Król boksu sparaliżowany
Walka, która dla Tysona Fury’ego miała być igraszką, o mały włos nie zakończyła się kompromitacją mistrza świata WBC wagi ciężkiej.
To, co wydarzyło się w sobotę w saudyjskim Rijadzie, doprawdy trudno zrozumieć. Sam Tyson Fury obrazowo tłumaczył, że starcie z Francisem Ngannou można porównać do wyzwania rzuconego Novakovi Djokoviciowi przez mistrza tenisa stołowego – przy czym mecz miałby się odbyć na korcie Wimbledonu. A mówiąc o serbskim tenisiście miał na myśli oczywiście siebie, bo z byłym czempionem UFC kategorii ciężkiej (mieszane sztuki walki) zmierzył się w ringu, na zasadach boksu zawodowego. W potyczce, która dla 37-letniego Kameruńczyka była pięściarskim debiutem, młodszy o dwa lata Brytyjczyk bezradnie leżał na deskach w trzeciej rundzie, a po dziesięciu odsłonach wygrał na punkty ledwo, ledwo i niejednogłośnie: 96:93, 95:94, 94:95. Tytułu mistrza świata WBC nie bronił. Położy go na szali za kilkanaście tygodni (data 23 grudnia jest jednak nierealna), gdy zmierzy się z czempionem trzech federacji (IBF, WBA, WBO), Ukraińcem Ołeksandrem Usykiem.
Zaskakująco bezradny
– Tego na pewno nie było w scenariuszu. Ngannou był niewygodny, mocno bije i bardzo go szanuję. Dał mi chyba najtrudniejszą walkę w ciągu ostatnich dziesięciu lat – mówił Brytyjczyk. Wytłumaczenie jego fatalnej postawy jest chyba tylko jedno. Fury musiał zlekceważyć „Predatora” i choć zarzekał się, że odbył trzymiesięczne przygotowania, to pewnie trenował o wiele krócej. Na oko Lennoksa Lewisa cztery, może pięć tygodni. „Nie może być tak, że lew wpuszcza rekina do dżungli i prawie daje się pobić” – skomentował w sieci ostatni niekwestionowany mistrz świata wagi ciężkiej w boksie.
Od bezdomności do gwiazd
Co więcej, sobotnie wydarzenie dla prawie wszystkich – łącznie z Furym – to było show, okazja do zarobienia wielkich pieniędzy. Tylko dla Ngannou (który, swoją drogą, zarobił najwięcej w karierze w sportach walki – 10 milionów dolarów) liczył się tutaj prawdziwy sport. Czuł, że stoi przed wielkim, ciekawym wyzwaniem. Mógł jedynie zyskać, w końcu nawet gdyby dał się szybko znokautować, to kto miałby do niego pretensje? Tyson mógł zaś tylko stracić (choć oczywiście nie gażę w wysokości 50 mln dol.), w aspekcie sportowym nie miał absolutnie nic do wygrania. No i kiedy już w pierwszej rundzie zobaczył, że wymienianie ciosów z Ngannou nie będzie łatwą i przyjemną „drogą do banku”, ryzyko potencjalnej kompromitacji mogło go trochę sparaliżować. W trzeciej rundzie Francis pięknie skontrował lewym sierpowym w skroń i król boksu, obok Saula „Canelo” Alvareza największa atrakcja tej dyscypliny, upadł na tyłek, a sędzia musiał go liczyć. Koniecznie trzeba tu pochwalić Ngannou (drugi raz napiszmy: 37-letniego!), który dopiero dziesięć lat temu pierwszy raz walczył zawodowo w MMA (niedługo wcześniej w Paryżu żył jeszcze bez dachu nad głową), a teraz, będąc już byłym czempionem UFC, zaprezentował się świetnie jako pięściarz. Oprócz trzeciej miał jeszcze świetną ósmą rundę i był groźny do końca. Prawdę mówiąc, gdyby nie wiedziano, że z Furym boksuje amator, to pewnie wszyscy uznaliby, że Tyson wybrał sobie na rywala kogoś z szerokiej czołówki wagi ciężkiej. „Ngannou zaskoczył wszystkich, łącznie z Furym, dobrą techniką i dyscypliną. I tak, puncherem się rodzisz, a nie zostajesz!” – napisał słynny trener Teddy Atlas. Czy wobec tego znamy już zwycięzcę superwalki Fury’ego z brylantowym technikiem Usykiem, która też odbędzie się w Arabii Saudyjskiej? Poczekajmy. Przed starciem z Władimirem Kliczką w 2015 roku „Gyspy King” też wyglądał beznadziejnie, a dobrze pamiętamy, co wydarzyło się później.