RÓWNOŚĆ, CZYLI BAJANIE
Odejdźmy od utopii i szczytnych idei barona Pierre’a de Coubertina. Jest jasne, że w sporcie amatorskim powinno chodzić o dobrą zabawę wynikającą z rywalizacji. Z kolei w sporcie zawodowym liczą się zwycięstwa, a triumfatorki i triumfatorzy powinni liczyć pieniądze zarobione dzięki wygranym. Im większy prestiż zawodów, tym więcej organizatorzy imprez powinni płacić ludziom, którzy ciężko trenują, by dostarczyć emocje i sprawić radość kibicom. Dzięki współczesnym gladiatorkom i gladiatorom biznes – nie tylko sportowy – się kręci.
Celowo wspomniałem o kobietach i mężczyznach uprawiających sport. I nie zamierzam dyskutować o tym, czy nagrody za tę samą pracę powinny być równe. To jasne jak słońce w zenicie nad równikiem. Tylko że ta sprawiedliwość jest względna. Bo jak można porównać pięciosetowe, wyniszczające popisy na korcie z udziałem tenisowych tytanów. Na przykład Novaka Djokovicia z Rafą Nadalem z trwającego 353 minuty – 5:7, 6:4, 6:2, 6:7(5), 7:5 – finału Australian Open 2012 z „bojem”
Wiktorii Azarenki z Marią Szarapową – 6:3, 6:0 w 82 minuty. W Wielkim Szlemie panie grają do dwóch wygranych setów, panowie do trzech.
W historii polskiego sportu to jednak kobiety mogą patrzeć na mężczyzn z pozycji hegemonek. Legendarne Halina Konopacka oraz Irena Szewińska czy bohaterki z XXI wieku – Otylia Jędrzejczak lub Justyna Kowalczyk – wielkimi dokonaniami w swoich dyscyplinach sprawiały, że panowie w naszym kraju płakali ze wzruszenia, kiedy słuchali Mazurka Dąbrowskiego granego na olimpijskich arenach. Bo jednak wciąż w Polsce sportem interesują się głównie mężczyźni. Przepraszam, zdarzają się wyjątki, bo fanek siatkówki między Odrą a Bugiem mamy dostatek. Niejedna z kibicek poziomem wiedzy na temat kadry Nikoli Grbicia zawstydziłaby niejednego faceta. Są sukcesy, jest popularność, są dyskusje.
Polskie siatkarki ostatnio zaczęły grać jak z nut i pod batutą włoskiego dyrygenta Stefano Lavariniego w świetnym stylu awansowały do olimpijskiego turnieju w Paryżu. Ktoś się obruszy, że przecież stanęły także na podium Ligi Narodów, ale będę się upierał, że to mniejszy prestiż niż skuteczna walka o przepustki olimpijskie, kiedy wszystkie rywalki wystąpiły w najmocniejszych składach. Siłą rzeczy ktoś publicznie wychylił się z frazesem, że „nasze siatkarki są nie tylko utalentowane, ale również piękne”, i dostał po uszach. Został seksistą. OK, zapytam więc: czy zachwyty fanek nad „wyrzeźbioną klatą” Roberta Lewandowskiego wywołują takie same reakcje odbiorców? Stereotypy uderzają w sport. Ale nie malujmy trawy na zielono w imię politycznej poprawności. Za pół roku upłynie ćwierć wieku od spektakularnego triumfu polskich koszykarek w mistrzostwach Europy. Biało-czerwone w roli gospodyń, m.in. z nieodżałowaną Małgorzatą Dydek w składzie, zdobyły złoto. Ich finałowy triumf 59:56 zapamiętali kibice zgromadzeni w katowickim Spodku, bo nasza telewizja nie była zbytnio zainteresowana transmitowaniem turnieju. Przewidywano, że oglądalność w dobrym czasie antenowym będzie niska. Ciekawe, jak wielkie byłoby oburzenie kibiców, gdyby w TV zabrakło spotkań ME z udziałem polskich koszykarzy?
Lecz nie ma co się obrażać na rzeczywistość. Większość średnio zainteresowanych sportem wie, że mistrzami NBA w sezonie 2022/23 zostali Denver Nuggets z genialnym Nikolą Jokiciem. Która ekipa wygrała WNBA 2023? Zanim ktoś sprawdzi w internecie, podpowiem, że Las Vegas Aces. Która koszykarka została uznana za MVP zakończonych raptem dwa tygodnie temu kobiecych finałów najlepszej ligi świata? Podpowiadam: A’ja Wilson. Doprecyzuję, że Amerykanka imponuje skutecznością „zarówno w ofensywie, jak i wdefensywie”. Nie ma co się zżymać. Bolesna prawda jest taka, że niewiele osób wie o istnieniu WNBA. O zarobkach na miarę NBA gwiazdy ligi pań mogą tylko pomarzyć. Dlatego w poszukiwaniu godziwego wynagrodzenia bohaterka światowych mediów Brittney Griner grała w Rosji, a finał jej historii jest powszechnie znany. Natomiast A’ję Wilson znają nieliczni.