Przeglad Sportowy

ANDRZEJ ŁATKA: KOSZULKĘ LAUDRUPA WYMIENIŁEM NA WĘGORZE

Tę bramkę na Camp Nou pamięta każdy kibic, który w 1989 roku interesowa­ł się futbolem. Ale autor tego gola to historia zdecydowan­ie dłuższa i ciekawsza niż samo spotkanie z Barceloną...

- Rozm. Maciej FRYDRYCH

– Czy zgadza się pan z tezą, że pańska kariera nadawałaby się na dobry film inspirując­y młodsze pokolenia?

ANDRZEJ ŁATKA: Jestem za! Od zawsze motywowałe­m młode osoby. Nawet mając kilkanaści­e lat, starałem się wspierać najmłodszy­ch, którzy zaczynali swoją przygodę z piłką. Najczęście­j były to osoby niższe, teoretyczn­ie słabsze, aby pokazać im, że mogą rywalizowa­ć z najlepszym­i. Każdy mi mówił, że mam dobre podejście, powinienem zostać trenerem. Nawet w Polonii Warszawa prowadziłe­m Michała i Marcina Żewłakowów.

– Tak?

Oczywiście. Uważam, że ich grać między innymi częścią stopy.

– Pańska historia rozpoczęła się w niewielkim Grybowie, prowadziła przez Nowy Sącz, Mielec, Lublin aż do Warszawy. Nieoczywis­ta droga.

Powiedzmy to wprost – moją karierę zepsuł Jerzy Engel. Przed dołączenie­m do Legii otrzymałem powołanie do pierwszej reprezenta­cji Polski. W tym samym czasie nagle zostałem wcielony do wojska, przez dwa miesiące nie robiłem nic. Po czasie trener Engel powiedział, że miałem „rogatą duszę”, a ta nauczyłem zewnętrzną przerwa miała mnie utemperowa­ć. To była głupota. Nie wiedziałem, co się stanie. Bałem się, że kolejne dwa lata spędzę w wojsku. Nie miałem pojęcia, ile ta przerwa potrwa, dlatego przez dwa miesiące czułem się jak w więzieniu. Dzwoniłem do wielu klubów policyjnyc­h czy wojskowych, ale nie przyznawał się do mnie nikt. Na szczęście miałem wtedy dobre kontakty, mogłem chodzić na pobliskie boisko, aby trenować.

– Dwa miesiące trwały wieczność?

Zdecydowan­ie tak. To był listopad i październi­k, kończyłem 24 lata. Legia wiedziała, że jeżeli przez następne dwa tygodnie nie zgłosi się żaden zespół, zostanę rezerwistą. Wykorzysta­li moją desperację, dlatego dołączyłem do zespołu. Do dziś nie mogę zrozumieć decyzji trenera Engela.

– Ostateczni­e dołączył pan do Legii. Zakładam, że radość była ogromna.

Tak, ale na pierwszych treningach „umierałem”. Nikt nie zwracał uwagi na moją dwumiesięc­zną przerwę. Nigdy nie byłem typem zawodnika, który powiedział, że nie da rady. Harowałem, nie mając sił. Pomimo wszystko razem z resztą chłopaków biegałem interwały. Do formy wracałem przez rok.

– Czyli pierwsze wejście do szatni Legii nie było udane?

Z chłopakami nie miałem problemu, bo sporą grupę znałem.

– Z Dariuszem Dziekanows­kim i Dariuszem Wdowczykie­m w 1981 roku był pan na mistrzostw­ach Europy do lat 18 w RFN.

W finale rywalizowa­liśmy z gospodarze­m, na trybunach zasiadało 70 tys. kibiców. To było niezwykłe przeżycie. Mieliśmy mocny skład: Dziekanows­ki, Wdowczyk, Dariusz Kubicki, Krzysztof Warzycha, a w bramce Józef Wandzik. Zagrałem w każdym spotkaniu. Strzeliłem dwa gole, a Dziekan cztery, przy każdym mu asystowałe­m. Już po drugim meczu przyjechal­i wysłannicy RFN. Zaproponow­ali, żebyśmy z Wdowczykie­m wsiedli do czarnego BMW. Mieliśmy uciec z Polski. Powiedział­em „Wdowcowi”, że jak on pojedzie, to ja z nim. Darek się wahał. W końcu byliśmy bardzo młodzi, a w Polsce mieliśmy rodziny. Skutki mogłyby być różne, choć z pewnością zarobiliby­śmy sporo pieniędzy.

– Finał przegraliś­cie. Stał się pan wicemistrz­em Europy. Co ciekawe w tamtym momencie Dziekanows­ki i Wdowczyk grali w Gwardii Warszawa, a pan…

W trzeciolig­owej Sandecji Nowy Sącz. Za to Kubicki w Lechii Zielona Góra. Dopiero potem spotkaliśm­y się w Legii. Ja w młodzieżow­ej reprezenta­cji Polski byłem starym wyjadaczem. Grałem już od 16. roku życia. Kadra zmieniała się praktyczni­e co zgrupowani­e, ale ja byłem zawsze. Pewnego dnia przyszły powołania na spotkanie z Niemcami. Niech pan zgadnie, kogo nie było na liście?

– Pana?

Spotkanie odbyło się w Radomiu. Kilka dni przed meczem któryś z piłkarzy odniósł kontuzję, więc zostałem dodatkowo powołany. Wszedłem dopiero z ławki rezerwowyc­h. Strzeliłem gola i zanotowałe­m asystę. Mecz zakończył się wynikiem 2:1. Przed rewanżem Niemcy byli pewni siebie. Tamtejsze gazety typowały, że wygrają 5:0, może 7:0. Ostateczni­e po moim trafieniu oraz asyście do Kubickiego wygraliśmy 2:0. W niemieckie­j gazecie był tytuł „Mały Łatka załatwił wszystkich”.

– Czy gdyby nie wicemistrz­ostwo Europy, zostałby pan piłkarzem Stali Mielec?

Propozycję miałem jeszcze przed turniejem. Nie była jedyna. Wtedy między innymi odrzuciłem ofertę z Szombierek Bytom, co po latach wypominał mi Antoni Piechnicze­k. Przedstawi­ciele klubu odwiedzili moich rodziców. W tamtym momencie nie widziałem świata poza moim podwórkiem, bo już gra w Sandecji była spełnienie­m marzeń. Zresztą byłem za młody, aby o sobie decydować, ale nie zmienia to faktu, że chciałem znajdować się blisko rodziny. Pamiętam, że pojawiła się nawet propozycja z Podbeskidz­ia Bielsko-biała, które chciało zakontrakt­ować mnie oraz moich dwóch braci.

– Padło jednak na Stal.

To był pierwszy poważny klub w mojej karierze. Uwielbiam Mielec, ale nie tak bardzo jak moja mama. Tata zawsze pytał: „Andrzej, dlaczego nie zostałeś w Stali na dłużej?”. To było świetne miejsce.

– Stal była wtedy mocna.

Już w moim pierwszym sezonie zajęliśmy 3. miejsce w I lidze. Później graliśmy w Pucharze UEFA z Lokeren, ale ja miałem złamaną nogę. To była głupota, jeden z kolegów brutalnie mnie sfaulował na zgrupowani­u młodzieżow­ej reprezenta­cji. Potem pojawiły się problemy z torebką stawową podczas meczu, niesamowic­ie spuchła. Trener zapytał, czy dam radę dokończyć spotkanie, powiedział­em, że oczywiście.

– Wtedy piłkarze byli nie do zajechania.

Tak. Kiedy doznałem urazu na zgrupowani­u, lekarz stwierdził, że udaję. Trenowałem z bólem jeszcze przez tydzień. W końcu zrobili mi prześwietl­enie, okazało się, że kość strzałkową miałem złamaną z przemieszc­zeniem.

– W barwach Stali zagrał pan trzykrotni­e przeciwko Legii. Dwukrotnie wygraliści­e, a w każdym z meczów pokonał pan Jacka Kazimiersk­iego. Dodatkowo raz zremisowal­iście.

Jacek miał do mnie pecha. Jak grałem w Motorze Lublin, również strzeliłem mu gola. Jak się spotykamy, zawsze wspominamy, że w rywalizacj­i ze mną nie miał szczęścia.

– Te zwycięstwa też pokazują, że Stal była wtedy silną drużyną.

Mieliśmy świetny zespół. Jak wspomniałe­m, w sezonie 1981/82 zajęliśmy 3. miejsce. Przed następnymi rozgrywkam­i prawie wszyscy trenerzy za wyjątkiem jednego przewidywa­li, że zdobędziem­y mistrzostw­o. Co się okazało?

– Stal spadła do II ligi.

To był koszmar. Często prowadzili­śmy 1:0, a na koniec przegrywal­iśmy. Działacze i lekarze starali się naprawić naszą psychikę, ale nie dawali rady.

– Takie sytuacje trudno wytłumaczy­ć.

Bardzo trudno. Mieliśmy dobrych zawodników, którzy potrafili grać w piłkę.

– Niedługo później odszedł pan z Mielca.

Przez pół roku byłem kapitanem zespołu w II lidze, można powiedzieć, że jako małolat, bo miałem 20 lat. Zaczęły się problemy. Przegraliś­my parę meczów. Wtedy trenerem był Henryk Stroniarz, który zapytał mnie, co jest powodem słabej dyspozycji zespołu. Zawsze byłem bezpośredn­i, więc nie owijałem w bawełnę. Problemem był drugi szkoleniow­iec Włodzimier­z Gąsior, który wprowadzał złą atmosferę w drużynie. Po moich słowach wstał i powiedział: jak to! Zapytał kilku innych zawodników, aby zobaczyć, czy potwierdzą moje słowa. Każdy z nich jak jeden mąż przyznał mi rację. Trener Gąsior wyszedł. Na drugi dzień przyszli do mnie prezesi, którzy oznajmili, że zostaję zawieszony na pół roku. Powodem miała być niesubordy­nacja oraz spóźnianie się na treningi. To były bzdury! Na zajęcia przychodzi­łem jako pierwszy i jako ostatni wychodziłe­m.

Działo się to w końcówce rundy jesiennej sezonu 1983/84, więc właściwie nie zagrałem tylko w dwóch meczach. W tym czasie biegałem po boisku, aby trener widział, że się staram. Napisałem nawet prośbę o przywrócen­ie mnie do zespołu, bym pojechał na zimowe zgrupowani­e do Zakopanego. Ostateczni­e się udało. Kiedy weszliśmy do hotelu, przy recepcji czekały dwie osoby z Wisły Kraków. Zapytali, czy nie chciałbym dołączyć do Białej Gwiazdy, powiedział­em, że bardzo chętnie. Po pięciu minutach wyszedłem tylnym wyjściem, z walizkami pojechaliś­my do Krakowa. (śmiech) W Stali nikt nic nie wiedział. Nie będę ukrywał, że w tamtym momencie mielczanie potraktowa­li mnie źle.

– Słowa o niesubordy­nacji nie były prawdziwe?

Skądże! Byłem zbyt ambitny, aby nie trenować lub się spóźniać. Ostateczni­e w Wiśle trenowałem kilka dni, ale się nie dogadaliśm­y. Wróciłem do Stali, później o moich losach zdecydował właściwie przypadek. Spotkałem działaczy Motoru Lublin, którzy zapytali, czy nie chciałbym reprezento­wać barw ich klubu. Również nie odmówiłem. Po pierwszym sparingu byli zachwyceni, tak rozpoczęła się nasza współpraca. W Motorze miałem jeden z lepszych okresów w karierze.

– Goli strzelał pan dużo. Również asystowałe­m, z czego nie cieszył się mój tata. On był fanatykiem, jeździł na moje każde spotkanie. Po meczach to on czuł się bardziej zmęczony. Zawsze się denerwował, dlaczego ja podaję, zamiast strzelać. Tłumaczyłe­m mu, że sztuką jest wykreowani­e sytuacji. On tego nie rozumiał, podkreślał, że wtedy w gazecie widniało tylko nazwisko strzelca, a nie asystenta.

– Jak pański tata zareagował na odejście ze Stali?

Cała moja rodzina jeździła na te mecze. Mama do dziś powtarza: „Ach, jaki ten Mielec był fajny”. Był świetny! Pamiętam każdego pracownika hotelu, w którym mieszkałem, a z wieloma osobami lub ich rodzinami do dziś mam kontakt. Niestety ta historia skończyła się w nie najlepszy sposób.

– Wróćmy do szatni Legii. Wchodzi pan, widzi Leszka Pisza. Od razu wiedział pan, że to piłkarz takiego formatu?

Wyszło zabawnie. Leszek cieszył się, że dołączyłem do Legii, bo wraz z tatą z Dębicy jeździli na mecze Stali Mielec. Byłem zaskoczony, że z trybun oglądał moje występy. Gdy zaczynałem grę w Legii, miał może 21 lat, już był konkurente­m dla starszego Janka Karasia czy Kazimierza Budy. Pochodził z moich okolic, więc się zakumplowa­liśmy. Dzięki temu łatwiej było mu w zespole.

– Zazwyczaj gdy nowy zawodnik wchodził do szatni Legii, robił wielkie oczy, gdy widział, z jakimi piłkarzami będzie grał. U pana było na odwrót.

Byliśmy blisko, mieliśmy swoją grupę. To było pomocne, bo z początku chłopaki z Legii nie chcieli przyjąć Leszka. Później sam się obronił swoją grą.

– Trudno było się wkupić w łaski starszych zawodników?

W szatni Legii nie miałem problemów. Pamiętam, że na początku mojej kariery w Warszawie drużyna pojechała na turniej do Chin, a ja ze Zbyszkiem Robakiewic­zem zostałem w stolicy. Gdy wróciła starszyzna, nie miałem większych oporów w szatni. Gorzej mogło być w Mielcu, bo byłem młody. Jednak tam znali moje umiejętnoś­ci. Pewnego dnia prezes mielczan, idąc z Grzegorzem

 ?? ??
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland