KRZYSIEK KUPOWAŁ ŁAŃCUSZEK, A JA POZNAŁEM ŻONĘ
– W młodym wieku wyjechał pan do Krakowa.
JACEK CYZIO: W stolicy Małopolski wylądowałem po ukończeniu szkoły podstawowej. Towarzyszyła mi ogromna tęsknota za domem. Do Libiąża, gdzie do dziś mieszka moja rodzina, nie jest daleko, może godzina drogi samochodem. Przez jakiś czas, mieszkając w Krakowie, wracałem do tego niewielkiego miasta, bo reprezentowałem barwy miejscowego Górnika, gdzie trenerem była legenda Białej Gwiazdy Mieczysław Gracz. Z czasem rozglądałem się za innym klubem, ale nikt mnie nie znał. Nie myślałem o Cracovii czy Wiśle Kraków, to były mocne drużyny z I ligi. Zgłosiłem się do lokalnego Wawelu. Rozpocząłem treningi z nowym zespołem, a w międzyczasie kluby dogadywały transfer. Mój tata był kierownikiem pierwszego zespołu Górnika. Powiedział mi, że Wawel zapłacił za mnie trampkami i piłkami. Pewnego dnia podczas szkolnego turnieju podszedł do mnie dyrektor technikum. Żartował, że jeżeli nie dołączę do Cracovii, nie ukończę szkoły.
– To był trener juniorów w Cracovii.
Pasy dogadały się z Górnikiem, więc w Wawelu nie zagrałem nawet meczu. W życiu do pewnego momentu miałem mnóstwo szczęścia, bo moja droga piłkarska dynamicznie się rozwijała. Nie miałem nigdy menedżerów czy znajomości. Byłem zwykłym dzieciakiem, który nieźle grał w piłkę. Wielu moich kolegów, którzy również świetnie prezentowali się na murawie, tyle szczęścia nie miało. Poznali nie te żony co trzeba, a to bardzo ważne w życiu piłkarza. Zawodnik często wyjeżdża, zmienia mieszkania, a druga połówka niekiedy sama zajmuje się dzieckiem. Musi walczyć z myślami, co robi jej mąż, gdy nie ma go w domu. Nie jest łatwo trafić na dobrą osobę.
– W Krakowie grał pan w piłkę, a do technikum geodezyjnego uczęszczał przy okazji.
Piłka była najważniejsza, a nie szkoła. W technikum miałem łatwiej, bo grałem w Cracovii, dzięki czemu często byłem zwalniany z zajęć. Już w młodym wieku zasmakowałem gry w mocnej drużynie juniorów, grałem w derbach Krakowa, byłem też powoływany do młodzieżowej reprezentacji Polski, gdzie też miałem bardzo dużo szczęścia.
Na pierwsze zgrupowanie pojechałem do Bydgoszczy. Trener Marek Śledzianowski powołał ponad stu chłopaków. Selekcjoner podzielił tę kadrę na kilka zespołów. Pierwszy był najmocniejszy. Nagle na rozgrzewce jeden z napastników doznał urazu. Trener nie znał reszty chłopaków. Stanął przed trybuną i zapytał: „Kto jest napastnikiem?”. Jeżeli siedziało tam stu zawodników, to rękę podniosła połowa z nich, w tym ja.
– Każdy chciał grać w ataku. Trener patrzył na podniesione ręce, nagle wybrał mnie. Później w pierwszym meczu strzeliłem dwa gole, z czasem szkoleniowiec dał mi opaskę kapitańską. Tę rolę pełniłem do końca gry w młodzieżowej reprezentacji.
– Wróćmy do Cracovii. Pan w pierwszym zespole Pasów zaczął grać, gdy zespół spadł do II ligi. Miałem niespełna szesnaście lat. Trenerem zespołu był Henryk Stroniarz. Po spadku w drużynie zostało trzech doświadczonych piłkarzy: Zbigniew Hnatio, Marek Holocher i Marek Podsiadło. Reszta zawodników była młoda, a ja najmłodszy. Szkoleniowiec od początku zaznaczył, że będę grał w jednym spotkaniu pełne 90 minut, a w następnym jedną połowę i tak w kółko. W tamtym momencie sporo mocnych klubów chciało mnie wykupić.
– Opaska kapitańska w reprezentacji nie wzięła się znikąd.
W kadrze radziłem sobie znakomicie, wygrywaliśmy liczne turnieje za granicą. Chciał mnie Górnik Zabrze, Hutnik Kraków czy Pogoń Szczecin, do której później trafiłem. Niestety Cracovia ponownie spadła do niższej ligi. Przygniotły nas problemy organizacyjne oraz spora liczba młodych zawodników. Później Pasom trudno było się podnieść, bo przecież do Ekstraklasy wróciły dopiero w 2004 roku.
– Czy szesnastolatek nie miał trudno w takim zespole?
W Cracovii nie, bo tych kilku starszych piłkarzy szybko mnie zaakceptowało. Oni sami praktycznie nie zarabiali żadnych pieniędzy lub bardzo małe. Hnatio handlował dolarami niedaleko stadionu. To był niesamowity piłkarz. Kiedyś na boisku powiedział mi: „Młody, odpocznij, ja pobiegnę”, a mecz praktycznie się kończył. Zawsze zastanawiałem się, skąd u niego ta siła. Miał już pewnie z 36 lat, w przerwach meczu palił papierosa, w drugiej połowie nigdy nie brakowało mu kondycji, a po spotkaniu biegł jeszcze handlować. W Pogoni było nieco inaczej, trafiłem na mocny zespół. Trenerem był Leszek Jezierski, a w składzie mieliśmy kilku reprezentantów.
– Prawdziwa szkoła dorosłego futbolu była w Pogoni czy później w Legii?
W Szczecinie, bo do Warszawy przyjechałem już jako piłkarz powołany między innymi do reprezentacji Polski prowadzonej przez trenera Wojciecha Łazarka. W Pogoni musiałem wejść do drużyny, która walczyła o mistrzostwo Polski. Po dołączeniu do Portowców już po kilku dniach byłem w meczowej kadrze, a miałem osiemnaście lat. Oczywiście z początku szkoleniowiec sadzał mnie na ławce rezerwowych, ale byłem blisko tych dużo starszych chłopaków.
– Czy w Pogoni trudniej było się zaadaptować?
Doświadczeni zawodnicy musieli coś we mnie zauważyć. Na treningach zawsze wybierali mnie jako pierwszego, przed resztą młodych chłopaków. Widziałem, że miałem dużo łatwiej od rówieśników. Oni mieli trochę nieprzyjemnych sytuacji, musieli na przykład czyścić buty. Ja za to grałem w meczach towarzyskich i szybko zadebiutowałem w spotkaniu z Bałtykiem Gdynia. Wszedłem na murawę przy wyniku 3:0, zagrałem może kwadrans. Szkoleniowiec nie chciał mnie wpuścić na minę. Był trenerem katem, nieprzyjemnym, bluzgającym, obrażającym piłkarzy, ale przy tym przyjaznym człowiekiem, bo później przychodził i przepraszał zawodników. Dla mnie też był szorstki, taki czepliwy, ale był superosobą i szkoleniowcem. Mój debiut z trybun obserwował dziadek, który całe życie grał w piłkę w niższych ligach. Był już starszy i nieco chory. Nieczęsto jeździł na moje mecze. Zawsze chciał wiedzieć, ile goli strzeliłem, bo za każdą bramkę dawał mi pięć złotych. Należałem do zawodników skutecznych, więc zawsze byłem nadziany kasą. Spotkanie z Bałtykiem było ostatnim meczem, który na żywo obserwował mój dziadek, co do dziś mnie wzrusza. Któregoś razu graliśmy z ŁKS. Strzeliłem dwa gole. Po spotkaniu wracałem z tatą do domu, nie wiedząc, że dziadek leży w szpitalu poważnie chory. Niestety umierał. Jego współtowarzysz z sali powiedział, że jeszcze tego samego dnia dziadek słuchał, jak jego wnuczek strzela gole w Łodzi. Dzień później zmarł, więc zdążył się ze mną pożegnać.
– Towarzyszył panu w tym ważnym momencie, jakim był debiut. Zdecydowanie tak. Co do samej Pogoni, ona mnie potrzebowała. Powoli zacząłem wygryzać ze składu doświadczonych zawodników, między innymi Jerzego Hawrylewicza. W międzyczasie grałem w juniorach. Zdobyliśmy mistrzostwo Polski w 1987 roku, byłem królem strzelców oraz najlepszym zawodnikiem rozgrywek. W tym samym roku z seniorami sięgnąłem po wicemistrzostwo.
– Wchodził pan do szatni Legii w wieku dwudziestu jeden lat. Był jakiś strach?
Nie. Wszystko poszło bardzo sprawnie. Zanim trafiłem do Legii, jedną nogą byłem w Wiśle Kraków. Miałem dostać samochód i mieszkanie. Sytuacja się zmieniła, gdy w barwach Pogoni rywalizowaliśmy z Legią w Warszawie. Miałem hotel w stolicy, aby nie wracać od razu do Szczecina. Spotkałem się z przedstawicielami Wojskowych, którzy zaproponowali mi to samo co Biała Gwiazda. Wisła była wtedy słabsza, a legioniści grali w europejskich pucharach.
– To był mocny argument. Dlatego się dogadaliśmy. Któregoś dnia w Szczecinie zauważyłem dużego fiata, w którym siedział żołnierz. W klubie powiedzieli, że wszystko ustalone: wsiadam do auta i jadę do Warszawy. Wziąłem tylko najpotrzebniejsze rzeczy, bo myślałem, że jeszcze wrócę. Trafiłem do hotelu przy fortach Bema na Bemowie. Zdrzemnąłem się, przyjechał po mnie samochód, po czym pojechaliśmy na trening.
W szatni wielkie nazwiska: Zbigniew Robakiewicz, Maciej Szczęsny, Leszek Pisz i można byłoby tak wymieniać. To była nieduża, ale dobra kadra. Był czwartek, w piątek rozruch, a później od razu pojechałem na mecz ze Stalą Mielec. Wtedy już trenerem był Rudolf Kapera, bo ściągał mnie Andrzej Strejlau, który nagle objął reprezentację Polski. W debiucie zagrałem pół godziny, a w następnym meczu z Górnikiem Zabrze…
– Strzelił pan gola.
Tak, a na boisko wybiegłem w pierwszym składzie. Właściwie przez dwa lata w Legii tylko raz na ławce rezerwowych posadził mnie trener Władysław Stachurski, bo byłem słaby. Jeżeli nie grałem, to wyłącznie przez urazy.
– W szatni Legii spotkał pan Arkadiusza Gmura, pańskiego późniejszego szwagra. Jak to się stało? Zeswatał mnie. (śmiech) Moją żonę Beatę poznałem u niego w domu. Krzysztof Budka chciał kupić jakiś złoty łańcuszek. Miał go nabyć nieco taniej. Ktoś przywiózł go do mieszkania Arka. Krzysiek zaproponował, abyśmy jego maluchem pojechali razem. Moje auto było jeszcze w Szczecinie. U Arka zobaczyłem moją przyszłą żonę, poznaliśmy się, a później się umówiliśmy.
– Warto było pojechać po ten łańcuszek.
Jak najbardziej. Beata mieszkała na Mokotowie. Samochodu nie miałem, dopiero później Legia dała mi poloneza. Któregoś razu poszliśmy z chłopakami na kawę do dawnego hotelu Solec. Posiedziałem tam z dwie godziny, ale chciałem wziąć taksówkę, aby pojechać po Beatę. W restauracji był nieco pijany facet, Polak, ale jego sposób mówienia wskazywał, że jest z zagranicy. Okazało się, że mieszka w Australii. Powiedział: „Masz tu kluczyki. Jedź moim samochodem po tę dziewczynę.