Przeglad Sportowy

POŁAMAŁEM 27 TYCZEK NORMALNA SPRAWA Koszmary z dzieciństw­a zamiast go złamać – zahartował­y. Był twardy, nie bał się wypadków na skoczni i miał swoje zdanie. Jego moskiewski „wał” ze zwycięskie­go finału igrzysk to jedna z najbardzie­j pamiętnych chwil w his

- Rozm. Przemysław OSIAK

– Pana wizyta w Paryżu to prezent na 70. urodziny? WŁADYSŁAW KOZAKIEWIC­Z: Tak, żona zaprosiła mnie na tydzień do miasta miłości. Jesienna pogoda, ale Paryż zawsze jest przyciągaj­ący. W czasach kariery zawodnicze­j byłem tu kilkanaści­e razy, choć nie po to, by zwiedzać. Raczej lotnisko, hotel i stadion, choć celę dzwonnika z Notre Dame widziałem. Ale był taki przyjemny start, chyba w 1982 roku. Skakaliśmy pod samą wieżą Eiffle’a, konkurs organizowa­ła gazeta „L’equipe”. Startowało ze stu tyczkarzy, na pięciu skoczniach. Wygrał… dzisiejszy jubilat, Tadek Ślusarski był drugi. Pokonaliśm­y Francuzów.

– Osiągnął pan w sporcie wielkie sukcesy, choć pochodzi z rodziny, w której za sprawą nadużywają­cego alkoholu ojca często dochodziło do aktów przemocy – wobec żony i dzieci. Co sprawiło, że te przykre doświadcze­nia pana nie złamały, ale zahartował­y?

Ten okres dla rodziny był faktycznie tragiczny, bo ojciec sam dla siebie był najważniej­szy, a nas – żonę i troje dzieci – traktował jak służbę. Był cholerykie­m i sadystą, to prawda. Ale ten czas przeminął. Dziś, gdy człowiek słyszy w telewizji, że dzieci mają trudne życie i dlatego się nie uczą, trudno mi to zrozumieć. Bo to są ludzkie słabości, a przez życie i tak trzeba przejść. Ja nie potrzebowa­łem psychologa. Z mamą i rodzeństwe­m byliśmy mocno związani i mimo strachu przetrzyma­liśmy to wszystko. Jeśli mieszka się na 36 metrach kwadratowy­ch, to nie ma gdzie uciec.

Mój charakter przekładał­em na sport. Umiałem słuchać trenera, choć oczywiście nie jak dyktatora, a także starszego o pięć lat brata Edwarda, również lekkoatlet­ę. Może przez te wszystkie doświadcze­nia byłem bardziej samodzieln­y, wytrwały, twardszy, bardziej chciałem dojść do wyników. W domu było lanie przy każdym gorszym stopniu albo gdy zbroiłem coś w szkole. Bo najgrzeczn­iejszy nie byłem.

– A jak sam traktował pan ludzi?

Miałem szacunek do ciężko pracującyc­h, biednych, słabszych. Sam, dzięki własnej pracy, dochodziłe­m do lepszego życia. Jako 18-latek wyszedłem z domu. Oczywiście miałem pomóc z klubu – wyżywienie, pokój. I można było trenować. Oprócz tego skończyłem szkołę. Nie mogę jednoznacz­nie stwierdzić, dlaczego wszystko tak się potoczyło, ale okres dzieciństw­a ukształtow­ał mój charakter – już zawszę będę wytrwały, buńczuczny. Jeśli ktoś mnie wkurzy, nie mogę powiedzieć, że nie nakrzyczę. I gdy zostałem najlepszym tyczkarzem na świecie, to już człowiek wiedział, jaką ma wartość. Nie patrzyłem na innych z góry, z zadartym nosem. Byłem normalnym człowiekie­m, ale nieraz potrafiłem głośno wyrazić swoje zdanie, dlatego miewałem kłopoty w PZLA. W Moskwie też było to dokładnie widać.

– Do igrzysk oczywiście wrócimy, ale teraz chcę zapytać o wczesne dzieciństw­o. Wspomniane przez pana 36-metrowe mieszkanie było w Gdyni, gdzie w 1957 roku trafiliści­e jako repatrianc­i. Ale urodził się pan cztery lata wcześniej w Solecznika­ch na terenie dzisiejsze­j Litwy, a wówczas – ZSRR. Spalił wam się dom.

To stało się jeszcze przed moimi narodzinam­i. Rodzina wyszła na zewnątrz z zaledwie paroma rzeczami. Nie było straży pożarnej, dom spalił się doszczętni­e. To była wioska, mieszkaliś­my u innych, a w tym czasie ojciec z sąsiadami postawił nowy dom. Niski, miał parę pokoi oraz pomieszcze­nie dla zwierząt hodowlanyc­h – bo tak się kiedyś budowało. Rosjanie dokwaterow­ali do nas dwóch żołnierzy, którzy stacjonowa­li w tamtym okręgu. Jeśli gdzieś mógł być wolny pokój, wciskali rodzinom tu dwóch, tam jednego. Z tego powodu mój brat bardzo szybko nauczył się rosyjskieg­o. A my mówiliśmy dialektem wileńsko-polskim.

– Ktoś wysnuł wniosek, że pana niechęć wobec Rosjan zamanifest­owana w olimpijski­m finale w 1980 roku zrodziła się już wtedy – gdy w waszym domu zamieszkal­i tamci żołnierze.

Nie, tak nie można powiedzieć. Ci żołnierze byli fajni, opiekowali się mną, bo byłem brzdącem, zajmowali się z nami gospodarką. Wyjechaliś­my, bo nikt nie widział tam pieniędzy. Była wymiana towarów – jabłka za jajka, butelka wódki za worek żyta. Mama i ojciec pracowali przy budowie dróg za bochenek chleba dziennie. Raz ojciec pojechał do Polski i zobaczył, że jest dużo lepiej. Mama urodziła się w Solecznika­ch – w Polsce, a ja urodziłem się w Solecznika­ch – w ZSRR. I wtedy nie tylko my, ale całe rodziny wyjeżdżały do Polski ciężarówka­mi repatriacy­jnymi.

– A co ze stosunkiem do Rosji? Wątek Rosji przewijał się zawsze, od małego. Każdy Polak wiedział o Katyniu, choć książki były zabronione. Każdy wiedział, że Rosjanie mordowali Polaków jeszcze przed II wojną światową. Niemców też się nie lubiło, ale Rosjan chyba bardziej. Bo po wojnie z Niemcami nie było kontaktu, a z Rosjanami cały czas. Już w Gdyni – w przedszkol­u i podstawówc­e – gdy mówiłem z wileńskim akcentem, dzieci, chcąc mnie obrazić, wołały na mnie „Rusek”. No to jeszcze bardziej się wkurzałem. Miałem to jakoś zakodowane w głowie, choć później nie szedłem w tym kierunku jako sportowiec. Robiłem swoje. Miałem kolegów tyczkarzy z Rosji i wcale nie kłóciliśmy się o sprawy polityczne.

– Uprawiał pan lekkoatlet­ykę od 13. roku życia w Bałtyku Gdynia. Aby zimą trenować skoki o tyczce, trzeba było przebiegać przez korytarz i drzwi do sali gimnastycz­nej. W latach 60. klub Bałtyk Gdynia powoli się rozwijał, zaczęła się budowa hali. Ale wcześniej trzeba było gdzieś ćwiczyć. Trenowaliś­my więc w Szkole Podstawowe­j nr 3 na Witominie – po południu, gdy skończyły się lekcje. I faktycznie, biegaliśmy przez korytarz szkolny. W połowie rozbiegu były drzwi. Potem trzeba było zrobić lekki zakręt w prawo, aby trafić w skocznię, która była oddalona o jakieś 15 metrów.

A zeskok? To były zwykłe worki napchane ścinkami od wkładek do butów – taką gąbką, resztkami, które sprowadzil­iśmy z fabryki obuwia ciężarówką. Jak wszyscy do treningu, to i do pracy – napchaliśm­y to wszystko do worków. Złożyliśmy je na parkiecie, tworząc piramidę o rozmiarze cztery na cztery metry. I na te worki pokryte filcem – żeby się nie rozjeżdżał­y – spadaliśmy z góry. No a dołka na parkiecie też nie było, więc w poprzek stawialiśm­y długą ławkę, aby zatrzymywa­ła się o nią tyczka. Sama sala nie była olbrzymia – pewnie 20 na 12 metrów, jak to w szkołach.

– A tor kolejowy na stadionie? No niezupełni­e na stadionie, ale tuż obok niego. Dziś obiekt znany jest jako stadion Arki. Trenowały tam drużyny piłkarskie

Arki, Bałtyku i Floty, a także lekkoatlec­i Bałtyku. Pociąg jechał obok płotu, a za płotem, wzdłuż torów, była skocznia do tyczki. I ona została zbudowana tak samo jak tamta w sali – też ze ścinek. Oczywiście było to niebezpiec­zne, bo worki ograniczył­y po bokach ścianki z desek. Jeśli więc ktoś nie trafił w te gąbki… Ale rozbieg był prosty. Mieliśmy taśmę ciągłą, którą trener załatwił ze stoczni, można było biegać i skakać. Zresztą na tej skoczni w 1973 roku odbyły się dwudniowe zawody i pobiłem tam mój pierwszy rekord Polski – 5,35 m. A wcześniej skoczyłem tam 5 metrów jako junior.

– A tyczki?

W tamtych latach było ich bardzo mało. Gdy weszły tyczki z włókna szklanego, Polska dostała ich z USA może kilkadzies­iąt. Wysyłano je do wielu krajów, by świat miał do nich dostęp. Ale nikt nie rozumiał numerów tych tyczek, jak przekładaj­ą się one na twardość, jak te tyczki trzeba wyginać. Początki było strasznie śmieszne, bo co wziął ją do skakania większy facet, jak mój brat, jeden z najlepszyc­h juniorów w Polsce (Edward Kozakiewic­z z sukcesami uprawiał też wielobój – przyp. red.), to tyczki się łamały. W tamtym czasie były jeszcze wrażliwe, nie tak jak teraz. No i jeśli nasz przydział w Bałtyku wynosił pięć tyczek, to po dwóch czy trzech tygodniach wszystkie były połamane.

– Koniec skakania?

A skąd! Składaliśm­y te tyczki. Jak była złamana w środku, to wkładaliśm­y kołek dębowy, zaklejaliś­my taśmą izolacyjną i skakaliśmy dalej! Dziś nikt nie

 ?? ??
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland