NAJSPRAWNIEJSZY OLBRZYM ŚWIATA
Gdy pewnego razu podczas meczu koszykówki dwaj rywale złapali go za przedramiona, chcąc uniemożliwić zdobycie punktów, mający 216 centymetrów wzrostu i ważący ponad 120 kg Afroamerykanin Wilton Chamberlain, chudy wprawdzie jak patyk, ale silny jak tur – bez kłopotu podniósł piłkę do góry wraz z nimi i mimo takiego obciążenia rąk dokonał brawurowego wsadu! Ten bodaj największy spośród sportowców zagranicznych idol mojej młodości imponował nam z oddali. Mogliśmy sobie o nim od czasu do czasu poczytać albo zerknąć przez parę sekund na jego akcję w meczu NBA, jeśli taki fragmencik znalazł się czasem w Polskiej Kronice Filmowej lub w dzienniku telewizyjnym.
No cóż, gdy Wilt the Stilt (Wilt Szczudło) rozpoczynał wielką karierę zawodową, telewizja sportowa u nas jeszcze raczkowała. Dopiero w 1960 roku mogliśmy po raz pierwszy obejrzeć transmisję z igrzysk olimpijskich (w Rzymie), a na transmisje z meczów NBA w TVP trzeba było poczekać aż do początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Mogę tylko żałować, że nie było mi dane oglądać na bieżąco występów Chamberlaina, tak jak dzisiaj – z wielką przyjemnością – oglądam popisy Jeremy’ego Sochana w drużynie San Antonio Spurs. Przed laty mogłem się zadowalać wyłącznie oklaskiwaniem bohaterów krajowych parkietów ligowych: Janusza Wichowskiego, Mieczysława Łopatki, Bohdana Likszy, Jerzego Piskuna, Zbigniewa Dregiera, Wiesława Langiewicza… Nie w głowie mi były wtedy zespoły Boston Celtics lub Detroit Pistons. Mogłem się co najwyżej zachwycać grą Zielonych Kanonierów (Legii Warszawa), Czarodziejów z Bielan (AZS AWF Warszawa), Wawelskich Smoków (Wisły Kraków) albo Gdańskich Korsarzy (Wybrzeża Gdańsk). Owe poetyckie nazwy ponadawał pierwszoligowym teamom dziennikarz „Przeglądu Sportowego” Witold Szeremeta, ubarwiając tym sposobem relacje z meczów. O Chamberlainie udawało mi się poczytać głównie w tygodniku „Sportowiec”, w którym pisywał o nim Łukasz Jedlewski, późniejszy redaktor naczelny naszej gazety.
Pewnie dlatego, że tak słabo nagłośnione było u nas nazwisko tego koszykarza grającego w NBA w latach słabą skuteczność (51,1 procent). Ważnym jego rekordem było zdobycie 4000 punktów w jednym sezonie NBA. W sezonie 1961/62 miał przeciętną punktowej zdobyczy w jednym meczu – 50,4. Ponad 50 punktów uzyskiwał w aż… 118 meczach! Przez siedem lat pozostawał najlepszym strzelcem NBA. Był też arcymistrzem zbiórek. Kończąc karierę w 1973 roku, miał w sumie w swojej kolekcji 31 419 punktów i pod tym względem prześcignęli go dopiero Karrem Abdul-jabbar, Karl Malone, Lebron James, Kobe Bryant, Michael Jordan i Dirk Nowitzki. Przy tym nie był samolubem, w 1967 i 1968 nagrodzono go jako lidera asyst.
Jako jedyny potrafił dokonać wsadu, wybijając się zza… linii półkola podkoszowego. Jego niezwykłe umiejętności sprawiły, że trzeba było dokonać pewnych zmian w przepisach gry w koszykówkę, biorąc pod uwagę rzeczy, które wcześniej wydawały się niemożliwe. Aż dziw bierze, że tylko dwa razy sięgnął po tytuł mistrza NBA (1967, 1972), choć aż czterokrotnie uznawano go za MVP (najlepszego gracza sezonu).
Ten „Goliat”, urodzony w 1936 w Filadelfii, zmarły w 1999 w Los Angeles, był już królem parkietów w szkole. Mając zaledwie 16 lat, grywał pod pseudonimem w półzawodowej drużynie Quakertown Fays. Nim zaczął występować w NBA, rok wcześniej dołączył do zespołu Harlem Globetrotters, bawiącego publiczność koszykówką pokazową. Bardzo żałowałem, że przy pierwszej wizycie Globetrottersów w 1961 w Polsce Chamberlaina w tej grupie nie było (często dołączał do niej poza sezonem NBA). Wcześniej zachwycił w Moskwie pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, popisując się wraz z Globetrottersami na Łużnikach.
Chamberlain zarobił największe pieniądze nie w NBA bynajmniej, lecz grając na giełdzie i handlując nieruchomościami. Zamieszkał na stałe w najbardziej ekskluzywnym miejscu w Stanach Zjednoczonych – w Bel Air (Los Angeles), gdzie ostatnio Madonna kupiła sobie chałupę za 79 mln dolarów. Każdego dnia odbywał ćwiczenia fizyczne i utrzymywał się w tak świetnej formie, że bez trudu przebiegł kilka maratonów.
Wilt the Stilt nagrał kilka piosenek i pisywał felietony do gazet, wystąpił też w wielu filmach, m.in. z Arnoldem Schwarzeneggerem. Jego życie i sportową karierę upamiętnia kilka książek – z tą najważniejszą („A View from Above”) włącznie. Za jego czasów graczom NBA nie płacono jeszcze astronomicznych sum, czego zawsze żałował. Przez całe życie cierpiał na bezsenność. Umarł z powodu niewydolności serca. Pod sam koniec życia ujawnił swój może największy rekord, zdradzając, że przez jego łóżko przeszło – lekko licząc – co najmniej 20 tysięcy kobiet…