OJE ŻYCIOWE SZANSE
chyba najfajniejsze pod względem organizacyjnym.
– W kolejnych w Nagano przez śnieżycę ściągano pana z trasy. Byłem już wtedy zawodnikiem o wiele bardziej dojrzałym, ale też po kilku latach posuchy od mistrzostw świata w 1995 roku i wiedziałem, że jestem świetnie – zresztą jak cała ekipa – przygotowany. Podczas biegu sprinterskiego warunki były naprawdę ciężkie. Narty w ogóle nie jechały. Była ogromna śnieżyca. Dla nas Polaków to było na korzyść, bo myśmy często mieli problemy z nartami.
W Nagano ten sprzęt normalnie pracował, na trasie wyprzedzaliśmy rywali jak tyczki. Po pierwszym strzelaniu, dobiegając do drugiej strzelnicy, dostałem informację, że mam szansę na medal. Chciano mnie ściągnąć jeszcze na ostatnim pomiarze czasu przed strzelaniem, jednak nie dałem się zatrzymać sędziemu i podjechałem do strzelnicy. Tam już jednak nie pozwolono mi strzelać. Bardzo tego biegu żałowałem. Pewnie gdybym nie zdobył medalu olimpijskiego w Turynie, to właśnie tego startu żałowałbym najbardziej. Zresztą smutek jest trochę do dziś. Później jeszcze doszło do kuriozalnej sytuacji, bo ten bieg przełożono na następny dzień. Start kosztował nas mnóstwo zdrowia, a niektórzy w ogóle nie wybiegli wtedy na trasę i byli w łatwiejszej pozycji.
– Po igrzyskach w Salt Lake City zaczął pan myśleć o zakończeniu kariery.
To był dziwny czas. Pod względem organizacyjnym mieliśmy dobrze przygotowany plan. Niestety w trakcie sezonu był on modyfikowany przez oficjeli. Zmieniano nam miejsca pobytu. Zamiast trenować na normalnych wysokościach, ćwiczyliśmy na lodowcu. To była ogromna porażka, ogromne rozczarowanie nie tylko moje, ale całej naszej reprezentacji. Wtedy Wojtek Kozub zakończył karierę, ja po części też.
Później postanowiłem jeszcze wrócić ze względu na to, że naszą kadrę objął trener Roman Bondaruk. Tak naprawdę to dzięki niemu kontynuowałem swoją sportową przygodę, to on mnie namówił do powrotu. Pamiętam jego słowa: „Do tej pory byłeś kojarzony tylko z tym, że możesz osiągać wyniki w biegu długim i w żadnym innym, a ja udowodnię tobie i innym, że możesz też być równie dobry w biegach sprinterskich”. Przez przerwę miałem sporą nadwagę. Przyjechałem na testy i… nie mogłem utrzymać tempa dziewczyn. Później wróciła motywacja i od pierwszego sezonu przyszły wyniki.
– Miał pan szczęście do dobrych trenerów: Wierietielny, Bondaruk…
Tak, miałem szczęście do trenerów. Obu bardzo szanuję i zawsze miło wspominam, choć oczywiście nasze relacje różnie się układały. Nic dziwnego – jak przebywa się ze sobą 300 dni w roku, to te relacje są różne. Ważny był dla mnie jeszcze jeden trener za czasów juniorskich. Dzięki byłemu świetnemu zawodnikowi śp. Andrzejowi Rapaczowi zyskałem sporo wiary we własne umiejętności. Co ciekawe, każdy z nich był inny. Na przykład trener Bodnaruk to świetny psycholog, który potrafił odczytywać emocje zawodnika.
– Ważną postacią w życiu jest też pana brat. W trakcie kariery często dzwonił pan do niego, kiedy trzeba było spojrzeć chłodno na pewne sytuacje.
W momentach kryzysowych dużo rozmawialiśmy. Potrafił mnie wysłuchać i na chłodno powiedzieć, co sądzi na temat danego wydarzenia. Podobnie było z Wiesławem Ziemianinem. Obaj mają podobne charaktery. Są bardzo szczerzy, a ja zawsze lubiłem otaczać się ludźmi, którzy prosto w twarz mówili mi, o co chodzi. Czasem stosując niecenzuralne słowa, potrafili mnie naprostować.
– Pan też był taki jako trener? Ja raczej byłem bardziej przyjacielski. Zależało mi na budowaniu relacji, bo sam długo tego nie miałem. Starałem się dawać zawodnikom wsparcie i zrozumienie. W pierwszym roku mojej pracy nie mieliśmy zbyt dużego budżetu i tak naprawdę większość roku przesiedzieliśmy w Dusznikach, przygotowując się na mistrzostwa świata juniorów.
Gdy już jechaliśmy na zawody, podopieczni zapytali się mnie, czego od nich oczekuję, więc powiedziałem, że będziemy mieli kilka miejsc w pierwszej dwudziestce. Cały autobus w śmiech i ktoś mówi: „Trenerze, ale patrzył pan na wyniki w poprzednim roku? U nas dawno nie było nikogo w siedemdziesiątce”. Jak się okazało, miałem rację. Widziałem, jak ciężko pracowali.
– Jest pan wielkim fanem Realu Madryt i od razu pierwsze skojarzenie, które mi przychodzi, to taki sposób zarządzania w stylu Carlo Ancelottiego.
No tak! (śmiech) Nigdy o tym nie pomyślałem. Jestem trochę młodszy od Ancelottiego i jednak on ma trochę więcej trofeów i doświadczenia. Myślę, że takie działanie brało się z mojego charakteru.
– Ole Einar Björndalen. To kolejna postać, która miała wpływ na pana karierę.
Zawsze gdy ktoś mnie o niego pyta, mówię, że miałem pecha, że od kategorii juniora na niego trafiłem. Zarazem miałem też szczęście, że przez całą karierę mogłem rywalizować z najlepszym biathlonistą w historii. Bo uważam, że tak właśnie jest. Startowaliśmy w innych czasach niż teraz, biegów było mniej. Jednak jego wszystkie sukcesy są naprawdę imponujące. Dla mnie on będzie królem biathlonu na zawsze. To wielka postać. Zawsze był dla mnie przyjazny, więc naprawdę na Ole nie mogę powiedzieć ani jednego złego słowa.
– Z nim też wiąże się ten jedyny medal igrzysk w Turynie. Srebro. Björndalen próbował pana gonić, ale mu się nie udało.
O naszej rywalizacji sporo się mówiło. Szczególnie w sezonie 2008/09, kiedy walczyliśmy o Puchar Świata. W Norwegii uważano, że tylko ja jestem w stanie mu zagrozić. A w Turynie w ogóle było ciekawie. Plan był taki, że mieliśmy wynajęty apartament dla trójki zawodników: Magdy Gwizdoń, Krystyny Guzik, kiedyś Pałki i dla mnie. To było przy samych trasach, żeby być na takiej samej wysokości jak na zawodach i przy okazji zaadaptować organizmy. Ja miałem jednak wtedy straszne problemy z zatokami. Nie mogłem spać na takiej wysokości. Chodziłem ciągle zmęczony i niewyspany.
Po pierwszym biegu postanowiłem, że chcę wracać do wioski, czyli zjechać niżej. Trener wtedy był bardzo niezadowolony. Twierdził, że jak zjadę, to możemy zapomnieć o dobrych wynikach. Ja jednak musiałem to zrobić, bo byłem zmęczony tą wysokością. Postawiłem na swoje, pojechaliśmy do wioski. Tam za to było dużo przeciągów, a ja byłem podatny na zapalenie zatok i pamiętam, że po prostu od następnego dnia strasznie bolała mnie głowa. Nie mogłem spać. Łącznie przespałem ze trzy–cztery godziny.
Przed samym biegiem, w którym zdobyłem medal, mówię do Kasi Ponikwi, która pilnowała mojego karabinu: „Jestem tak zmęczony tym bólem i wszystkim, że gdyby nie igrzyska, już dawno zrezygnowałbym ze startu”. A okazało się, że to był mój szczęśliwy bieg. Wiedziałem też, że to mój ostatni bieg podczas IO w Turynie i zwolniłem na strzelnicy. Nawet nie myślałem o medalu.
– Te igrzyska wiązały się też z dużym stresem. W którymś momencie przy strzelaniu nie pamiętał pan tego, co się dzieje?
To było ostatnie strzelanie, ale to dobrze, że nie pamiętałem. Gdy zjeżdżaliśmy właśnie do ostatniego strzelania, był tam taki dość długi, płaski zjazd. Jeszcze organizatorzy puszczali wtedy muzyczkę z „Piratów z Karaibów”, która wzmagała emocje. Wiadomo, że oczywiście była ona dla publiczności, ale my zawodnicy tę muzykę słyszeliśmy i pamiętam, że jak zjeżdżaliśmy z Björndalenem na strzelanie, to zaczęły mi się nogi trząść ze stresu. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Gdy już dojechałem na stanowisko, wszystko minęło. Jednak jak mówiłem, samego strzelania nie pamiętałem. Z jednej strony to jest idealna sytuacja, bo to znaczy, że zawodnik był na sto procent skoncentrowany.
– Był pan w stanie flow. Być może wpływ miała impreza, którą kilka dni wcześniej w Turynie odhaczyliście z Wiesławem Ziemianem.
Może. (śmiech) To trochę łączyło się z tym zjazdem, o którym opowiadałem. Czuliśmy, że po wcześniejszych słabych wynikach musimy coś zmienić. Ani mi nie szło, ani jemu. To było przed biegiem sztafetowym, poszliśmy potańczyć, przewietrzyliśmy głowę i zadziałało. W sztafecie obaj świetnie pobiegliśmy. Wieś prowadził nasz zespół w trójce, a ja biegłem na drugiej pozycji. To był lekki przełom. Jednak nie ma co się chwalić imprezami.
– Druga impreza w pana życiu nie zakończyła się tak dobrze. Mówię o spotkaniu po mistrzostwach świata w Pjongczangu w 2009 roku.
Niestety. Mogę powiedzieć, że to był najlepszy sezon w mojej karierze. Czułem się doskonale pod względem psychicznym i miałem najszybsze czasy biegów w sezonie. W pewnym momencie namawiano mnie, żebym pojechał z biathlonowych mistrzostw świata na te w biegach. Czuli, że skoro w Korei się nie udało, to mogę to osiągnąć w Libercu. Jednak po zawodach w Pjongczangu, gdzie nie udało się zdobyć medalu, byłem czwarty, spotkaliśmy się w pokoju ze znajomymi, wyszedłem na balkon w samej koszulce i skończyło się to bardzo źle. Zachorowałem i to zdecydowało o tym, że walka z Ole Björndalenem była później nierówna i nie miałem praktycznie szans, by Kryształową Kulę zdobyć.
– A jednak w sezonie 2008/09 to był pana największy sukces w Pucharze Świata.
To są mieszane odczucia. Można być zadowolonym, ale mogę być też niezadowolony, bo wiem, że w tym sezonie byłem w stanie walczyć z Björndalenem, a przez to wyjście zaprzepaściłem szansę na Kryształową Kulę.
– Rozmawialiśmy chwilę o byciu trenerem. Po karierze został pan komentatorem. To było spore wyzwanie?
Nie była to łatwa decyzja, bo mnie i innym wydawało się, że nie mam predyspozycji do tego, by nim być. Zazwyczaj byłem małomówny. Nie potrafiłem wyrażać zbytnio swoich emocji ani ładnie ubierać ich w słowa. W życiu zajmuję się zupełnie innymi sprawami, niezwiązanymi ze sportem, więc to komentowanie łączy się z przeszłością. Spróbowałem jednak i mi się spodobało. Daje mi to dużo satysfakcji i radości. Czuję, że się w tym spełniam. Do tego pracując w Eurosporcie, poznałem bardzo wielu naprawdę świetnych ludzi. Zostałem też od razu rzucony na głęboką wodę, bo musiałem sprawdzić się podczas igrzysk w Korei. Miesiąc później wysłano mnie do studia w Paryżu i tam na dobre złapałem bakcyla.
– Zastępuje to panu emocje i adrenalinę po karierze?
Gdybym miał porównać emocje w czasie biegu, to najmniej odczuwa to sam zawodnik, najbardziej trener, a pośrodku jest komentator.