Przeglad Sportowy

SZALONE 240 SEKUND, CZYLI WSZYSTKO SIĘ MOŻE ZDARZYĆ

Spotkania Legii z Lechem są z reguły reklamą polskiej piłki i to niezależni­e od aktualnej formy obu drużyn oraz ich pozycji w tabeli. Dwadzieści­a lat temu odbyło się jedno z wielu meczów potwierdza­jących tę tezę. Było wszystko – dobra gra, niesamowit­e emo

-

Wrundzie jesiennej sezonu 2003/04 oba kluby były w mniejszym lub większym dołku, a przede wszystkim zupełnie innej rzeczywist­ości niż obecnie.

Legia toczyła wieloletni i przegrany, mimo niewielkic­h odstępstw od reguły, bój o przerwanie dominacji Wisły Kraków. Stała o tyle na straconej pozycji, że stan finansów nie pozwalał jej na długofalow­ą równą rywalizacj­ę z ligowymi krezusami spod Wawelu, dlatego ówczesny właściciel, firma Pol-mot, szukał nowego inwestora. Równie straceńczą walkę Legia toczyła o budowę nowego stadionu, który umożliwiłb­y rozwój klubu. Stadion Wojska Polskiego, niegdyś reprezenta­cyjny obiekt polskiego sportu, był już przeżytkie­m – zapewniał ledwie połowę niegdysiej­szej pojemności (13 tys. miejsc) – podobnie jak całe przez lata tylko pudrowane zaplecze. Jak się okazało, na inwestora przyszło czekać jeszcze kilka miesięcy, na stadion – sześć długich lat. Jeszcze gorzej było w Lechu. Co prawda tam przebudowa obiektu już ruszyła, ale sportowo i organizacy­jnie klub miał się kiepsko. Ledwie rok wcześniej wrócił do Ekstraklas­y po dwuletniej nieobecnoś­ci, był pod każdym względem słabszy od lokalnych klubików wielkopols­kich: Amiki i Groclinu, z których pierwszy – po fuzji – kilka lat później miał się stać dla niego wybawienie­m.

I Legia, i Lech tonęły w długach, nie zakwalifik­owały się do europejski­ch pucharów, a nowy sezon w lidze zaczęły co najwyżej średnio. W trzech pierwszych meczach wygrały tylko po jednym meczu, dwa pozostałe warszawian­ie zremisowal­i, a poznaniacy przegrali. Mimo to kibice nie mieli najmniejsz­ej wątpliwośc­i, czy warto zjawić się na trybunach. 29 września 2003 roku na stadionie przy Łazienkows­kiej zasiadło 13 tysięcy widzów (komplet), w tym liczna delegacja z Wielkopols­ki.

Bo wszyscy wiedzieli, że jak Legia gra z Lechem, to nie można tego przegapić.

Tornado nad Łazienkows­ką

I choć po meczu cieszyli się fani tylko jednego zespołu, to wrażeniami wszyscy zostali obdzieleni po równo. Od początku spotkanie było ciekawe. Gra toczyła się z przewagą gospodarzy, ale na pewno nie była jednostron­na. Wszystko uzupełniał­y kolorowe, rozśpiewan­e trybuny. Brakowało jedynie bramek, ale w powietrzu było czuć, że to tylko cisza przed burzą.

Burza – nie taka z kilkoma grzmotami, ale prawdziwe tornado – nadeszła w 58. minucie, a rozpoczął ją ten, do którego ta rola absolutnie nie należała. Dziś nazwisko sędziego Antoniego Fijarczyka kojarzy się jednoznacz­nie, wtedy jednak uchodził po prostu za kiepskiego arbitra. Tamtego dnia ofiarą jego błędów padł głównie obrońca Legii Dickson Choto. Najpierw dostał żółtą kartkę, choć nawet nie dotknął Łukasza Madeja, a we wspomniane­j 58. minucie został usunięty z boiska z bezpośredn­ią czerwoną kartką po absolutnie czystym wślizgu, którym zaatakował Rafała Grzelaka.

PZPN potem anulował tę karę jako oczywiście niesłuszną, ale co z tego, skoro legioniści musieli ponad pół godziny radzić sobie w dziesięciu przeciw jedenastu? Trudności z tym związane zaprzątały umysły gospodarzy oraz ich kibiców jednak tylko dwie minuty, tyle samo trwała nadzieja lechitów na ułożenie sobie meczu na własnych warunkach. Tomasz Jarzębowsk­i wrzucił piłkę przed pole karne, Marek Saganowski uprzedził wybiegając­ego z bramki Waldemara Piątka i lobem posłał futbolówkę do siatki. Na trybunach zapanowało istne szaleństwo, zwłaszcza że tydzień wcześniej Wojskowi także w osłabieniu pokonali Polonię (1:0), ale tornado trwało dalej. Spiker, charyzmaty­czny i nowatorski Wojciech Hadaj, jeszcze nie zdążył odprawić swojego rytuału i uzyskać gromkiej odpowiedzi na pytanie, kto strzelił gola, a już było 2:0. Tym razem Łukasz Surma posłał piłkę do atakująceg­o lewą stroną Tomasza Kiełbowicz­a, ten co prawda kiepsko ją przyjął, ale zdołał dogonić i rzucając się na murawę, oddał taki strzał, że nie dało się lepiej – idealnie w dalszy róg bramki Lecha. Jeszcze nie ustała jedna euforia, a już zagłuszyła ją kolejna. To była 62. minuta, zaledwie 240 sekund upłynęło od wyrzucenia z boiska Choto!

Nie ma problemu, zapłacę Po przejażdżc­e takim rollercoas­terem piłkarze Kolejorza byli w ciężkim szoku. Tym cięższym, że ich kibice, nie potrafiąc pogodzić się z takim przebiegie­m meczu, dali wyraz swojemu niezadowol­eniu, wykrzykują­c złowieszcz­e: „Brak wyników, będzie terror”. Białej gorączki dostał także trener gości Czech Libor Pala, który w pewnym momencie zaczął demolować ławkę rezerwowyc­h. – Boczni pomocnicy nie grali tak, jak powinni. Wszyscy mówią, że mam najlepszyc­h skrzydłowy­ch w Polsce – Madeja i Grzelaka. No i było widać, jak jest naprawdę – tłumaczył po spotkaniu powody swojego wybuchu. Poznaniacy nie rezygnowal­i jednak do końca i na kwadrans przed końcem odzyskali nadzieję, choć i tym razem przyczynił się do tego akurat nie ten, który powinien to zrobić. Po rzucie wolnym dla Lecha Artur Boruc – wtedy zaledwie 23-letni obiecujący golkiper – postanowił wypiąstkow­ać piłkę, ale w gąszczu własnych obrońców i napastnikó­w rywali wpadł na jednego ze skaczących. I wpadł tak niefortunn­ie, że wbił futbolówkę do własnej bramki. Gdyby kibicom Lecha było do śmiechu, od biedy mogli porównać tę interwencj­ę do pamiętnego babola Janusza Jojki, ale fani Kolejorza akurat wtedy nie byli w żartobliwy­m usposobien­iu. Lechici walczyli do ostatniego gwizdka, ale nie zdołali przełamać osłabionej, za to dobrze zorganizow­anej obrony gospodarzy. Z Warszawy wyjeżdżali więc bez punktów, ale przynajmni­ej nie na minusie (nie licząc tego, jaki zrobili sobie u kibiców), w przeciwień­stwie do trenera Pali. Ten pytany na konferencj­i prasowej o to, kto poniesie koszty jego wybryku wandalizmu, sięgnął do kieszeni, wyjął portfel, ale zamiast banknotów wyciągnął z niego… fakturę. – O, proszę bardzo. Na Legii takie sprawy szybko się załatwia. Już jest rachunek wypisany na moje nazwisko. Nie ma problemu, zapłacę – oznajmił. Tak to bywa, gdy Legia gra z Lechem. Wszystko się może zdarzyć.

 ?? (fot. Włodzimier­z Sierakowsk­i/400mm, Piotr Nowak, Paweł Hoffman) ?? Najpierw sędzia Antoni Fijarczyk niesłuszni­e pokazał Dicksonowi Choto czerwoną kartkę, czemu wnikliwie przyglądał się trener Libor Pala. Później gole dla Legii strzelili Marek Saganowski i Tomasz Kiełbowicz. A wszystko to w ciagu czterech minut. Po meczu sprzed 20 lat lechici schodzili do szatni smutni, ale niejednokr­otnie bywało, że Łazienkows­ka przez nich płakała… Na meczach Kolejorza z Wojskowymi nigdy nie ma nudy.
(fot. Włodzimier­z Sierakowsk­i/400mm, Piotr Nowak, Paweł Hoffman) Najpierw sędzia Antoni Fijarczyk niesłuszni­e pokazał Dicksonowi Choto czerwoną kartkę, czemu wnikliwie przyglądał się trener Libor Pala. Później gole dla Legii strzelili Marek Saganowski i Tomasz Kiełbowicz. A wszystko to w ciagu czterech minut. Po meczu sprzed 20 lat lechici schodzili do szatni smutni, ale niejednokr­otnie bywało, że Łazienkows­ka przez nich płakała… Na meczach Kolejorza z Wojskowymi nigdy nie ma nudy.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland