ZRZUCANO NA MNIE CAŁĄ WINĘ
Nie żałuję swoich słów – mówi Joanna Wołosz w pierwszym wywiadzie po sezonie kadrowym. Po wywalczeniu w Łodzi biletu na igrzyska olimpijskie kapitan kadry powiedziała otwarcie o hejcie, z jakim się mierzyła.
EDYTA KOWALCZYK („PS” ONET): Co jako pierwsze zrobiła pani po powrocie do domu po zakończonym sezonie kadrowym?
JOANNA WOŁOSZ (ROZGRYWAJĄCA REPREZENTACJI POLSKI I PROSECCO DOC IMOCO CONEGLIANO): Rozpłakałam się i wpadłam w objęcia mamy. Mogłam też w końcu pobyć trochę z moim psem, którego mam od niedawna. Byłam tak zmęczona, że szybko poszłam spać. Z drzemki wybudziła mnie niespodzianka zorganizowana przez siostrę. Dzięki niej dziewczyny, z którymi zaczynałam grać w siatkówkę w Elblągu, oraz mój pierwszy trener odwiedzili mnie w domu, gratulując awansu na igrzyska. Następnego dnia musiałam się już pakować, bo wyjeżdżałam do Włoch. Czego efektem były te łzy?
Coś we mnie pękło, zeszło ze mnie ciśnienie. Ostatnie trzy dni turnieju kwalifikacyjnego w Łodzi były rollercoasterem emocji zakończonym cudowną euforią. Świetnie, że mogłyśmy wywalczyć bilet do Paryża przed własną publicznością po tak długim sezonie. Wracałam do dyspozycji po kontuzji nadgarstka. W takim momencie trzeba zacząć wszystko od nowa, gdy traci się pewne automatyzmy. Jaką lekcję wyciągnęła pani z czasu kontuzji?
Że nie mogłabym uprawiać sportu indywidualnego, bo siedzenie w pojedynkę na zajęciach rehabilitacyjnych czy w siłowni nie jest dla mnie. To wymaga innego podejścia mentalnego. Dla mnie przebynie wanie z zespołem jest bardzo ważne. Ten sezon potwierdził też, że mam duże pokłady cierpliwości i potrafię się dostosować do danej sytuacji.
Który moment w trakcie leczenia był najtrudniejszy?
Chodziło o to, żeby pozbyć się strachu, że coś się może stać i zaufać swojej ręce. Wiedziałam, że wybrałam odpowiednią ścieżkę leczenia, konsultowałam się z wieloma lekarzami w Polsce i we Włoszech, a przez kilka tygodni wykonałam świetną pracę. Trzeba było jednak zapomnieć, że miało się kontuzję. Po powrocie – zarówno fizycznie, jak i motorycznie czułam się tak dobrze jak nigdy wcześniej. Przed mistrzostwami Europy zabrakło mi zgrania z dziewczynami. Zresztą sama liczyłam, że dużo lepiej pójdzie nam w tym turnieju. Jednak trzeba pamiętać, że przegrałyśmy z dwiema najmocniejszymi drużynami tych mistrzostw (Serbią w fazie grupowej i późniejszymi mistrzyniami Europy – Turczynkami w ćwierćfinale – przyp. red.), więc może bardziej zabrakło nam szczęścia. Deprymowało mnie, gdy coś nie wychodziło mi na boisku, ale trener
Stefano Lavarini uspokajał, że wszystko jeszcze zaskoczy. I zaskoczyło dopiero w ostatnim meczu kwalifikacji olimpijskich, w najważniejszym momencie.
Po tamtym zwycięskim spotkaniu z Włoszkami, które zapewniło wam kwalifikację olimpijską do przyszłorocznych igrzysk, szerokim echem odbiły się pani słowa z dwóch wywiadów telewizyjnych. Powiedziała pani wtedy m.in.: „Nigdy nie czułam się tak grillowana jak przez ostatnie dwa miesiące”. Kogo konkretnie miała pani na myśli? chodziło mi o to, by odnosić te słowa do kogoś personalnie. Było jednak mnóstwo osób, które – moim zdaniem – o siatkówce mają niewielkie pojęcie, a wyrażały swoje opinie. Zresztą już w trakcie mistrzostw Europy nie czytałam żadnych artykułów ani nie słuchałam tego, co mówiono w studiach telewizyjnych. To samo zawsze tłumaczę rodzicom – żeby nie śledzili tych opinii, ale niestety na nich to wszystko też się odbiło. Bolało mnie, jak oni to przeżywają i się przejmują. Wiem też natomiast, jakiej treści wiadomości prywatne otrzymywałam na Instagramie. Zaczęło się jeszcze przed mistrzostwami Europy, gdy mimo wygranych sparingów z Turcją winę za wszystko zrzucano na mnie. A ja po prostu nie chciałam, by osoby, które non stop po mnie „jechały”, nagle zaczęły nazywać mnie bohaterką, gdy weszłam z ławki i wygrałyśmy z Włoszkami. Wiem, że po tamtym meczu zapanowała wielka euforia, którą odczuwałyśmy i my, i kibice, i dziennikarze, ale nie cofnęłabym swoich słów. Myślę, że to był dobry moment, by je wypowiedzieć.
Z jakimi reakcjami na te słowa spotkała się pani później? Dominowały te pozytywne. Wielu znanych sportowców pisało do mnie, że świetnie zrobiłam, mówiąc o tym głośno, bo niewiele osób tak robi. Odezwało się też wielu psychologów. Negatywny wydźwięk przyniosło to w gronie was, dziennikarzy. Może dlatego, że moja wypowiedź była dość ogólna, więc ktoś mógł odebrać to personalnie. Być może chodziło też o to, by oddzielić dwie istotne kwestie – hejt, który jest czymś złym i trzeba nazywać go po imieniu, od krytyki. Pani to rozróżniła?
Oczywiście. Krytykę przyjmuję na klatę. Zresztą jako sportowcy z doświadczeniem wiemy, kiedy zagraliśmy dobrze, a kiedy czegoś zabrakło. I ja też zdaję sobie sprawę, że w tym sezonie kadrowym nie prezentowałam poziomu, do jakiego przyzwyczaiłam wcześniej ludzi i samą siebie. Byłam zawiedziona sobą i tym, że nie idzie mi tak, jak powinno. Wiedziałam natomiast, że dawałam sto procent z tego, ile w tym momencie miałam. Z trenerem też rozmawialiśmy mnóstwo razy, szukaliśmy innych rozwiązań.
Główna dyskusja dotyczyła tego, z kim reprezentacja Polski gra lepiej w roli pierwszej rozgrywającej: z Katarzyną Wenerską, jak wtedy gdy zdobywała brąz Ligi Narodów, czy też z panią. Czy zatem grała lepiej, czy po prostu inaczej? W tym sezonie zespół funkcjonował lepiej z Kasią. Nie ulega wątpliwości, że w trakcie tegorocznej Ligi Narodów drużyna złapała z nią lepsze „czucie” i dziewczyny wykonały świetną pracę, co podkreślałam w wielu rozmowach. Czy te piłki rozgrywane przez nas aż tak się różniły? Moim zdaniem nie, bo proszę mi wierzyć, że tysiące razy oglądałam nagrania naszych spotkań, żeby znaleźć rozwiązanie, by lepiej to funkcjonowało.
Dzisiaj można powiedzieć, że któraś z was jest pierwszą rozgrywającą czy ostatni turniej sezonu pokazał, że po prostu się uzupełniacie?
Decyzja o tym, kto jest jedynką na rozegraniu, należy do trenera. Ogólnie powin
Nie chciałam, by osoby, które non stop po mnie „jechały”, nagle zaczęły nazywać mnie bohaterką, gdy weszłam z ławki i wygrałyśmy z Włoszkami.
niśmy się cieszyć, bo przez ostatnie lata nie miałam takiej zmienniczki.
W pani przypadku chodziło o kwestię pogodzenia się z rolą rezerwowej czy odnalezienia w sytuacji, gdy trzeba wejść po przerwie z kwadratu?
Dojrzała i doświadczona zawodniczka rozumie decyzje trenera i tak też było w moim przypadku. Zresztą w dniu meczu z USA, czyli przedostatniego spotkania kwalifikacji olimpijskich, rozmawiałam ze Stefano Lavarinim i powiedział mi, że w wyjściowej szóstce postawi na Kasię Wenerską. Przyznam, że zeszło wtedy ze mnie ciśnienie. Zapowiedziałam trenerowi, że jeśli jednak będzie mnie potrzebował, jestem w gotowości. Zresztą w kadrze większość dziewczyn to podstawowe zawodniczki swoich klubowych drużyn, które w pewnym stopniu muszą odnaleźć się w nowej roli. Dotyczy to również Kasi. Wszystko po to, żeby jak najbardziej pomóc zespołowi.
W tej wypowiedzi telewizyjnej po kwalifikacjach było jeszcze jedno mocne zdanie. Przed wyjazdem do Włoch na swój siódmy sezon w barwach drużyny z Conegliano powiedziała pani: „Wracam do miejsca, w którym nie muszę niczego udowadniać”. Ma pani poczucie, że w Polsce jest niedoceniana?
Tak i mówiłam to już kilka lat temu w którymś z wywiadów. Nie chodzi o to, żeby się skarżyć, bo po prostu już się z tym pogodziłam. Mam wrażenie, że gdy przyjeżdżam do Polski, wszyscy oczekują, iż będę rozgrywała jak w Conegliano, co nie jest możliwe. Mamy inny system gry, inne zawodniczki. Nie twierdzę, że lepsze czy gorsze, ale różnica tkwi w naszej charakterystyce. Opowiem taką ciekawostkę – przed startem sezonu w Serie A nasz zespół klubowy miał prezentację
Joanna Wołosz gra w kadrze już od 2010 roku. na głównym placu w Conegliano. Większość kibiców, którzy do mnie podchodzili, mówiła: „W meczu z Włoszkami w kwalifikacjach olimpijskich kibicowaliśmy tobie i reprezentacji Polski”. Zrobiło mi się ogromnie miło. Druga sytuacja miała miejsce, gdy w pierwszej kolejce ligowej trener Daniele Santarelli dał odpocząć zawodniczkom, które niedawno zakończyły sezon kadrowy. Ja weszłam jednak na zmianę w samej końcówce meczu. W życiu nie miałam takiego aplauzu, wchodząc na boisko, jak wtedy. We Włoszech mam poczucie, że wszyscy tu na mnie czekali. Z kolei ja czekałam na osiągnięcie sukcesu z reprezentacją Polski. Zresztą na dobrą sprawę jeszcze wciąż na to czekam, bo na razie zrobiłyśmy dopiero jeden krok i wywalczyłyśmy kwalifikację na igrzyska. Żeby przetrwać trudne momenty tego sezonu, pracowała pani z psychologiem?
Tak naprawdę współpracę zaczęłam dobrych kilka lat temu, bo od mojego drugiego sezonu w Chemiku Police (2016/17 – przyp. red.). Moja pani psycholog miała ze mną gorący okres przez tę ostatnią część sezonu kadrowego. W tym, że nie załamałam się w żadnym momencie oraz poradziłam z trudnościami i zaakceptowałam decyzję trenera o wyłączeniu mnie z szóstki, pomogła też współpraca z psychologiem. Wybór piosenki, przy której jako drużyna opuszczałyście szatnię Atlas Areny, był nieprzypadkowy? Chodziło o utwór Dody, którego refren brzmi jak odezwa do osób krytykujących was: „Nie daj się, ludzie niech swoje myślą”.
Piosenki Dody bardzo często towarzyszyły nam w szatni w tym sezonie, ale czemu akurat ta poleciała przy wyjściu z hali, tego nie wiem. Bodajże Maria Stenzel szła na czele naszego „pociągu” i była didżejką.
Co się działo w zespole po porażce z Tajlandią? Mogła odebrać wam olimpijski awans, gdyby nie kolejne zwycięstwa z Niemcami, USA i Włochami.
Wiedziałyśmy, że to była totalna wtopa i odtąd marginesu błędu już nie ma. Trafiłyśmy na świetny dzień Tajek, które, choć wtedy nie miały już szans na olimpijski awans, to wyprawiały niesamowite rzeczy w obronie i w ataku. Często podkreślacie, że w drużynie panuje świetna atmosfera. W jaki sposób ją zbudowałyście? Widziałyśmy, że ciężka praca popłaca, nawet jeśli ubiegłoroczna Liga Narodów nie układała się dla nas najlepiej. Przyjście trenera Lavariniego rok temu było takim nowym początkiem. On nam pomagał, nie przeszkadzał. Stworzyłyśmy bardzo fajną grupę i aż miło mi mówić takie rzeczy po 13 latach gry w kadrze. Trener Lavarini musiał bardziej poukładać wasz zespół pod względem sportowym czy mentalnym? Podobno gdy zaczynał pracę jako selekcjoner, był zaskoczony brakiem wiary zespołu w to, że możecie wygrywać.
Rzeczywiście pomógł nam odnaleźć w sobie wiarę, że jesteśmy w stanie pokonywać takie zespoły jak Amerykanki czy Włoszki. Z kolei na ekipy w naszym zasięgu wychodzimy już w roli faworytek. Nasze treningi stoją na najwyższym poziomie, więc sportowo każda z nas także zbudowała się indywidualnie.
Jaka sytuacja najlepiej pokazuje charakter Lavariniego? On sam stwierdził, że jest postrzegany jako ponury człowiek, a to dlatego, że nie okazuje zbyt wielu emocji. Może nie jest to typ robiący show podczas każdego meczu, choć było kilka ciekawych obrazków z jego udziałem. Na przykład wtedy, gdy w meczu z Niemkami w kwalifikacjach trener rywalek Vital Heynen kłócił się z sędziami, a Stefano w tym czasie po prostu usiadł sobie na parkiecie, żeby poczekać, aż dyskusja dobiegnie końca. Albo gdy po drugim secie meczu z USA myślał, że to już koniec spotkania i zaczął przedwcześnie skakać z radości. Może wydaje się ponury, ale to wszystko wynika z tego, że on po prostu większość swojego życia poświęca siatkówce. Jest ogromnym pasjonatem i profesjonalistą. Z jednej strony to nie jest typ trenera, który będzie z nami chodził na kawę co dwa dni, żeby porozmawiać. Z drugiej ma nosa i potrafi dobrze ocenić, co trapi daną zawodniczkę. Dla nas po części też stanowi jakąś tajemnicę, ale jako grupa poszłybyśmy za nim w ogień. Podobnie jak on za nami.
Na co stać reprezentację Polski w igrzyskach w Paryżu?
Wrócę do tego, co powiedział nam trener po ostatnim meczu z Włoszkami – żebyśmy pamiętały, że zdobycie kwalifikacji olimpijskiej nie stanowi maksimum. Do Paryża nie pojedziemy na wycieczkę ani po to, by zobaczyć wieżę Eiffla, ale bić się i pokazać nasz potencjał. Przez pierwszy tydzień po wywalczeniu biletu do Paryża odczuwałam niebywałą euforię. Później zdarzało się nawet, że po przebudzeniu myślałam o wyjeździe na igrzyska i wciąż nie dowierzałam w to, czego dokonałyśmy. Trzeba jednak pamiętać, że przed nami jeszcze cały sezon ligowy, a później przyszłoroczna Liga Narodów. Nie możemy się zachłysnąć tym, co osiągnęłyśmy do tej pory.
Na koniec zapytam o pewną życiową zmianę. Jak teraz wygląda pani codzienność, od kiedy została pani posiadaczką psa?
Jak na razie nieźle mi to idzie. W Conegliano korzystam z pomocy dogsittera i tam zawożę Teddy’ego, gdy wychodzę na trening popołudniowy, bo wtedy nie ma mnie w domu przez cztery godziny, a to za długo jak na takiego maluszka. Poza tym muszę wcześniej wstawać, żeby wyjść z nim na spacer. Budzę się rano i uśmiecham, gdy liże mnie po twarzy na dzień dobry. Był ze mną także w Bolonii, gdzie głosowałam w wyborach parlamentarnych.
Lavarini potrafi dobrze ocenić, co trapi zawodniczkę. Dla nas trener też stanowi jakąś tajemnicę, ale jako grupa poszłybyśmy za nim w ogień, podobnie jak on za nami.