Oni się bawią, a boks cierpi
Walka Tyson Fury – Francis Ngannou z wielkim sportem nie ma wiele wspólnego, ale pewnie dostarczy trochę rozrywki. I o nią tu chodzi.
Jeśli chodzi tu o przygrywkę, dobry wstęp do reklamowania walki o wszystkie cztery pasy mistrzowskie wagi ciężkiej pomiędzy Tysonem Furym a Ołeksandrem Usykiem (a może w odwrotnej kolejności, bo to Ukrainiec ma trzy trofea, a Anglik jedno), to w porządku. Zresztą już miesiąc temu zainteresowani ogłosili, że kontrakty na ten superpojedynek zostały podpisane, więc zakładamy, że już nikt ani nic go nie zablokuje i dojdzie on do skutku na przełomie roku. Będzie to walka czysto sportowa, natomiast w najbliższą sobotę w saudyjskim Rijadzie obejrzymy w ringu w potyczce bokserskiej Fury’ego i Francisa Ngannou – kameruńskiego „Predatora”, wcześniej mistrza świata UFC kategorii ciężkiej, czyli specjalistę od MMA. Dlatego nie ma takiej możliwości, żeby wygrał.
Czy to powolna śmierć?
Fury, czempion pięściarskiej federacji WBC, za sobotni występ (właśnie słowo występ pasuje tu bardziej niż walka) ma zarobić – podobno – 50 milionów dolarów, jego rywal zaś około 10. Francisowi Ngannou w promocji wydarzenia towarzyszy inny Tyson – Mike. Zresztą od jego nazwiska w 1988 roku John Fury nadał imię swojemu synowi, przyszłemu pogromcy Władimira Kliczki i Deontaya Wildera. A więc można napisać, że historia zatoczyła koło, choć pewnie nie tak przyszłość boksu zawodowego wyobrażały sobie ikony tej dyscypliny sprzed kilkudziesięciu lat. Tak naprawdę zawsze był to biznes i długo, długo nic, ale ostatnie lata to wysyp głośnych przedsięwzięć, które z wielkim sportem mają niedużo wspólnego. Za to w wymiarze medialnym i komercyjnym ringowe występy youtuberów typu Jake Paul czy gwiazd MMA przyćmiewały nieraz pojedynki prawdziwych mistrzów szermierki na pięści. Jeden z ostatnich wielkich promotorów Eddie Hearn rzucił publicznie, że będzie zrywał kontrakty z zawodnikami, którzy unikają trudnych wyzwań. Oscar De La Hoya zaczął zaś apelować, by wobec „powolnej śmierci boksu” wszyscy promotorzy zjednoczyli siły, bo dyscyplina potrzebuje teraz największych, najciekawszych walk. Brzmi to trochę żałośnie, bo doprowadzać do starć najlepszych z najlepszymi trzeba było 15 lat temu (czyli mniej więcej wtedy, gdy z rozmaitych względów biznesowych zaczęto tego unikać), a nie wyć do księżyca teraz, gdy wiele potencjału boksu zdążono już – być może bezpowrotnie – zmarnować.
Doszło do tego, że z pokazywania tej dyscypliny wycofuje się wraz z końcem roku – tak jak pięć lat temu HBO, czyli jej wieloletni rywal – amerykańska telewizja Showtime. Ale może to dziwić szczególnie dlatego, że w ostatnich miesiącach stacja miała w ofercie walki, które w systemie pay-per-view (koszt: 85 dolarów) „sprzedały się” zupełnie dobrze (Terence Crawford – Errol Spence: 675 tys. zamówień; podobna liczba w przypadku potyczki Saul Alvarez – Jermell Charlo) albo wręcz znakomicie (Gervonta Davis – Ryan Garcia: 1,2 mln). Tak więc nawet możliwość pokazywania w akcji największej sławy boksu, jaką jest obecnie „Canelo” Alvarez, a także budzącego wielkie zainteresowanie „Tanka” Davisa czy byłego czempiona wagi ciężkiej Deontaya Wildera nie skłoniła szefów Showtime do kontynuowania pięknego, obejmującego 37 lat okresu transmitowania boksu na najwyższym poziomie – by wspomnieć tylko dawne walki Mike’a Tysona. Np. obie z Evanderem Holyfieldem (1996, 1997), czy tę najciekawszą z polskiego punktu widzenia – z Andrzejem Gołotą (2000). Kierownictwo potężnego projektu Premier Boxing Champions mówi teraz o przeniesieniu swoich gal do internetowych serwisów streamingowych: obecnego już w wielkim boksie od paru lat DAZN, a także Amazon Prime.
Nawet Ali robił cyrk
Tyle spojrzenia na bieżącą kondycję boksu – a co z potyczką Fury’ego z Ngannou, który nigdy nie uprawiał tej dyscypliny? Czy takie przedsięwzięcie z udziałem mistrza WBC to precedens, jeśli chodzi o najlepszych pięściarzy świata? Oczywiście, że nie. Sześć lat temu – po niebywałym sukcesie (komercyjnym, ale nie sportowym) odwlekanego przez lata pojedynku Floyda Mayweathera jr. z Mannym Pacquiao (600 mln dol. przychodu) – zorganizowano w Las Vegas wygrane przez tego pierwszego starcie z największym gwiazdorem i skandalistą MMA – Conorem Mcgregorem (TKO w 10. rundzie), które przyniosło w sumie niedużo mniejsze zyski. A dawniej? Nawet „Największy” Muhammad Ali angażował się dość często w dziwne przedsięwzięcia. Najbardziej jaskrawym przykładem jest „walka” z japońskim zapaśnikiem Antonio Inokim, rozegrana w 1976 roku w Tokio, czyli niedługo po epickiej „Thrilla in Manila” z Joe Frazierem. Planowane zasady zmieniały się tyle razy, że trudno było się połapać. Skończyło się tym, że Inoki właściwie... przeleżał przed Alim 15 rund, nie dając się znokautować, za to ciągle zadając kopniaki w nogi tańczącego rywala, który tylko nabawił się przez to zakrzepów. Jak na taką ikonę sportu, zgoda na tego typu „event” była wręcz kompromitacją.
Mało tego, niedługo wcześniej, po wyczerpującym dopełnieniu trylogii z Frazierem, Ali bronił tytułu w Portoryko w zupełnie typowej bokserskiej walce z Jeanem-pierre’em Coopmanem. Problem polegał na tym, że mistrzostwo Belgii wagi ciężkiej jakoś nie przekładało się na umiejętności „Lwa Flandrii”, ochrzczonego tak na potrzeby reklamy pojedynku. Poza tym Coopmanowi trudno było ukryć uwielbienie dla Alego, czym raczej nie podgrzewał atmosfery. W przerwach między rundami poił się natomiast... szampanem. Ali dał mu pięć rund, po czym znokautował. Parę lat wcześniej, mimo zaawansowanych rozmów, nic nie wyszło zaś z jego potyczki ze słynnym, mierzącym 216 cm koszykarzem Wiltem Chamberlainem.
Tu sensacji nie będzie
Co prawda niedawno, bo dwa lata temu, zdarzyło się, że wielki mistrz MMA Anderson Silva pokonał na punkty w prawdziwej walce bokserskiej pięściarza klasy międzynarodowej (za to kiepsko prowadzącego się poza ringiem) Julio Cesara Chaveza juniora, ale w potyczce Fury – Ngannou sensacji się nie spodziewajmy. Możliwe, że Fury wzorem Mayweathera z pojedynku z Mcgregorem będzie oszczędzał bokserskiego nowicjusza, by „jakoś to wyglądało”. A przy okazji jako showman zrobi trochę cyrku, żeby widzowie, którzy wyłożą pieniądze (w Polsce ta przyjemność kosztuje klienta DAZN 45 zł), nie byli rozczarowani, że widowisko skończyło się zbyt szybko.