MARIUSZ LIBERDA: WIELKIE GWIAZDY GASŁY W GRODZISKU
Przed rewanżem z Manchesterem City nasz prezes powiedział: „Mariusz, jeśli nie puścisz żadnego gola, na pewno awansujemy”. Niby proste, ale jakie trudne! Oczywiście prezes miał rację. Awansowaliśmy – wspomina były bramkarz Mariusz Liberda. Dwadzieścia lat
– Przywiązuje pan wagę do okrągłych rocznic?
MARIUSZ LIBERDA: Jeżeli chodzi o rocznice sportowe, nie miałem świadomości, że minęło już tyle lat od złotej jesieni Groclinu Dyskobolii w europejskich pucharach. Dopiero córka zwróciła mi na to uwagę, bo gdzieś w mediach społecznościowych wyświetliła jej się ta informacja. Gdy graliśmy z Herthą i Manchesterem City, miała dwa lata, więc nie może pamiętać tych wydarzeń, ale potem o nich słyszała. Natomiast młodsza córka dopiero teraz jest wtajemniczana i dowiaduje się, że coś takiego miało miejsce i trochę jest zdziwiona, że tatuś w tym uczestniczył.
– Bo pewnie tatuś od tamtych czasów trochę się zmienił. Jest starszy o kilka kilogramów?
Był taki moment, że trochę kilogramów mi przybyło, ale teraz ważę nawet mniej niż w czasie kariery.
– Jak pan to robi?
Nie mam dodatkowej, indywidualnej aktywności fizycznej, ale zajmuję się szkoleniem bramkarzy, więc można powiedzieć, że ciągle jestem w treningu.
– Gdzie pan pracuje?
Działam w BVB Academy na warszawskim Wilanowie. Chodzi o projekt funkcjonujący równolegle z Akademią Łukasza Piszczka. Trzeba trzymać formę, aby umieć zademonstrować poszczególne elementy gry bramkarza, bo pokaz praktyczny zawsze ma większą wartość niż tylko czysta teoria. Przy tym wszystkim muszę jednak też uważać na zdrowie, nie przesadzać z pokazami, bo tych wiosen trochę już jest. Dwadzieścia lat od europejskich sukcesów Groclinu – sam pan widzi, jaki to szmat czasu.
– Nie dość, że wyeliminowaliście rywali z 1. Bundesligi i Premier League, to w tych czterech spotkaniach straciliście zaledwie jedną bramkę. A mam wrażenie, że więcej mówi się o strzelcach goli, czyli o Grzegorzu Rasiaku i przede wszystkim o Sebastianie Mili, a mniej o bramkarzu, który potrafił tak skutecznie bronić dostępu do bramki.
Zacznijmy od tego, że w dwumeczu z Herthą Berlin roboty za dużo nie miałem.
– Artur Wichniarek grający w ataku BSC był bezradny?
Skoro nic nie strzelił, można tak powiedzieć. Wydaje mi się, że w meczach z nami cały jego zespół nie był w najlepszej formie. Inna sprawa, że zarówno w Berlinie, jak i rewanżu u siebie musieliśmy się mieć na baczności, bo oczywiście tacy piłkarze jak Fredi Bobic czy najwyżej wysunięty „Wichniar” w każdej chwili byli w stanie strzelić gola.
– Wyobrażam sobie, że Wichniarek – piłkarz bardzo ambitny i mający o sobie wysokie mniemanie – po takiej porażce musiał być mocno sfrustrowany.
Widać było, że wychodził ze skóry, aby jednak odwrócić losy meczu w rewanżu. Oczywiście był zdenerwowany, ale zaraz po spotkaniu w Grodzisku na gorąco zamieniliśmy parę zdań i była to całkiem rzeczowa rozmowa. Rozumiał, co się stało, że jednak byliśmy lepsi, a im w dwóch spotkaniach nie udało się trafić do siatki.
– A z Gaborem Kiralyem, słynnym węgierskim bramkarzem Herthy, wymienił się pan bluzami?
A może dresowymi spodniami, bo to był jego charakterystyczny ubiór w czasie meczów… Doskonale pamiętam ten ulubiony strój, ale z Gaborem niczym się wymieniałem, jakoś nie było okazji. Natomiast po rewanżu z Manchesterem City wymieniłem się bluzą z Davidem Seamanem.
– Porozmawiamy o tej konfrontacji z City, bo to ona wprowadziła was do historii polskiego futbolu. Pierwszy mecz na terenie wielkiego rywala był dla was nie lada wyzwaniem. Lista gwiazd drużyny Kevina Keegana była imponująca: wspomniany Seaman, Michael Tarnat, Claudio Reyna, Steve Mcmanaman, Shaun Wright-phillips, Robbie Fowler, Nicolas Anelka. Można się trochę przestraszyć.
No był lekki stres i obawa, jak się zaprezentujemy w starciu z takim rywalem. Wymienił pan nazwiska, które w tamtym czasie w piłce wiele znaczyły. Zawsze trzeba w siebie wierzyć, bo bez tego jesteś bezwarunkowo przegrany, ale była też niepewność. Nie oszukujmy się – można się starać i maksymalnie zaangażować w mecz, lecz na koniec decydują umiejętności piłkarskie.
– Szybko przekonaliście się, że to jednak inna półka niż Hertha. Na City of Manchester Stadium gospodarze prowadzili już w 5. minucie po strzale Anelki. Oglądając wtedy ten mecz, niejeden polski kibic pomyślał sobie: „O cholera, zaczęło się”. A pan co wtedy myślał?
Wiedziałem, że coś takiego może się wydarzyć, mimo że mocno koncentrowaliśmy się, aby właśnie w tych początkowych minutach nie dać się złamać. Nie udało się, więc tłumione obawy urosły. Gdyby w pierwszych 20 minutach rywale mieli większą skuteczność, losy dwumeczu mogły być zupełnie inne.
– Anelka wykorzystał sytuację sam na sam z bramkarzem, ale później zdołał pan wygrać z nim równie trudny pojedynek. W ogóle nie brakowało sytuacji, w których uchronił pan zespół przed utratą kolejnych goli.
Staraliśmy się nie popełniać wielu błędów w grze obronnej, liczyła się dobra współpraca i reakcja w odpowiednim momencie. Nie twierdzę, że cieszyłem się, że od czasu do czasu kotłowało się pod naszą bramką, ale w takich sytuacjach bramkarz zwykle czuje się dobrze, bo jest w grze, broni jak w transie, łatwiej utrzymać mu wysoką koncentrację. A przy golu Anelki powinienem był zachować się lepiej, moment zawahania zaważył, że o ułamek sekundy on był wcześniej przy piłce niż ja. Wykończył akcję wzorowo. Ważne, że trzeba było natychmiast się pozbierać i nie myśleć o tym, co się wydarzyło. Przez następne 85 minut piłka już nie wpadła do naszej siatki.
– Wpadła natomiast do siatki City po pięknym golu z rzutu wolnego Sebastiana Mili. Egzekutorem w podobnych okolicznościach był Tomasz Wieszczycki, który tuż przed oddaniem strzału powierzył