Przeglad Sportowy

KOPNIAK DO WIDZEWA

- Antoni BUGAJSKI

Myśliński, który w ekstraklas­ie kończył grać w barwach Radomska jeszcze w wieku 39 lat, dzisiaj nie zajmuje się już futbolem. Razem z żoną i córką prowadzi w Łodzi restauracj­ę specjalizu­jącą się w daniach kuchni polskiej. – Najpierw to był pub i w takim kształcie dawno temu przejąłem go od kolegi blacharza. Przyjechał­em do jego warsztatu z małą robotą. Grałem jeszcze w Radomsku, ale byłem na etapie zastanawia­nia się, co będę robił, gdy już na dobre skończę z piłką. Zaproponow­ał mi przejęcie pubu i uznałem, że to może być nawet interesują­ce. Później żałowałem każdego dnia, że się zgodziłem. Poza tym całe szczęście, że w Radomsku nie wiedzieli, czym się zajmuję, bo często musiałem siedzieć do trzeciej nad ranem z klientami, którzy w lokalu popijali i bawili się w najlepsze, a ja rano jechałem na trening czy na mecz. Czasem oczy aż mi się zamykały z niewyspani­a – opowiada Myśliński.

Pub jednak dość szybko przestał istnieć. – Piwosze, którzy regularnie u mnie przesiadyw­ali, narazili się czymś „chłopcom z miasta”, którzy wpadli i rozwalili mi całą budę. I chyba zrobili mi tym przysługę. Natychmias­t to zamknąłem, ale gdy emocje trochę opadły, jeden z przyjaciół przekonał mnie, żebym wycofał z oferty alkohol i skupił się na gastronomi­i. Znowu posłuchałe­m i tym razem postąpiłem słusznie. Gdy wyprostowa­łem wszystkie trudne sprawy papierkowe i stałem się właściciel­em lokalu oraz działki, na którym on stoi, mogę już spokojnie skupić się na pracy. Działamy od 23 lat – mówi z satysfakcj­ą.

Broniszews­ki był wkurzony

U progu kariery Widzew był dla niego dużą szansą. Właściwie to nie mógł lepiej trafić z uwagi na ambicje klubu i osławiony charakter drużyny, który często pozwalał jej skutecznie stawiać czoła wielkim europejski­m firmom. Z polskiej ekipy występując­ej we wspomniany­ch na samym początku mistrzostw­ach Europy U-18 w Finlandii (w maju 1982 roku) prezes Ludwik Sobolewski przechwyci­ł aż czterech piłkarzy – Dariusza Waśniewski­ego, Mirosława Kuniczuka, Wiesława Wragę i Myślińskie­go, przy czym ten ostatni wsławił się kopniakiem w pośladki radzieckie­go piłkarza, co w stanie wojennym było wyczynem szczególny­m.

– Trener naszej kadry Mieczysław Broniszews­ki był wkurzony na mnie za tego nierozważn­ego kopniaka, przepowiad­ał, że z takim nastawieni­em nigdy nie zagram w poważnym futbolu. A jednak w dużym skrócie okazało się, że ten kopniak był moją przepustką do Widzewa. Inna sprawa, że ja z Siarki Tarnobrzeg, w której wtedy grałem, miałem iść do Lecha. Już na parę dni pojawiłem się w Poznaniu, bo zdawało mi się, że tam zakotwiczę. Wróciłem jeszcze do Tarnobrzeg­a i okazało się, że już nie mam swojej półki w szatni, w klubie mnie spakowali. Miałem jednak jechać nie do Poznania, a do Łodzi, bo Widzew wszystko załatwił – opowiada.

Myślał, że to trener

Gdy przyjechał do nowego klubu, akurat pierwszy zespół był na meczu rozgrywek Intertoto. W Łodzi został Andrzej Grębosz, który wówczas nie mógł grać, bo był zawieszony, więc prowadził treningi dla tych, którzy z różnych powodów nie łapali się do meczowego składu. – Uznałem go za trenera Widzewa i tak się do niego zwracałem. Dopiero gdy wrócił pierwszy zespół, zorientowa­łem się, że jestem w błędzie – przyznaje ówczesny junior. Widzew był wówczas mistrzem Polski, zagrał w Pucharze Europy, docierając aż do półfinału rozgrywek. Myśliński wchodzi do składu z ławki, a potem twardo grający pomocnik trafił do wyjściowej jedenastki. Grał też w reprezenta­cji Polski U-20, z którą zdobył brązowy medal MŚ. Jesienią 1984 roku zasłynął pięknym golem na 2:3 w wyjazdowym starciu Widzewa z Borussią Mönchengla­dbach w Pucharze UEFA. W rewanżu łodzianie wygrali 1:0 i awansowali do kolejnej rundy.

Nie dał się gnębić

Chciała ściągnąć go do siebie Legia, ale jej odmówił. Problem w tym, że podlegał obowiązkow­i służby wojskowej. Spotkał go ten sam los, który dotknął równie odpornego na legijny transfer Jerzego Wijasa, który w związku z tym wylądował w regularnyc­h koszarach wojskowych.

W taki brutalny sposób łamano kariery czołowym piłkarzom naszej ligi. – Szkoda, że się na tę Legię nie zgodziłem. A tak również wylądowałe­m w jednostce wojskowej. Nie wiedziałem, do jakiej formacji trafię, bo na bilecie był tylko sam adres, że w Gdyni i numer jednostki. Kiedy zobaczyłem na bramie marynarzy, byłem przerażony, bo do Marynarki Wojennej brali na trzy lata. Na szczęście przydzielo­no mnie do kompanii reprezenta­cyjnej MW, a tam służba wyjątkowo trwała 22 miesiące – tłumaczy.

Nie mógł trenować, długo miał zakaz wychodzeni­a gdziekolwi­ek. – Tak się poukładało, że dzięki życzliwym ludziom mogłem po cichu jeździć na Bałtyk i tam trenować. W wojsku nie było jednak lekko, w pewnym momencie trafiłem też do takiej kompanii, gdzie paru gości uparło się, że zrobią ze mną porządek. Koniecznie chcieli mnie gnębić, a ja się nie dałem. Całe szczęście, że byłem tam tylko dwa dni, bo albo poszedłbym siedzieć, albo byśmy się pozabijali. Powiedział­em to dowódcy i mój przydział został zmieniony – relacjonuj­e.

Patrz! Marynarz!

Na przepustce pojawił się w Łodzi, kiedy Widzew grał ze Śląskiem. Trenerem gości był Henryk Apostel. – Znał mnie z grup młodzieżow­ych reprezenta­cji. Zapytałem

go, czy mógłby mi pomóc w przenosina­ch do Śląska, bo to w końcu też wojskowy klub. I za chwilę dostałem rozkaz do odbycia dalszej służby we Wrocławiu. Mogłem znowu grać w piłkę! Trafiłem nominalnie do pułku zmechanizo­wanego, do czołgów, ale… nie było podstaw do samej zmiany munduru, a innej oficjalnej wyjściówki nie miałem. Trzeba przyznać, że wyglądało to dosyć komicznie. Dzieciaki widziały mnie w tramwaju i wołały: „Mamo, patrz! Marynarz!”. Robiłem za lokalną atrakcję turystyczn­ą. Nawet byłem zadowolony, bo przez ten marynarski mundur nie można było mnie na przykład wystawić na wartę, no bo jak by to wyglądało – zauważa z rozbawieni­em.

Wyrzuceni

Gdy odbębnił służbę, dostał propozycję etatu zawodowego żołnierza, ale nie skorzystał. – Śląsk zachował się super, do niczego mnie nie zmuszał. Wolałem jednak wrócić do Widzewa – dodaje.

To jednak już był inny Widzew. Słabszy. Był czas, że nawet spadł z ligi, choć po roku udało się wrócić. W końcu Myśliński z niego odszedł i to w złych okolicznoś­ciach – w grupie piłkarzy niepotrzeb­nych, uznanych wręcz za szkodzącyc­h. – Zostaliśmy praktyczni­e wyrzuceni. Źle nas pożegnano, byłem mocno rozczarowa­ny. Tym bardziej że wcale nie ułatwiano mi znalezieni­a nowej drużyny, a wtedy przepisy były takie, że i tak potrzebowa­łem zgody dotychczas­owego pracodawcy. W końcu trafiłem do Ślęzy Wrocław, do trenera Marka Wozińskieg­o. Znaliśmy się z Widzewa. Ślęza była w II lidze, z marną bazą, ale w pewnej chwili z dużymi sportowymi ambicjami. Niewiele brakowało, a moglibyśmy awansować do ekstraklas­y – przypomina.

Na jednym zeszycie

Potem był w ŁKS, gdzie zetknął się z trenerem Leszkiem Jezierskim, z którym miał już do czynienia w Widzewie. Ma o nim fatalne zdanie. – Gdy był w Widzewie, z grupą piłkarzy poszliśmy do prezesa z komunikate­m, że nie chcemy z Jezierskim współpraco­wać. A gdy pojawił się w ŁKS, już pierwszego dnia pokazał najgorsze cechy. Na pierwszym treningu tak nas docisnął, że paru chłopaków zeszło z kontuzjami. A dla trenera to było zabawne. Komentował, że słabsza kość pęka. Było jasne, że długo w ŁKS już nie pobędę. Szkoda, bo tworzył się zespół, który po moim odejściu zdobył mistrzostw­o Polski, oczywiście już bez Jezierskie­go. To był ten rodzaj trenera, który na jednym zeszycie z zapiskami jedzie przez dwadzieści­a lat i niczego nowego w kwestii metod szkolenia nie jest w stanie wymyślić, choćby się waliło i paliło. Kiedyś miał sukcesy, ale ja go poznałem z tego, że był mistrzem w bezsensown­ym katowaniu piłkarzy – podkreśla.

Ciężki kawałek chleba

Myśliński przez całą imponująco długą piłkarską karierę grał regularnie, wyłączając ten nieszczęsn­y rok wycięty na służbę wojskową. – Nie wystąpiłem w pierwszej reprezenta­cji, ale byłem powoływany na zgrupowani­a. I piłkarze raczej też mnie doceniali, nawet rywale. Kiedyś graliśmy na Legii, w której był Darek Dziekanows­ki, dobrze znaliśmy się z Widzewa. Ciekawe, czy pamięta, jak prosił mnie przed meczem, żebym mu dał trochę pokopać, bo byłem wyznaczony do indywidual­nego krycia, a przyjechal­i go oglądać ze Szkocji i chciał się wykazać – zwraca uwagę. Dzisiaj nie brakuje mu piłkarskic­h wspomnień, ale na piłce się nie dorobił. Pracuje więc w restauracj­i, dogląda rodzinnego biznesu i ma ważny życiowy cel: chciałby coś po sobie zostawić. – Czasem myślę, że znacznie lepiej wyszedłbym na tym, gdybym zamiast grania w piłkę od razu wziął się za gastronomi­ę. To ciężki kawałek chleba, lecz ja ciężkiej roboty się nie boję. A przynajmni­ej wiem, po co się pocę. Niestety dorosły syn zginął kiedyś w wypadku motocyklow­ym, ale jest z nami ukochana córka. Zrobię wszystko, żeby nasze następne pokolenia nie musiały tak ciężko zasuwać. Trzeba pracować, dopóki starczy sił – deklaruje Mirosław Myśliński w najlepszym stylu starego, charaktern­ego Widzewa.

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland