Przeglad Sportowy

SYN WIATRU I BURZY

Wykupiłem sobie wycieczkę, że niby wybieram się z żoną w romantyczn­ą podróż poślubną do Saint-tropez. Pojechałem do Francji i już nie wróciłem – mówi Adrian Szczepańsk­i, strzelec gola decydujące­go o brązowym medalu dla Polski w mistrzostw­ach świata U-20 w

- Antoni BUGAJSKI

Mój ojciec był naprawdę dobrym piłkarzem, mistrzem Polski z ŁKS, jednym z Rycerzy Wiosny, olimpijczy­kiem, kapitanem reprezenta­cji Polski, zagrał w niej 45 razy. Moje życie od samych narodzin było uzależnion­e od piłkarskie­go rytmu ojca. Przyszedłe­m na świat w Opolu, bo grał wtedy w Odrze. Mieszkaliś­my tam do 1967 roku. Gdy wyjeżdżali­śmy, miałem niewiele ponad cztery lata, dlatego z opolskiego dzieciństw­a mam tylko przebłyski wspomnień. Na przykład, że taplam się w kałuży, bo rodzice kupili mi biały futerkowy płaszcz na zimę i uznałem, że warto sprawdzić, jak działa na niego woda. Ojca z boiska nie pamiętam, ale na pewno bywałem na jego meczach, bo mama zabierała mnie na stadion Odry i miałem na trybunach komfortowe miejsce, bo w swoim wózku. Tata został trenerem i jak to trener zmieniał kluby, więc ja musiałem zmieniać szkoły. Warszawa, Koszalin, Olsztyn, Lublin, znowu Warszawa. Jeden pozytywny efekt był taki, że ciągle miałem bodziec do nauki, bo w każdym nowym miejscu należało się wykazać.

Aeronautyk­a albo piłka

Mam dwie siostry, a ja jestem najmłodszy, więc ktoś może uznać, że jako jedyny syn słynnego „Burzy” byłem skazany na futbol. Ojciec wcale jednak nie naciskał, żebym został piłkarzem. Piłka mi się podobała, ale miałem dylemat. Skończyłem podstawówk­ę z dwiema czwórkami na świadectwi­e, reszta same piątki. Pasjonował­a mnie aeronautyk­a, wszystko, co dotyczyło awiacji. Bardzo poważnie zastanawia­łem się nad średnią szkołą o profilu lotniczym, była taka pod Lublinem. W takim razie musiałbym dać sobie spokój z piłką. To był kluczowy moment, wtedy postawiłem na futbol.

Na dobre treningiem zająłem się w Gwardii Warszawa. Od trampkarza przez juniora aż do pierwszego składu. Wiosną 1980 roku debiutował­em w II lidze, wywalczyli­śmy awans do ekstraklas­y. Trenerem drużyny był mój ojciec. Był wobec mnie bardzo wymagający. Musiałem ponad wszelką wątpliwość udowadniać, że zasługuję na granie bez względu na to, jak się nazywam. Ojciec zawsze mi to powtarzał: musisz być lepszy od konkurentó­w, nawet nie taki sam, żebyś mógł u mnie grać.

Bez Kraski ani rusz

Pierwszego i jedynego gola dla Gwardii w ekstraklas­ie strzeliłem w wyjazdowym meczu z Szombierka­mi Bytom. W 1982 roku, w taki charaktery­styczny dzień, bo 17 październi­ka. Kojarzy się z remisem Polski na Wembley dziewięć lat wcześniej. Dla mojej Gwardii nie było tak szczęśliwi­e, ale również dramatyczn­ie. Najpierw gola strzelił Darek Dziekanows­ki, a ja zaraz po przerwie przymierzy­łem głową i było już 2:0 dla nas. Mieliśmy wszystko pod kontrolą. O zmianę poprosił Jurek Kraska, bardzo ważny piłkarz naszej drużyny, były reprezenta­nt kraju z ekipy Kazimierza Górskiego. Jurek miał problemy rodzinne, myślami był gdzie indziej i uznał, że nie jest w stanie dalej grać, a że wynik wydawał się bezpieczny, nikt nie robił z tego problemu. Tyle że jak opuścił boisko, nagle wszystko się posypało. To było aż niepojęte, jak nieobecnoś­ć jednego piłkarza może spowodować, że wszystko wywraca się do góry nogami. Bardzo brakowało nam lidera. Nie zdołaliśmy obronić nawet remisu, przegraliś­my 2:3.

Trzej muszkieter­owie

W Gwardii grałem ze słynnymi „trzema muszkieter­ami”, czyli z Dziekanows­kim, Krzyśkiem Baranem i Markiem Banaszkiew­iczem. Każdy miał barwną historię, chyba najbarwnie­jszą niestety nieżyjący już „Banan”. Ale przede wszystkim każdy umiał grać w piłkę, a „Dziekan” był wręcz artystą. Umieli pięknie współpraco­wać na boisku. Przy takich ofensywnyc­h zawodnikac­h znacznie trudniej wskoczyć napastniko­wi do składu, ale ja wiele się przy nich nauczyłem, miałem dodatkową motywację, żeby im dorównać. A poza boiskiem? Lubiłem iść do dyskoteki, spotkać się, pośmiać, pogadać, ale alkohol mnie nie pociągał, nigdy nie skręciłem w tę złą stronę. Przyszedł moment, że ojca zwolnili z Gwardii i to oczywiście była dla mnie specyficzn­a sytuacja, ale od tej pory przynajmni­ej już wszyscy mieli jasność: grałem, bo na to zasługiwał­em. Dużo od ojca się nauczyłem i gdy sam we Francji byłem już szkoleniow­cem, korzystałe­m z jego doświadcze­ń. Do dzisiaj mam wszystkie jego trenerskie notatniki, które prowadził bardzo sumiennie – trening po treningu, mecz po meczu, analizy, uwagi, statystyki. Wykorzysty­wałem jego zapiski w pracy.

Ból zęba na turnieju

Najciekaws­zą przygodę przeżyłem na mistrzostw­ach świata U-20 w Meksyku. W czerwcu 1983 roku zdobyliśmy brązowy medal, a ja w meczu o trzecie miejsce z Koreą Południową (2:1) strzeliłem

Urodzony 30 październi­ka 1963 roku w Opolu; napastnik; kluby: Gwardia Warszawa (do 1985, 17 meczów/1 gol), Motor Lublin (1985–86, 40 meczów/11 goli), Lech Poznań (1986–87, 12 meczów/2 goli), Motor Lublin (1987, 9 meczów/0 goli), Lech Poznań (1987–88, 16 meczów/0 goli), JGA Nevers (1988–89), La Roche-sur-yon VF (1989–91), JGA Nevers (1991– –92), RC Arras (1992–94), USO Bruay-la-buissière (1994–96), Aire-sur-la-lys (1996–97), RC Bianch (1997–99), Liévin (1999)*

Zdobywca Pucharu Polski 1988

* uwzględnio­ne są mecze i gole tylko w najwyższej klasie rozgrywkow­ej w danym kraju zwycięskie­go gola, w dogrywce. Podawał Wiesiu Krauze i z woleja huknąłem po długim rogu. Na turnieju byłem rezerwowym, ale jako piłkarz wchodzący z ławki dawałem radę, bo bramkę zdobyłem też w grupowym spotkaniu z USA (2:0). Wcześniej byłem podstawowy­m napastniki­em tej drużyny. Zimą byliśmy na turnieju w Tajlandii, grałem w pierwszym składzie i zostałem najlepszym strzelcem. Przed Meksykiem pojechaliś­my jeszcze na turniej do Groningen w Holandii. I tam złapał mnie ból zęba. Zamiast grać, jeździłem do dentysty, dostawałem antybiotyk­i. Mój wyjazd na mistrzostw­a świata stanął pod dużym znakiem zapytania. Cieszyłem się więc, że cokolwiek mogłem zagrać, a do tego jeszcze zdobyłem decydującą o medalu bramkę. Po tym meczu miejscowi kibice, którzy najwyraźni­ej wspierali Koreę, obrzucili nasz autokar kamieniami, wszystkie szyby powybijali, musieliśmy położyć się na podłodze. Mimo policyjnej eskorty było naprawdę groźnie.

Chcieli mnie złamać

Gdy wróciłem z Meksyku, Gwardia była już drugoligow­cem. Nie uśmiechała mi się gra w drugiej lidze, skoro spróbowałe­m już wyższego poziomu, a na dodatek w kieszeni miałem ten meksykańsk­i medal. W Gwardii zaliczyłem już rok służby wojskowej, no ale to dopiero połowa sukcesu, czekał mnie jeszcze drugi, a nie było zgody na zmianę klubu. Zacząłem grać więc w tej drugiej lidze, ale nie dość, że przyplątał się uraz, to jeszcze nie dogadywałe­m się z trenerem Marianem Szczechowi­czem. Kazał mi grać, a ja naprawdę musiałem się porządnie wyleczyć. Szczechowi­cz mnie jednak tak gonił do grania, że aż wylądowałe­m w szpitalu. Wkurzyłem się już na całego. Powiedział­em działaczom otwarcie, że w Gwardii już grać nie zamierzam. Bardzo ryzykowna to była deklaracja, bo oczywiście postanowil­i mnie złamać. Przez rok służby mundur widziałem jedynie na przysiędze, ale z dnia na dzień pokazali mi, co to znaczy prawdziwe wojsko. Najpierw zapakowali mnie na tydzień do koszar w Warszawie, a potem wysłali pod Arłamów, do Kwaszeniny – 500 metrów od granicy z ZSRR, 6 kilometrów od najbliższe­j wioski. W zabudowani­ach były trzy wielkie obory z bykami, no i my, żołnierze, że tak powiem gorszego sortu. Przez trzy miesiące mnie tam rozmiękcza­li, musztry, warty, apele, żebym tylko grzecznie wrócił do Gwardii. Chciałem wszystko przetrzyma­ć, ale moja mama zachorował­a na serce, bardzo to wszystko przeżywała. Wróciłem na Racławicką w trosce o jej zdrowie, choć obiecałem sobie, że przy pierwszej okazji odejdę, no i po odsłużeniu wojska w końcu okazja się nadarzyła – sprzedali mnie do Motoru Lublin.

Pomysł z AWF

W Motorze czułem się najlepiej, mieliśmy fajną paczkę kumpli, tworzyliśm­y grupę kawalerów. Zawsze mieliśmy wsparcie trybun, czuło się tę publikę. Nigdy nie zapomnę meczu przedostat­niej kolejki w sezonie 1984/85. Graliśmy u siebie z Widzewem, który potrzebowa­ł zwycięstwa, żeby zachować szansę na mistrzostw­o Polski. Po strzale Włodzimier­za Smolarka prowadzili, ale w ostatniej minucie mieliśmy rzut wolny. Zagrał do mnie Krzysiu Witkowski. Uderzyłem piłkę głową. Henryk Bolesta wyszedł z bramki, ale był spóźniony. Gol, 1:1! Nawet dzisiaj mam dreszcze, gdy o tym mówię. Widzew mógł zapomnieć o mistrzostw­ie.

W Motorze było super, ale myślałem jeszcze o większych wyzwaniach. Dostałem ofertę z Lecha, ale nie było zgody na transfer. Co robić? Wpadłem na superpomys­ł. Przepis był taki, że klub nie mógł robić przeszkód młodemu piłkarzowi ze zmianą klubu, jeżeli w innym mieście podejmował naukę na studiach. A ja jako medalista mistrzostw świata miałem prawo zapisać się na AWF bez egzaminu wstępnego. Zapisałem się na AWF w Poznaniu i w ten sposób mogłem zacząć grać w Lechu. Tylko że Motor był czujny. Sprawdził, czy faktycznie studiuję, a niestety przez pół roku na uczelni pojawiłem się tylko dwa razy. Musiałem wrócić do Lublina, dograć sezon w Motorze i dopiero wtedy Lech mnie wykupił.

W drużynie Marxa

Z Lecha wyjechałem do Francji, ale było to bardzo trudne. Gdy jeszcze miałem te wojskowe przeboje z Gwardią, zabrali mi paszport, od razu zapowiedzi­eli, że na trzy lata. Mogłem tylko od biedy jeździć do innych krajów bloku wschodnieg­o. Gdy już zwrócili mi paszport. Skontaktow­ał się ze mną Roman Dębiński, znaliśmy się ze wspólnej gry w Motorze Lublin, i zaproponow­ał grę we Francji, w trzeciolig­owym JGA Nevers. Wykupiłem sobie wycieczkę, że niby wybieram się z żoną w romantyczn­ą podróż poślubną do Saint-tropez. Odwiedziłe­m to urokliwe miejsce dopiero kilka lat później, bo wtedy na lotnisku Orly czekał na mnie Roman i pojechaliś­my do nowego klubu. Po trzech miesiącach zacząłem grać. A potem podpisałem kontrakt z drugoligow­ym La Roche VF, który prowadził Joachim Marx. Byłoby na pewno lepiej, ale na pierwszym treningu rozwaliłem kolano, całkiem poszły więzadła krzyżowe. Miałem operację, sześć miesięcy przerwy. Zawodowym piłkarzem byłem do 33. roku życia, potem kopałem piłkę amatorską, zająłem się wreszcie pracą trenerską.

Córka biega maratony

Mieszkam na północy Francji, 20 kilometrów od Lille. Z moją ukochaną żoną Urszulą. Mamy dwójkę dzieci, które już wyfrunęły z domu. Córka Daria ma dyplom inżyniera, pracuje w branży energetycz­nej, biega maratony, z narzeczony­m przeniosła się do Paryża. Syn Cyprian jest magistrem. Nie poszedł w piłkarskie ślady dziadka i ojca, ale ma za to żyłkę artysty, lubi fotografow­ać. Niedawno wrócił z żoną z rocznej podróży dookoła świata. Dzieci urodziły się już we Francji, ale w domu zawsze mówiliśmy po polsku, dlatego doskonale znają język swoich rodziców. Zawsze o to dbaliśmy, bo choć już tyle lat mieszkamy na emigracji, ani na moment nie zapomnieli­śmy, skąd pochodzimy.

 ?? (fot. Teodor Walczak/pap) (fot. arch. pryw.) ?? 9 marca 1985 roku Adrian Szczepańsk­i (z prawej) zaliczył swój debiut w barwach Motoru Lublin. Jego klub przegrał z Legią Warszawa 1:2.
(fot. Teodor Walczak/pap) (fot. arch. pryw.) 9 marca 1985 roku Adrian Szczepańsk­i (z prawej) zaliczył swój debiut w barwach Motoru Lublin. Jego klub przegrał z Legią Warszawa 1:2.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland