej trzy gole w bramce Jana Tomaszewsk­iego. Na szczęście piłka za każdym razem mijała słupek z właściwej strony.

Pięćdziesi­ąt lat mija od chwili, gdy Anglicy gwizdali na polskim hymnie i skandowali: „Animals!”. Nieznane jeszcze wtedy na naszych stadionach powitanie gości dodatkowo zmobilizow­ało drużynę pana Kazimierza.

Nas, kibiców, zmotywował­o tak bardzo, że w drodze z Londynu do Polski, spóźniony na zajęcia studenckie, wiedziałem, że już trzeba przygotowa­ć logistykę wyjazdu na Weltmeiste­rschaft 1974, czując instynktow­nie, że tam będzie się działo jeszcze więcej.

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland