WYKORZYSTAŁEM SW
– Czy te pierwsze 50 lat minęło jak „rach, ciach, ciach”? TOMASZ SIKORA: Oj, tak. Pięćdziesiąt lat, z czego znaczna większość w sporcie. Dopiero w tych ostatnich latach mogę bardziej cieszyć się życiem. Były momenty, że przebudzałem się rano i nie wiedziałem, gdzie jestem. Nawet ostatnio z rodziną długo o tym rozmawiałem. Wspominałem, że kiedy startował ten cyrk Pucharu Świata, przejeżdżało się z miejsca na miejsce, nie było czasu na zatrzymanie się, refleksję czy nawet zwiedzanie. Szczególnie sportowe dni mijały bardzo szybko.
– Pochodzi pan z Wodzisławia Śląskiego. Ten śląski charakter pomagał w życiu i karierze? Szczerze to nie wiem, co można nim nazwać. Jako że pochodzę ze Śląska – to normalne dla mnie cechy.
– Moim zdaniem Ślązaków wyróżnia pracowitość, upartość, nieodpuszczanie, walka do końca. No to na pewno tak. Mogę powiedzieć, że u mnie te cechy są, choć z pracowitością bywało różnie. Wiele zależało od etapu kariery. Gdyby pan rozmawiał o pierwszych latach z trenerem Aleksandrem Wierietielnym, to raczej by powiedział, że do zbyt pracowitych nie należałem. Jednak później, gdy dotarło do mnie, z czym wiąże się droga sportowca, swoją karierę oparłem na ciężkiej pracy. Bez niej nie da się nigdzie dojść. Ta moja upartość też mi pomogła. Myślę, że była widoczna, kiedy nie było wyników. To był bardzo ciężki czas. Wręcz namawiano mnie, żebym już zakończył tę przygodę z biathlonem, ale przetrwałem to i później zaczęły się najprzyjemniejsze chwile w moim życiu. Podium w Oberhofie po dziewięciu latach posuchy smakowało niesamowicie.
– To prawda, że na początku był pan dyskredytowany za to, że pochodził ze Śląska?
To nawet nie chodziło o kadrę narodową. W niej od razu trafiłem pod skrzydła właśnie trenera Wierietielnego. Najtrudniejszy moment przydarzył mi się w kategorii juniora. Dziwnie patrzono w tamtym czasie na ludzi spoza gór, gdzie wiadomo, że były tereny bardziej sprzyjające do trenowania. Od niemal samego początku musiałem pokazywać więcej niż inni. Przykładowo – wygrywałem eliminacje do mistrzostw świata juniorów, a nie byłem na nie zabierany. Zawsze musiałem coś udowadniać. To też była walka z samym sobą, kwestionowanie, czy to ma sens. Jednak wszystko dobrze się skończyło i tak naprawdę od momentu kiedy trafiłem do trenera Wierietielnego, skończyły się podobne historie.
– Tamten etap juniorski pana ukształtował? Sprawił, że łatwiej było później przeczekać niemal dziesięć lat bez podium Pucharu Świata?
Nie powiedziałbym, że ukształtował. Moim zdaniem takie sytuacje nie kształtują, a zniechęcają. Czuje się dużą niesprawiedliwość. Tak naprawdę przy biathlonie trzymały mnie przyjaźnie. To one mi pomagały. Z tym wiąże się też ciekawa historia.
– Słucham.
Kiedy byłem w kategorii juniora, żeby pojechać na Puchar Europy juniorów, musiałem spełnić inne wymogi. Wówczas bardzo przyjaźniłem się z Pawłem Białoniem, który miał ogromny talent. Myślę, że jeszcze większy niż ja. W kategorii juniora spisywał się rewelacyjnie. I wymogi były takie, że by pozostali zawodnicy mogli pojechać na ten Puchar Europy, musieli być w trójce zawodów Pucharu Polski. Ja natomiast musiałem go wygrać. Paweł biegł na pierwszym miejscu, ja byłem drugi, ale wiedział, jakie panują zasady, więc poczekał na mnie na trasie. Zrobił to, bym mógł wygrać i pojechać razem z nim na te europejskie zawody.
– Wspomniał pan już kilka razy o trenerze Wierietielnym. Znany był z ciężkich treningów, ale pan ponoć miał swoje sposoby, jak je obejść.
To był czas moich kombinacji. Podczas jednego ze zgrupowań, kiedy koledzy biegli dłuższy dystans, ja schowałem się za domkiem, by trochę odpocząć i nie przeciążać organizmu. Właśnie o takie sytuacje później trener miał do mnie zastrzeżenia. Nie chodziło o charakter, lecz o podejście do treningu. Raczej byłem wtedy zawodnikiem, który nie odważył się przeciwstawić trenerowi, ale tam, gdzie mogłem, kombinowałem. Oczywiście nie robiłem tego „na widoku”. Jednak żeby nie było, nie do końca brało się to z mojego lenistwa. Bardziej chodziło o to, że znałem swój organizm. Wiedziałem, że takie obciążenia w okresie juniora kończyły się chorobami. Niestety zawsze byłem cherlawy i mój przemęczony organizm bardzo łatwo łapał infekcje. Kombinowałem więc, bo nie chciałem tracić części sezonu.
– W wieku 20 lat stanął pan podium, a później jako 22-latek jako pierwszy Polak zdobył złoty medal mistrzostw świata. Słyszałem, że nie wiedział pan, jak cieszyć się z triumfów.
Trochę tak było. Tu znów kluczową rolę odegrał trener Wierietelny. Starał się mnie chronić. On wiedział, że mam talent, ale pamiętam, że gdy stanąłem na podium w Bad Gastein, wszyscy się cieszyli, gratulowali, a on wieczorem podszedł do mnie i powiedział: „Tomek, pamiętaj – i tak liderem jest Jan Ziemianin”. Potrafił ściągnąć ze mnie presją, bo czuł, że ją sobie narzucę. Co do medalu w Anterselvie, wiedziałem już na ostatniej prostej, że sięgnę po złoto. Upadłem na mecie, bo nie wiedziałem, jak się zachować i co ze sobą zrobić. Myślałem, że kiedy będzie grany Mazurek Dąbrowskiego, to się popłaczę, a na oficjalnej dekoracji chciało mi się tylko śmiać.
– A nie brało się to trochę z tego, że te sukcesy przyszły zbyt szybko i łatwo, a głowa nie wiedziała, jak na nie reagować?
Wiedziałem, ile pracowali moi koledzy z reprezentacji, by osiągnąć sukces, a ja wszedłem do kadry z drzwiami. Dlatego śmiać mi się trochę chciało. Kiedy pojechałem na Puchar Świata w ramach nagrody za udany juniorski sezon, dość szybko stanąłem na podium. Na moich pierwszych mistrzostwach świata zdobyłem medal. I to złoty. Były myśli: ależ to łatwo przychodzi. Myślałem sobie, że przecież jeszcze tak dużo nie trenowałem, a już mogę wygrywać.
– A tak z perspektywy czasu: za łatwo przychodziły te sukcesy?
Nie przechodziły za łatwo, ale sporo zmieniły w mojej głowie i podejściu. Nałożyłem na siebie ogromną presję. No i jej ciężar czułem w kolejnym sezonie, gdzie były momenty, w których było mi bardzo trudno sobie z nią poradzić.
– Zabrakło ułożenia wszystkiego w głowie?
Tak, zdecydowanie. Do dziś pamiętam mój pierwszy bieg kolejnego sezonu po tym tytule. W Östersund w biegu na 20 km przebiegłam pierwsze okrążenie, położyłem się na strzelnicy i nie byłem w stanie oddać ze strachu strzału. Bałem się, że będzie niecelny. Leżałem ponad pół minuty do pierwszego strzału. Pierwsze trzy były niecelne, później trafiałem już do końca, ale stres mnie sparaliżował. Zacząłem płacić frycowe za ten medal mistrzostw świata. To sprawiło, że nie zdobywałem nawet punktów w Pucharze Świata. Dopiero rok później szóste miejsce podczas MŚ w Ruhpolding nieco mnie odblokowało. Ale sam start w biegu na 20 km był ciężki. Pamiętam, że ze stresu chciało mi się wymiotować, ale się pozbierałem i byłem blisko podium.
się
tego
– Wtedy nie mówiło o zdrowiu psychicznym.
My w kadrze mieliśmy psychologa, ale tak naprawdę tylko w jednym sezonie. W kadrze nie mieliśmy nikogo takiego na stałe. Jednak z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że dużo rzeczy robiłem podświadomie. Dziś to się nazywa treningiem mentalnym, ale ja wtedy nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Ale miałem momenty, że wizualizowałem sobie zawody – bieg, trasę. Później, gdy byłem już trenerem młodzieży, widziałem, że oni też z tego korzystają. Jednak jak byłem młody, raczej się tym nie chwaliłem, bo myślałem, że zostanę wyśmiany. To były zalążki porządkowania w głowie pewnych spraw. Nie miałem takiej typowo psychologicznej pomocy, choć zawsze uważałem, że jej nie potrzebuję. Jednak zazwyczaj zawodnicy tak uważają, gdy nie mają styczności z psychologiem.
tyle
– Miał pan też sporo rytuałów. Ubieranie się w odpowiedniej kolejności, wieszanie numerka startowego na telewizorze.
No tak, w pewnym momencie koledzy, którzy mieszkali ze mną w pokojach, śmiali się ze mnie. Wiesław Ziemianin wiedział, że wieczorem już muszę mieć na fotelu czy na krześle wszystkie ubrania po kolei poukładane – w takiej kolejności, jak będę je następnego dnia zakładać. Nieważne, czy bieg był rano, czy wieczorem – i tak już dzień wcześniej wszystko musiało być przygotowane. Gorzej było, kiedy światowa federacja zaczęła rozdawać numerki rano przed startem. To był dla mnie duży problem: jak to tak, że numerek nie będzie wisiał na telewizorze? Jakoś musiałem sobie z tym poradzić.
– Ważnymi momentami w pana życiu były igrzyska. Był pan aż na pięciu. Pierwsze w Lillehammer smutno pan wspomina? Nie, ale rozumiem, do czego pan nawiązuje. Chodziło o szansę w biegu indywidualnym na 20 km. Wiedziałem, że mogłem dobrze się tam spisać, chciałem w nim wystartować, ale trener Wierietielny mnie nie wystawił, bo chwilę wcześniej byłem chory. Kiedy ogłosił skład, zrobiło mi się bardzo przykro i po powrocie do pokoju trochę sobie popłakałem. Czułem, że tracę szansę na występ na igrzyskach. Nie wiedziałem, że później pojadę na nie jeszcze cztery razy. W Lillehammer wystartowałem w biegu sprinterskim. Trener podjął dobrą decyzję. Świetnie pobiegłem dwa okrążenia, niestety na trzecim był już dramat i chyba na tym ostatnim okrążeniu przegrałem ponad minutę biegowo z Siergiejem Czepikowem. Strach pomyśleć, co by było, gdybym wystartował na dłuższym dystansie.
Później odbudowałem się w sztafecie, w której pobiegłem rewelacyjnie. Po Lillehammer mocno zacząłem w siebie wierzyć. Wtedy też zostałem zauważony przez środowisko międzynarodowe, bo trener mówił, że przychodzili inni trenerzy i zawodnicy, pytając, kto to jest ten Sikora. Podsumowując, pierwsze igrzyska wspominam bardzo miło i były one