IGRZYSKA ZATRUTE POLITYKĄ, CZYLI CISZA PO BURZY
N★★★
atomiast największa formacja opozycyjna, która teraz ma współtworzyć nowy rząd, czego jak czego, ale akurat igrzysk ludowi nie obiecywała. Z tego powodu zajrzałem nawet do kanonicznych „100 konkretów” i tam „igrzyska” się nie pojawiają, a w ogóle „sport” tylko dwa razy, z czego jeden raz w słowie „transport”. Dla racjonalnych polityków – tak w dobrej wierze zakładam – wizja letnich igrzysk olimpijskich organizowanych w Polsce za 13 lat to przykład gigantomanii i populizmu. Być może najgorsze dla pomysłodawców jest to, że o polskich igrzyskach przebąkiwał już w czasach propagandy sukcesu pierwszy sekretarz KC PZPR Edward Gierek. Czyli jeżeli dzisiaj ktoś wraca do tego hasła, chcąc nie chcąc, przywołuje z zaświatów postać pierwszego sekretarza i jego słusznie minioną epokę. Ech, to przekleństwo skojarzeń.
Siłą rzeczy dużo tutaj polityki, co jest dramatycznym obciążeniem, które ciągnie „polską olimpiadę” na dno. Byłoby inaczej, gdyby pomysłodawcom udało się osiągnąć porozumienie ponad podziałami. A więc najpierw spotkać się i gruntownie sprawę przedyskutować z przedstawicielami wszystkich znaczących opcji politycznych, z samorządowcami, z niezależnymi ekonomistami i z ludźmi sportu, mającymi w tej kwestii jakiekolwiek pojęcie. A tak – wyprodukowano z tego jeszcze jedno pęto kiełbasy, która po wyborach zrobiła się nieświeża. Natomiast jeżeli prezydent naprawdę miał wystrzałowy pomysł, który – no co za przypadek – dojrzał w jego głowie na ostatniej prostej kampanii wyborczej, niech teraz do efektownego hasła wróci. Niech zaprosi wszystkich zainteresowanych na rzeczowe konsultacje i przede wszystkim przekona ich, że we wrześniu składał olimpijską deklarację ze stuprocentową powagą.
N★★★
a razie, i tak jest od dekad, lepiej posłuchać sobie lokalnych zapaleńców, którzy olimpijską ideę uparcie wskrzeszają i podtrzymują w ramach tak zwanej inicjatywy oddolnej. Z pobłażliwą sympatią odbierane są ich śmiałe wizje, w których każdy problem staje się nieistotną przeszkodą. Ważnym walorem ich działalności jest praktycznie zerowa moc sprawcza, więc taka impreza nikomu nie przeszkadza. Pamiętam, jak w ostatniej dekadzie minionego wieku do zimowych igrzysk aspirował Karpacz. Władze lokalne zorganizowały konferencję prasową, pozjeżdżali się dziennikarze nawet z Warszawy, by wysłuchać opowieści o szklanych domach. Karpacz rzecz jasna chciał zaprosić do współpracy sąsiednie ośrodki łącznie z czeskimi. Na papierze wszystko trzymało się kupy, a że od początku należało założyć, że nic z tego nie będzie, można było fantazjować, ile wlezie.
Wtedy sprawa oparła się o gabinet burmistrza Karpacza, a teraz zajął się nią sam prezydent Polski. Tę subtelną różnicę należy wprawdzie odnotować, a jednak nie przykładałbym do niej przesadnego znaczenia. Uwierzę dopiero wtedy, gdy liczące się siły polityczne i ośrodki władzy w państwie zaczną w tej kwestii współpracować. Tak jak robiły to podczas starań o organizację, a później w przygotowaniach do piłkarskiego EURO 2012. Tyle że wtedy – przyznaję to niechętnie – Polaków połączyła i zmotywowała moc sprawcza ukraińskiego oligarchy, który w pierwszej kolejności załatwiał swoje interesy i byliśmy mu w tym potrzebni. Teraz pierwotna energia nie będzie mieć podobnego zewnętrznego źródła, sami w Polsce musielibyśmy się zmobilizować mimo głębokich podziałów oraz różnic. I dlatego tak trudno uwierzyć w ideę polskich igrzysk olimpijskich, a co dopiero w jej realizację.