Każdy mecz będzie o życie
Wyczerpaliśmy margines błędu – mówi Dawid Arndt, bramkarz ŁKS, ostatniej drużyny PKO BP Ekstraklasy.
MARIUSZ RAJEK: Niewiele brakło, a zostałby pan bohaterem ŁKS w pucharowym meczu z Rakowem. W dużej mierze dzięki pańskim interwencjom zespół z Częstochowy miał nadspodziewanie duże trudności i przypieczętował awans dopiero w dogrywce.
DAWID ARNDT: To był mecz, w którym założyliśmy sobie, że stawiamy przede wszystkim na defensywę, a jeśli tylko będzie możliwość, przechodzimy do kontrataku. Przez 90 minut zdawało to egzamin, mi też udało się coś wybronić. Szkoda, że nie wytrzymaliśmy do karnych. Ta porażka bolała, bo czuliśmy, że rozgrywamy dobry mecz. Podobnie było w niedzielę ze Śląskiem we Wrocławiu. W szóstej minucie doliczonego czasu straciliśmy bramkę i trudno to nazwać inaczej niż pechem, który nas prześladuje. Nie chcemy się jednak poddawać, walczymy dalej i mamy nadzieję, że w końcu uśmiechnie się do nas trochę piłkarskiego szczęścia. Bardzo tego potrzebujemy. Do tej pory bronił pan głównie w Pucharze Polski, ale po takim występie jak z Rakowem chyba nikogo nie dziwiło, że trener Piotr Stokowiec zostawił pana w składzie. Wydaje się, że w tym momencie pozycja bramkarza jest najmocniejszą w ŁKS.
Może coś w tym jest. Olek Bobek wszedł do bramki na początku sezonu i dawał dużo pewności. Ostatnio przyszedł słabszy moment, ale nie tylko jego, a całej drużyny. Ja pracowałem ciężko, spokojnie czekałem na swoją szansę i w jakimś sensie chyba ją wykorzystałem. Patrząc jednak na cały zespół, wciąż bardzo brakuje nam punktów. Dążymy do tego, aby w końcu zacząć je zdobywać. Czujemy w powietrzu, że jesteśmy tego coraz bliżej. Jako drużyna wierzymy, że damy radę, ale teraz już każdy kolejny mecz to jest walka o wszystko. Czuje się pan nieco pokrzywdzony przepisem o młodzieżowcu? W Łodzi nie brakuje głosów, że to główny powód, dlaczego od początku sezonu nie bronił pan, tylko Aleksander Bobek.
Staram się tak na to nie patrzeć. Miałem również swój czas, gdy byłem młodzieżowcem i teoretycznie mogłem bronić, a nie broniłem. Przepis jest, a taki klub jak ŁKS nie może sobie pozwolić, aby nie wypełnił limitu minut młodzieżowca. Zobaczymy, jak to dalej trener poukłada, być może zawodnik młodzieżowy będzie grał na innej pozycji? O samym przepisie nie ma co za dużo mówić, bo zawsze jedni na nim będą korzystać, a drudzy tracić.
W poprzednim sezonie ŁKS osiągnął sukces nieco ponad stan, bo przed rozgrywkami raczej nikt nie mówił o Ekstraklasie. Kazimierz Moskal drugi raz w Łodzi padł ofiarą własnego sukcesu, tracąc pracę już po awansie. Pana zdaniem zmiana na stanowisku szkoleniowca była konieczna?
Zacznę od tego, że z trenerem Moskalem wykonaliśmy świetną robotę. Długo wszystko funkcjonowało jak powinno. To my jako zawodnicy zaważyliśmy na decyzji władz klubu, bo nie było najważniejszego, czyli wyników. W klubie zapewne mieli w pamięci nasz poprzedni awans, gdy również w Ekstraklasie nie było kolorowo i podjęto taką decyzję na nieco wcześniejszym etapie. Na pewno trenerowi Moskalowi nie pomogliśmy i to jest w dużym stopniu nasza wina, że został zwolniony. On starał się swoją pracę wykonywać jak najlepiej, a my nie graliśmy na odpowiednim poziomie, zawsze nam czegoś brakowało. Byliśmy w jakiś sposób zżyci z trenerem Moskalem, ale taka jest piłka. Przyszedł Piotr Stokowiec i staramy się pracować z nim jak najlepiej, aby w końcu zacząć wygrywać.
Mieliście poczucie, że w pracy Kazimierza Moskala coś się wypaliło? Brakowało pomysłu na wyjście z tego kryzysu?
Myślę, że nie. To był zbieg kilku zdarzeń. Złapaliśmy słabszy okres, trudno nam było cokolwiek wykreować z gry. Proszę mi wierzyć, że trener robił wszystko, co mógł. Jak mówiłem, to bardziej zależało od nas, od tego, że ciągle nam czegoś na boisku brakowało. Prezes klubu podjął decyzję, że drużynę przejmie nowy szkoleniowiec. Przyczyniliśmy się do niej na boisku, ale poza nim nie mieliśmy nic do powiedzenia.
W tym sezonie rozegrał pan dwa mecze w drugoligowych rezerwach. Ten zespół z kolei jest dużym zaskoczeniem na plus. Jak na beniaminka radzi sobie bardzo dobrze.
Chłopaki naprawdę bardzo fajnie grają tam w piłkę. Przyznam, że byłem bardzo pozytywnie zaskoczony postawą naszej drugiej drużyny. Zejściu z pierwszego zespołu często towarzyszy uczucie, że to zsyłka, a mnie grało się tam całkiem fajnie. Trener Marcin Matysiak wykonał kawał dobrej roboty, teraz kontynuuje to Marcin Pogorzała, również znakomity trener. Jeśli ktoś widział mecz naszych rezerw, musi przyznać, że chłopaki grają przyjemną dla oka piłkę i co jeszcze ważniejsze, nieźle punktują.
Idzie im tak dobrze, że niektórzy prześmiewczo mówią, że gdyby nie przepisy, w przyszłym sezonie ŁKS miałby dwie drużyny w I lidze.
Trochę złośliwości musi być. Czas pokaże, jak daleko zajdzie ta drużyna. Przede wszystkim mam nadzieję, że pierwszy ŁKS nie spadnie. Szkolenie i akademia to chyba największy kapitał ŁKS. Na tej płaszczyźnie radzicie sobie lepiej od wielu bogatszych klubów.
Proces budowy akademii w ŁKS był długotrwały. Starano się, aby dobry poziom był nie tylko w drużynie rezerw, ale również w zespołach juniorskich. W pewnym momencie gdzieś to wszystko ze sobą zagrało i teraz mamy tego efekty. Najlepiej widać to we wspomnianej II lidze. To drużyna zbudowana głównie z bardzo młodych zawodników, a oni pokazują, że się nie boją, walczą, a do tego bardzo widowiskowo grają w piłkę. A nie zapominajmy, że mamy jeszcze trzeci zespół seniorów, który mimo bardzo niskiej średniej wieku z powodzeniem rywalizuje już na szczeblu czwartej ligi.
Czego wam potrzeba, aby uratować Ekstraklasę? Bo to jest najważniejsze.
Musimy zacząć od bardzo podstawowej rzeczy, czyli serii meczów bez porażki. Czasem mam wrażenie, że brakuje nam nawet zremisowanego spotkania, które dałoby bodziec do dalszej walki. Może potem w końcu przyszłaby do nas dobra passa? Jeśli złapie się taką serię, głowa inaczej funkcjonuje. Takim meczem mógł być ten ostatni ze Śląskiem, przecież mieliśmy okazję, żeby go nawet wygrać. Potem tracimy bramkę w ostatnich sekundach doliczonego czasu i to podcina skrzydła. Musimy się napędzić i złapać większą pewność, nic bardziej odkrywczego tu nie powiem.
Kilka tygodni temu wydawało się, że takim meczem może być starcie z Pogonią Szczecin, które wygraliście 1:0 po pięknej bramce Hotiego w doliczonym czasie.
Właśnie teraz takiego meczu bardzo potrzebujemy! Ja już nie mówię o wygranej z drużyną z czołówki, ale nawet taki jeden punkt miałby swoją wartość. Teoretycznie nie poprawiłby on naszej sytuacji w tabeli, ale patrząc od strony psychologicznej, mógłby ważyć dużo więcej. Byłoby to dla nas na pewno zerwanie z tym pasmem porażek. Od czegoś po prostu musimy zacząć.
Atmosferę zawsze napędzają wyniki, a więc ta na pewno nie może być teraz w ŁKS idealna, ale czy nie pojawiły się jakieś podziały w szatni? Obcokrajowcy nie trzymają się nieco z boku we własnym gronie? Nie, pod tym względem nie ma u nas problemów. Biorąc pod uwagę nasze wyniki, to powiedziałbym nawet, że jest całkiem nieźle. Trenerzy Moskal, a teraz Stokowiec też to wszystko dość fajnie poukładali. Tworzymy jeden zespół i żadnych podziałów u nas nie ma. Jeśli tylko dojdą do tego wyniki, to będzie naprawdę dobrze.
Sobotni mecz z Piastem to chyba idealna okazja na przełamanie, akurat przed reprezentacyjną przerwą.
W naszej sytuacji już nie ma meczów mniej ważnych. Każdy będzie o życie. Wyczerpaliśmy margines błędu. W spotkaniach, które zostały nam do rozegrania w tym roku, musimy w końcu zapunktować, bo inaczej na wiosnę tych strat już możemy nie odrobić.
Pochodzi pan z Tomaszowa Mazowieckiego. Tamtejszej Lechii ostatnio całkiem nieźle się wiedzie, ma szanse na awans na szczebel centralny. Pan jednak nigdy w tym zespole nie grał.
Tak, to prawda, jakoś nigdy nasze drogi się nie połączyły. Grałem kilka sezonów w Mazovii. To była głównie szkółka juniorska. Jeśli się nie mylę, to teraz mają drużynę na poziomie A klasy. Lechię obserwuję i kibicuję jej, bo taka druga liga w Tomaszowie to byłoby coś fajnego. Kilka lat temu blisko awansu do Plusligi byli siatkarze z mojego rodzinnego miasta, ale ostatecznie się nie udało.
Głośna afera zrobiła się w sprawie wyrzucenia z reprezentacji U-17 czterech zawodników za spożywanie alkoholu podczas zgrupowania na Bali tuż przed mistrzostwami świata w Indonezji. Miał pan już okazję rozmawiać o tej sprawie z Janem Łabędzkim? Jeszcze nie rozmawialiśmy po tym zdarzeniu, dlatego nie chciałbym tego komentować. Jako kolega z drużyny i tak zwyczajnie po ludzku bardzo mu współczuję, bo to miał być dla niego wyjątkowy turniej. Na tyle co go znam, nigdy wcześniej nic skandalicznego poza boiskiem nie zrobił.
Musimy zacząć od bardzo podstawowej rzeczy, czyli serii meczów bez porażki. Czasem mam wrażenie, że brakuje nam nawet zremisowanego spotkania, które dałoby bodziec do dalszej walki.