SŁYNNE KONTUZJE POLSKICH MISTRZÓW
Gdy ostatnio w Bournemouth Mateusz Masternak musiał z powodu bólu żeber zrezygnować po siedmiu rundach z kontynuowania walki z Brytyjczykiem Chrisem Billamem-smithem o tytuł bokserskiego mistrza świata kategorii junior ciężkiej, przypomniało mi się – ileż to razy polscy sportowcy musieli zmagać się z kontuzjami w ważnych momentach. Na pewno przypadek Masternaka kojarzy się przede wszystkim ze zwycięską walką Mariana Kasprzyka o złoty medal olimpijski w wadze półśredniej w 1964 roku w Tokio. Na igrzyskach 1960 w Rzymie Kasprzyk miał pecha, bo po pokonaniu w ćwierćfinale obrońcy tytułu, Ormianina w barwach ZSRR Władimira Jengibariana, nie został dopuszczony przez lekarza do występu półfinałowego z powodu krwiaka w oku. Mógł bardzo żałować, bo wszystko wskazywało na to, że będzie w stanie rozprawić się z kolejnymi rywalami w drodze po złoto. A tak w rzymskiej batalii musiał zadowolić się tylko brązem.
Tym bardziej więc chciał pokazać, ile jest wart na następnych igrzyskach. O wyjazd do Tokio pięściarz z Bielska-białej rywalizował ostro w wadze półśredniej z „Czarodziejem ringu”, mistrzem techniki Leszkiem Drogoszem. W końcu o tym, który z nich zostanie posłany na igrzyska, zadecydował specjalnie zorganizowany pojedynek, w którym Marian upokorzył Leszka nokdaunem i choć to nie był jeszcze koniec walki, uznano, że miejsce w ekipie należy się dysponującemu nokautującym ciosem Kasprzykowi.
W 1964 wyprawiliśmy do Tokio naszą najmocniejszą w historii ekipę bokserską, która wywalczyła aż siedem medali. Po złote sięgnęli Józef Grudzień (waga lekka – 60 kg), Jerzy Kulej (lekkopółśrednia – 63,5 kg) i właśnie Kasprzyk w wadze półśredniej (67 kg). Artur Olech (musza – 51 kg) zdobył medal srebrny, a z brązem wrócili do kraju: Józef Grzesiak (lekkośrednia – 71 kg), Tadeusz Walasek (średnia – 75 kg) i Zbigniew Pietrzykowski (półciężka – 81 kg). Była to niebywale silna paka pod wodzą legendarnego trenera Feliksa Stamma. Wystarczy powiedzieć, że tym razem tylko „brązowy” – czterokrotny mistrz Europy Pietrzykowski – przegrał na poprzednich igrzyskach dopiero w walce finałowej z Afroamerykaninem Cassiusem Clayem, późniejszą legendą boksu zawodowego wagi ciężkiej (znanym już jako Muhammad Ali).
Kasprzyk, podobnie jak Pietrzykowski i Kulej, słynął z nokautującego ciosu, co w olimpijskim turnieju zawsze było dużym atutem. W Tokio zaczął jednak nieprzekonująco, wygrywając pierwszą walkę stosunkiem głosów 3:2 z Chilijczykiem Misaelem Vilugrónem. Potem zdecydowanie pokonał Nigeryjczyka
Te dwie znakomite płotkarki z Gwardii Warszawa imponowały zarówno wynikami sportowymi, jak i nieprzeciętną urodą. Z prawej – Teresa Sukniewicz, która w 1970 roku została rekordzistką świata w biegu na 100 metrów przez płotki (12.8 i 12.7 sekundy) i zwyciężyła wtedy w Plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na Najlepszego Sportowca Polski. Kontuzja ścięgna Achillesa przerwała jej świetnie zapowiadającą się karierę. Na szczęście zaraz pojawiła się Grażyna Rabsztyn (z lewej), która rekord świata doprowadziła w roku 1980 do 12.36 s, co jest do dzisiaj rzadko osiąganym wynikiem.
Alimiego Sikuru, popisując się w trzeciej rundzie nokdaunem. Dalej trafił na Japończyka Kichijiro Hamadę, który już w pierwszej rundzie był liczny po ciosie Polaka i ostatecznie z Marianem przegrał. Kasprzykowi nie dał też rady Włoch Silvano Bertini. Zwycięstwo nad nim Marian skomentował dowcipnie: „Niedawno byliśmy w Bielsku, a teraz jesteśmy w finale”.
A ów finał przyniósł mu konfrontację z dwukrotnym mistrzem Europy, wicemistrzem olimpijskim z Rzymu, Litwinem w barwach ZSRR – Riczardasem Tamumając 85 lat temu lisem. Marian postawił wtedy wszystko na jedną kartę, zapomniał o tym, że całkiem niedawno spędził osiem miesięcy w więzieniu i nie pamiętał, że z powodu kontuzji śródręcza ma w ręku „śrubę”. Kontuzja wszakże sama się przypomniała już w pierwszej rundzie walki finałowej. Kasprzyk złamał kciuk i czując ból, wyprowadzał mniej ciosów niż powinien. Na szczęście adrenalina pozwoliła mu dotrwać do końca pojedynku, pod koniec którego raz trafił Tamulisa bardzo mocno. Sędziowie ogłosili zwycięstwo Mariana, a jego przeżycia zostały później ujęte w filmie „Bokser” Juliana Dziedziny według scenariusza Bohdana Tomaszewskiego i Jerzego Suszki z Danielem Olbrychskim w roli głównej.
Na tych samych igrzyskach w Tokio, na których Kasprzyk stanął na najwyższym stopniu podium, tytuł mistrza olimpijskiego w trójskoku obronił rekordzista świata (17,03 m) – Ślązak Józef Szmidt. On dla odmiany borykał się z poważną kontuzją jeszcze przed igrzyskami. Zapalenie kaletki maziowej w kolanie to dla trójskoczka była bardzo poważna przeszkoda. A ta dolegliwość pojawiła się u Józefa już na początku sezonu 1964. Leczenie zachowawcze nie przynosiło oczekiwanych skutków, ból w nodze trwał, o treningu nie było mowy. Wobec tego Szmidt poddał się 23 czerwca operacji u słynnego profesora Adama Grucy. Z profesorem nie było żartów. Niezależnie od tego, kto był jego pacjentem, zawsze patrzył przede wszystkim na przywrócenie pełni zdrowia, bez jakichkolwiek półśrodków. Kilka lat wcześniej trener Zygmunt Szelest przyprowadził do niego oszczepnika Jana Kopytę, który zaczął rzucać dalej od supermistrza Janusza Sidły i miał już za chwilę pobić rekord świata, ale doszło do naderwania stawu barkowego. Gruca podniósł wzrok znad papierów, w których opisana była kontuzja Kopyty, i wskazując na drżącego z niepewności zawodnika, zapytał trenera: – Co on robi? – Rzuca oszczepem – odrzekł Szelest. – Niech nie rzuca, żegnam panów – ogłosił natychmiastową diagnozę profesor. I tak wielka kariera następcy Sidły skończyła się, zanim na dobre zdążyła się zacząć.
W wypadku Szmidta było nieco inaczej. Józef wyszedł ze szpitala 1 sierpnia,
w perspektywie ewentualny start olimpijski w Tokio na początku października. Przez wiele tygodni musiał chodzić o lasce, a pierwsze treningi ograniczały się do powolnego zrobienia paru kroków. Jako mistrz olimpijski z Rzymu do Tokio poleciał bardziej jako dekoracja ekipy niż kandydat na medal. Tydzień przed odlotem do stolicy Japonii, pod czujnym okiem trenera Tadeusza Starzyńskiego, skoczył zaledwie 15,81 m. A jednak w finale niedawny rekonwalescent zmobilizował się do tego stopnia, że pofrunął na odległość 16,85 m i ten rekord olimpijski wystarczył do zdobycia drugiego złota na igrzyskach.
Podobne perypetie przechodził inny polski czempion, Zdzisław Krzyszkowiak, rekordzista świata i mistrz olimpijski (Rzym 1960) w biegu na 3000 m z przeszkodami, w 1958 uznany za najlepszego sportowca Starego Kontynentu po wygraniu 5000 i 10 000 metrów na mistrzostwach Europy w Sztokholmie. Pod kierunkiem trenera Jana Mulaka „Krzyś” demonstrował poezję biegu długodystansowego, osiągając świetne wyniki już w połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. W 1956 wysłano go na igrzyska olimpijskie w Melbourne, gdzie zajął czwarte miejsce na 10 000 m. Potem miał wystartować w swojej koronnej specjalności, biegu na 3000 m z przeszkodami. Tak się jednak złożyło, że gdy gratulował zwycięstwa na dziesiątkę reprezentantowi ZSRR Władimirowi Kucowi, ten nastąpił mu kolcem na stopę, raniąc palec. W przeddzień startu eliminacyjnego w biegu przeszkodowym pechowy biegacz wyszedł poza wioskę olimpijską, by kupić pocztówki i dwa psy poszarpały mu łydkę. Mimo tych przypadłości zakwalifikował się do finału 3000 metrów z przeszkodami, ale w trakcie biegu eliminacyjnego, potrącony przez amerykańskiego konkurenta, upadł na bieżnię, szorując piersiami i łokciami po żużlowej nawierzchni. Wdało się zakażenie, gorączka. Krzyszkowiak musiał wziąć zastrzyk przeciwtężcowy i położyć się do łóżka. Oznaczało to oczywiście koniec marzeń o medalu w Melbourne.
O ile większość ważnych startów pomiędzy Melbourne a Rzymem była dla „Krzysia” udana, o tyle ze zdrowiem wciąż miał kłopoty. Nieustanny stres i marne żywienie spowodowały, że dorobił się wrzodu na dwunastnicy. Choć nie wyzdrowiał do końca, to jednak w Rzymie miał całkiem dobrą formę i zdobył złoty medal na przeszkodach. Jego triumf na Stadio Olimpico mogliśmy oglądać w telewizji, która po raz pierwszy dawała u nas transmisję z igrzysk. Przeżycia Krzyszkowiaka barwnie opisał Bohdan Tomaszewski w książce „Kariera z kolcami”. Może kiedyś powstanie też książka o Mateusza Masternaku pt. „Kariera z żebrami”?
Włodzimierz Lubański był na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku najlepszym w polskiej lidze piłkarskiej i zapewne jednym z najlepszych na świecie napastników dysponujących wielką szybkością i świetnymi strzałami z obu nóg oraz równie skutecznymi główkami. W 1970 doszedł z drużyną Górnika Zabrze do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, a w 1972 zdobył wraz z kolegami złoty medal olimpijski w Monachium. Real Madryt dawał za jego przejście z Górnika znaczącą na owe czasy sumę – milion dolarów, ale władze PRL nie wyraziły na to zgody. Jak na złość w momencie gdy wchodził w apogeum sportowej kariery i mógł zagrać na mistrzostwach świata 1974 w RFN, w czerwcu 1973 doznał bardzo poważnej kontuzji w meczu z Anglią w Chorzowie (tuż po tym jak zdobył bramkę na 2:0). Do dawnej formy strzeleckiej nigdy już nie powrócił.