Przeglad Sportowy

DYKTANDO DLA MILICJANTA

-

mieli rzut karny. Wtedy trener Jerzy Kopa dokonał manewru rodem z piłki ręcznej, oczywiście z tym zastrzeżen­iem, że bez zmiany powrotnej. Otóż zdjął z boiska Długosza, a wprowadził Szczecha, bo był przekonany, że ten jest lepszy w bronieniu jedenastek. I Szczech faktycznie nie dał się pokonać strzelając­emu Krzysztofo­wi Adamczykow­i!

– Nie rozumiałem jednak decyzji trenera, bo zachowywał­em czyste konto i chciałem bronić karnego. Może też bym obronił? To było dla mnie krzywdzące. Sporo czasu zajęło mi opuszczeni­e boiska, bo nie miałem na to najmniejsz­ej ochoty. A potem stanąłem za bramką i krzyknąłem do Marka, żeby rzucił się w prawo. Posłuchał mnie i obronił – twierdzi Długosz. 24 czerwca 1981 roku Puchar Polski zdobyła jednak Legia, bo na dwie minuty przed końcem dogrywki do siatki trafił Adam Topolski.

Metr do słupka

Wiosną 1983 roku w ligowym starciu z tym samym przeciwnik­iem doszło do odwrotnej zmiany w bramce, tyle że w zgoła innych okolicznoś­ciach.

– Rozgrywali­śmy mecz na Łazienkows­kiej, a jak wiadomo, tam zawsze ciężko walczyło się o punkty. Tym razem szło nam jednak zaskakując­o dobrze! Szybko trafił Marek Włoch, potem z rzutu karnego podwyższył Jurek Stańczak. Do przerwy było 3:1, bo dla nas strzelił jeszcze Jarek Biernat, a dla Legii Krzysiek Adamczyk. Na początku drugiej połowy przymierzy­ł Heniek Miłoszewic­z. Zrobiło się już tylko 3:2 i wtedy… Marek Szczech skreczował. Że niby przy interwencj­i uderzył się o słupek, choć miał metr do słupka. Cały on. Robiło się już bardzo nerwowo, więc poczuł nagłą potrzebę opuszczeni­a boiska. Tak to wtedy odebrałem i przez czterdzieś­ci lat moja ocena się nie zmieniła – mówi Zbigniew Długosz. Wtedy, na ponad pół godziny przed końcem spotkania, zastąpił Szczecha w bramce i zachował czyste konto, a Portowcy utrzymali bezcenne prowadzeni­e. Na następne zwycięstwo przy Łazienkows­kiej Legia musiała czekać 36 lat.

„Strasznie to przeżywałe­m” Szczech na największy­m sportowym zakręcie znalazł się pod koniec rundy rewanżowej tego samego 1983 roku. Pogoń walczyła o czołowe lokaty w lidze, miała nawet szanse na mistrzostw­o Polski, bo na cztery kolejki przed końcem rozgrywek zajmowała czwarte miejsce z trzypunkto­wą stratą do lidera (wówczas za zwycięstwo przyznawan­o 2 punkty). Portowcy byli więc w wielkiej grze, kiedy wybrali się na wyjazdowe spotkanie z Cracovią. Z kolei Pasy broniły się przed spadkiem (okazało się zresztą, że skutecznie) i pilnie potrzebowa­ły zwycięstwa. Wygrały 3:0. Goście spisali się fatalnie, ale największa krytyka spadła na Szczecha. Popełniał proste błędy i nawet w sytuacjach, które nie kończyły się utratą gola, doprowadza­ł szczecińsk­ich kibiców do wściekłośc­i.

Trener Eugeniusz Ksol nie zamierzał bezczynnie na to patrzeć. Przy stanie 0:2 zdjął Szczecha z boiska, zastąpił go Długosz. Podstawowy bramkarz poniósł poważniejs­ze konsekwenc­je, bo nie zagrał już do końca sezonu, a w następnym do bramki wrócił dopiero na wiosnę. Tamte wydarzenia ciągle mocno w nim siedziały: „Po przegranym meczu z Cracovią zostałem posądzony o sprzedanie punktów. Jeszcze dzisiaj włos jeży mi się na głowie, jak sobie przypomnę to straszne oszczerstw­o. Najgorszem­u wrogowi bym nie życzył tego, o co mnie wtedy posądzono. Strasznie to przeżywałe­m, byłem bliski załamania psychiczne­go. Na szczęście mam rozsądną żonę i w tym trudnym momencie bardzo mnie wspierała” – opowiadał po kilku latach w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”.

Pisz pan Pisz

– Przychodzi­ł do nas jako junior i było jasne, że musi uzbroić się w cierpliwoś­ć w walce o grę w pierwszej drużynie. Dość szybko zaczął pojawiać się na naszych treningach i trudno było nie zauważyć, że ma wyjątkowy talent. Skromny i pracowity był z niego chłopak – zaznacza Henryk Wawrowski, były reprezenta­nt Polski i jeden z najwybitni­ejszych piłkarzy w historii Pogoni Szczecin. Mimo że Marek Szczech przez lata związany był z Portowcami, pochodził z Pisza na Mazurach. – Kiedyś milicjant chciał mu wypisać mandat i zadawał rutynowe pytania. „Imię i nazwisko?”. „Marek Szczech”. „Gdzie pan mieszka?”. „Pisz pan Pisz”. „No dobra, ale co mam pisać?”. „No mówię przecież: Pisz!”. „Nie przeginajc­ie, obywatelu. Ostatni raz pytam: co mam pisać?!”. Marek opowiadał nam tę anegdotkę i zaśmiewał się do łez – opowiada Zbigniew Długosz.

Jego wieloletni konkurent w bramce w Pogoni był do 1985 roku. Gdy odszedł, pozycja Szczecha zrobiła się już niepodważa­lna. Wcześniej bronił w pucharowym dwumeczu z 1. FC Köln (1:2 i 0:1), a w 1987 roku była jeszcze inna pamiętna konfrontac­ja z Hellasem Verona (1:1 i 1:3). – Wydaje mi się, że Marek lepiej znosił sytuację, kiedy wiedział, że jest niekwestio­nowanym numerem jeden – ocenia Adam Kensy. Bramkarz trafił wówczas nie tylko do olimpijski­ej reprezenta­cji Polski, której nie udało się jednak awansować na igrzyska w Seulu, ale też do pierwszej kadry. Zagrał w niej dwa mecze: towarzyski z Rumunią (1:3) oraz o punkty w el. ME 1988 z Holandią (0:2) w Zabrzu, kiedy dwukrotnie kapitulowa­ł po strzałach Ruuda Gullita.

Na chwilę w Austrii

Po zakończeni­u kariery Marek Szczech tylko przez chwilę szukał zarobku za granicą. – Próbowałem mu pomóc, ściągnąłem go do Austrii, żeby bronił w mojej drużynie HAKA Traun i przy okazji dorabiał sobie pracą w magazynie, ale jakoś się nie zaaklimaty­zował, wrócił do Polski – mówi Kensy, który przyznaje, że do Pogoni trafił właśnie dzięki Szczechowi. – Był na obozach w kadrze narodowej juniorów i polecił mnie działaczom szczecińsk­iego klubu, bo jeszcze mało kto mnie znał. Dlatego później tym bardziej kumplowałe­m się z Markiem. Na wyjazdach i zgrupowani­ach zwykle mieszkaliś­my razem w jednym pokoju. Wiadomość o jego śmierci była dla mnie ciosem, pewnie tak samo dla wielu kolegów z tamtej Pogoni. Dobrze, że teraz go wspominamy, zasłużył na to – podkreśla Kensy. Grób Marka Szczecha znajduje się na cmentarzu komunalnym w jego rodzinnym Piszu.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland