KOPNIAK DO WIDZEWA
Myśliński, który w ekstraklasie kończył grać w barwach Radomska jeszcze w wieku 39 lat, dzisiaj nie zajmuje się już futbolem. Razem z żoną i córką prowadzi w Łodzi restaurację specjalizującą się w daniach kuchni polskiej. – Najpierw to był pub i w takim kształcie dawno temu przejąłem go od kolegi blacharza. Przyjechałem do jego warsztatu z małą robotą. Grałem jeszcze w Radomsku, ale byłem na etapie zastanawiania się, co będę robił, gdy już na dobre skończę z piłką. Zaproponował mi przejęcie pubu i uznałem, że to może być nawet interesujące. Później żałowałem każdego dnia, że się zgodziłem. Poza tym całe szczęście, że w Radomsku nie wiedzieli, czym się zajmuję, bo często musiałem siedzieć do trzeciej nad ranem z klientami, którzy w lokalu popijali i bawili się w najlepsze, a ja rano jechałem na trening czy na mecz. Czasem oczy aż mi się zamykały z niewyspania – opowiada Myśliński.
Pub jednak dość szybko przestał istnieć. – Piwosze, którzy regularnie u mnie przesiadywali, narazili się czymś „chłopcom z miasta”, którzy wpadli i rozwalili mi całą budę. I chyba zrobili mi tym przysługę. Natychmiast to zamknąłem, ale gdy emocje trochę opadły, jeden z przyjaciół przekonał mnie, żebym wycofał z oferty alkohol i skupił się na gastronomii. Znowu posłuchałem i tym razem postąpiłem słusznie. Gdy wyprostowałem wszystkie trudne sprawy papierkowe i stałem się właścicielem lokalu oraz działki, na którym on stoi, mogę już spokojnie skupić się na pracy. Działamy od 23 lat – mówi z satysfakcją.
Broniszewski był wkurzony
U progu kariery Widzew był dla niego dużą szansą. Właściwie to nie mógł lepiej trafić z uwagi na ambicje klubu i osławiony charakter drużyny, który często pozwalał jej skutecznie stawiać czoła wielkim europejskim firmom. Z polskiej ekipy występującej we wspomnianych na samym początku mistrzostwach Europy U-18 w Finlandii (w maju 1982 roku) prezes Ludwik Sobolewski przechwycił aż czterech piłkarzy – Dariusza Waśniewskiego, Mirosława Kuniczuka, Wiesława Wragę i Myślińskiego, przy czym ten ostatni wsławił się kopniakiem w pośladki radzieckiego piłkarza, co w stanie wojennym było wyczynem szczególnym.
– Trener naszej kadry Mieczysław Broniszewski był wkurzony na mnie za tego nierozważnego kopniaka, przepowiadał, że z takim nastawieniem nigdy nie zagram w poważnym futbolu. A jednak w dużym skrócie okazało się, że ten kopniak był moją przepustką do Widzewa. Inna sprawa, że ja z Siarki Tarnobrzeg, w której wtedy grałem, miałem iść do Lecha. Już na parę dni pojawiłem się w Poznaniu, bo zdawało mi się, że tam zakotwiczę. Wróciłem jeszcze do Tarnobrzega i okazało się, że już nie mam swojej półki w szatni, w klubie mnie spakowali. Miałem jednak jechać nie do Poznania, a do Łodzi, bo Widzew wszystko załatwił – opowiada.
Myślał, że to trener
Gdy przyjechał do nowego klubu, akurat pierwszy zespół był na meczu rozgrywek Intertoto. W Łodzi został Andrzej Grębosz, który wówczas nie mógł grać, bo był zawieszony, więc prowadził treningi dla tych, którzy z różnych powodów nie łapali się do meczowego składu. – Uznałem go za trenera Widzewa i tak się do niego zwracałem. Dopiero gdy wrócił pierwszy zespół, zorientowałem się, że jestem w błędzie – przyznaje ówczesny junior. Widzew był wówczas mistrzem Polski, zagrał w Pucharze Europy, docierając aż do półfinału rozgrywek. Myśliński wchodzi do składu z ławki, a potem twardo grający pomocnik trafił do wyjściowej jedenastki. Grał też w reprezentacji Polski U-20, z którą zdobył brązowy medal MŚ. Jesienią 1984 roku zasłynął pięknym golem na 2:3 w wyjazdowym starciu Widzewa z Borussią Mönchengladbach w Pucharze UEFA. W rewanżu łodzianie wygrali 1:0 i awansowali do kolejnej rundy.
Nie dał się gnębić
Chciała ściągnąć go do siebie Legia, ale jej odmówił. Problem w tym, że podlegał obowiązkowi służby wojskowej. Spotkał go ten sam los, który dotknął równie odpornego na legijny transfer Jerzego Wijasa, który w związku z tym wylądował w regularnych koszarach wojskowych.
W taki brutalny sposób łamano kariery czołowym piłkarzom naszej ligi. – Szkoda, że się na tę Legię nie zgodziłem. A tak również wylądowałem w jednostce wojskowej. Nie wiedziałem, do jakiej formacji trafię, bo na bilecie był tylko sam adres, że w Gdyni i numer jednostki. Kiedy zobaczyłem na bramie marynarzy, byłem przerażony, bo do Marynarki Wojennej brali na trzy lata. Na szczęście przydzielono mnie do kompanii reprezentacyjnej MW, a tam służba wyjątkowo trwała 22 miesiące – tłumaczy.
Nie mógł trenować, długo miał zakaz wychodzenia gdziekolwiek. – Tak się poukładało, że dzięki życzliwym ludziom mogłem po cichu jeździć na Bałtyk i tam trenować. W wojsku nie było jednak lekko, w pewnym momencie trafiłem też do takiej kompanii, gdzie paru gości uparło się, że zrobią ze mną porządek. Koniecznie chcieli mnie gnębić, a ja się nie dałem. Całe szczęście, że byłem tam tylko dwa dni, bo albo poszedłbym siedzieć, albo byśmy się pozabijali. Powiedziałem to dowódcy i mój przydział został zmieniony – relacjonuje.
Patrz! Marynarz!
Na przepustce pojawił się w Łodzi, kiedy Widzew grał ze Śląskiem. Trenerem gości był Henryk Apostel. – Znał mnie z grup młodzieżowych reprezentacji. Zapytałem
go, czy mógłby mi pomóc w przenosinach do Śląska, bo to w końcu też wojskowy klub. I za chwilę dostałem rozkaz do odbycia dalszej służby we Wrocławiu. Mogłem znowu grać w piłkę! Trafiłem nominalnie do pułku zmechanizowanego, do czołgów, ale… nie było podstaw do samej zmiany munduru, a innej oficjalnej wyjściówki nie miałem. Trzeba przyznać, że wyglądało to dosyć komicznie. Dzieciaki widziały mnie w tramwaju i wołały: „Mamo, patrz! Marynarz!”. Robiłem za lokalną atrakcję turystyczną. Nawet byłem zadowolony, bo przez ten marynarski mundur nie można było mnie na przykład wystawić na wartę, no bo jak by to wyglądało – zauważa z rozbawieniem.
Wyrzuceni
Gdy odbębnił służbę, dostał propozycję etatu zawodowego żołnierza, ale nie skorzystał. – Śląsk zachował się super, do niczego mnie nie zmuszał. Wolałem jednak wrócić do Widzewa – dodaje.
To jednak już był inny Widzew. Słabszy. Był czas, że nawet spadł z ligi, choć po roku udało się wrócić. W końcu Myśliński z niego odszedł i to w złych okolicznościach – w grupie piłkarzy niepotrzebnych, uznanych wręcz za szkodzących. – Zostaliśmy praktycznie wyrzuceni. Źle nas pożegnano, byłem mocno rozczarowany. Tym bardziej że wcale nie ułatwiano mi znalezienia nowej drużyny, a wtedy przepisy były takie, że i tak potrzebowałem zgody dotychczasowego pracodawcy. W końcu trafiłem do Ślęzy Wrocław, do trenera Marka Wozińskiego. Znaliśmy się z Widzewa. Ślęza była w II lidze, z marną bazą, ale w pewnej chwili z dużymi sportowymi ambicjami. Niewiele brakowało, a moglibyśmy awansować do ekstraklasy – przypomina.
Na jednym zeszycie
Potem był w ŁKS, gdzie zetknął się z trenerem Leszkiem Jezierskim, z którym miał już do czynienia w Widzewie. Ma o nim fatalne zdanie. – Gdy był w Widzewie, z grupą piłkarzy poszliśmy do prezesa z komunikatem, że nie chcemy z Jezierskim współpracować. A gdy pojawił się w ŁKS, już pierwszego dnia pokazał najgorsze cechy. Na pierwszym treningu tak nas docisnął, że paru chłopaków zeszło z kontuzjami. A dla trenera to było zabawne. Komentował, że słabsza kość pęka. Było jasne, że długo w ŁKS już nie pobędę. Szkoda, bo tworzył się zespół, który po moim odejściu zdobył mistrzostwo Polski, oczywiście już bez Jezierskiego. To był ten rodzaj trenera, który na jednym zeszycie z zapiskami jedzie przez dwadzieścia lat i niczego nowego w kwestii metod szkolenia nie jest w stanie wymyślić, choćby się waliło i paliło. Kiedyś miał sukcesy, ale ja go poznałem z tego, że był mistrzem w bezsensownym katowaniu piłkarzy – podkreśla.
Ciężki kawałek chleba
Myśliński przez całą imponująco długą piłkarską karierę grał regularnie, wyłączając ten nieszczęsny rok wycięty na służbę wojskową. – Nie wystąpiłem w pierwszej reprezentacji, ale byłem powoływany na zgrupowania. I piłkarze raczej też mnie doceniali, nawet rywale. Kiedyś graliśmy na Legii, w której był Darek Dziekanowski, dobrze znaliśmy się z Widzewa. Ciekawe, czy pamięta, jak prosił mnie przed meczem, żebym mu dał trochę pokopać, bo byłem wyznaczony do indywidualnego krycia, a przyjechali go oglądać ze Szkocji i chciał się wykazać – zwraca uwagę. Dzisiaj nie brakuje mu piłkarskich wspomnień, ale na piłce się nie dorobił. Pracuje więc w restauracji, dogląda rodzinnego biznesu i ma ważny życiowy cel: chciałby coś po sobie zostawić. – Czasem myślę, że znacznie lepiej wyszedłbym na tym, gdybym zamiast grania w piłkę od razu wziął się za gastronomię. To ciężki kawałek chleba, lecz ja ciężkiej roboty się nie boję. A przynajmniej wiem, po co się pocę. Niestety dorosły syn zginął kiedyś w wypadku motocyklowym, ale jest z nami ukochana córka. Zrobię wszystko, żeby nasze następne pokolenia nie musiały tak ciężko zasuwać. Trzeba pracować, dopóki starczy sił – deklaruje Mirosław Myśliński w najlepszym stylu starego, charakternego Widzewa.