NAZYWALI MNIE MASZYNKĄ DO BICIA NIEMCÓW
– I co pan zrobił?
Już na WKU poprosiłem o możliwość skorzystania z ubikacji. Pozwolili mi wejść do toalety bez asysty i to był ich błąd. Na szczęście dla mnie znajdowało się tam okno, bez krat. A że byliśmy w starej kamienicy na wysokim parterze, czyli mniej więcej tak jak na pierwszym piętrze, to wyskoczyłem i dałem dyla. Pojechałem autobusem do domu.
– Podejrzewam, że milicja i tak wiedziała, gdzie pan mieszka.
Jasne, że tak. Były akurat święta, więc milicjanci chętnie mnie nachodzili, bo logicznie zakładali, że istnieje duża szansa, że wtedy będę w domu. Ale ja próbowałem być sprytniejszy i żeby mnie nie drapnęli, ukrywałem się u sąsiada, w mieszkaniu obok.
– Zgódźmy się, że pana los był przesądzony, bo jak długo dało się ukrywać i ile razy uciekać?
W drugi dzień świąt postanowiłem stawić czoła przeznaczeniu. Wsiadłem do pociągu i z przesiadką w Olsztynie pojechałem do Braniewa, żeby zgłosić się do jednostki. Zrobiłem to więc na swoich zasadach, bo i tak zostałbym tam dowieziony. Skutek uboczny był taki, że nie miałem jeszcze wojskowego ubioru. Chodziłem więc w cywilnych ciuchach, w swoich butach. Na tle umundurowanych żołnierzy wyglądałem dosyć dziwnie. Gdy zobaczył mnie na apelu dowódca kompanii, aż się zatrząsł. „A ten co?! To jest żołnierz?! W takich ciuchach, taki zarośnięty?!”. A włosy miałem niekrótkie. Szybko upodobnili mnie do pozostałych rekrutów.
– Musiał być cennym rekrutem.
Dla sekcji pięściarskiej Legii Warszawa na pewno, bo to ona – w końcu największy w Polsce wojskowy klub – stała za wcieleniem mnie do armii.
pan
bardzo
– Jest pan pewien?
Jako jedyny przedstawiciel Widzewa Łódź pojechałem na międzynarodowy turniej o „Laur Wrocławia”, więc tam w ringu moim sekundantem był Wiesław Rudkowski z warszawskiej Legii – utytułowany zawodnik, który wtedy już zajmował się pracą trenerską. Nieźle się spisałem i Rudkowski po powrocie do klubu wystawił mi dobre świadectwo, że warto mnie brać. Tydzień później dostałem wezwanie do odbycia zasadniczej służby. W takie przypadki to ja nie wierzę.
– Czyli stan wojenny zastał pana w Legii?
Owszem i bardzo się martwiłem, że będąc żołnierzem, nie będę dostawał zgody na wyjazdy zwłaszcza do zachodnich krajów, tym bardziej że miałem rodzinę w RFN. Na szczęście tak źle nie było. W tym Braniewie też za
Proszę sobie wyobrazić: jesteś w ringu i masz przed oczami czarny punkt, dookoła jakieś błyski. Nie wiedziałem, co się dzieje, oprócz tego, że ślepnę. Kontynuowanie pojedynku w takiej sytuacji jest najgłupszym pomysłem – Henryk Petrich wspomina walkę, której stawką był finał olimpijski w Seulu. Medalista pięściarskich mistrzostw świata, Europy i igrzysk 10 stycznia skończył 65 lat.
– To, że został pan w Legii, nie było chyba złym pomysłem? Oczywiście, że nie. Legia była wtedy mocnym, wielosekcyjnym klubem, a ja szybko pokazałem, że warto na mnie stawiać. Wcześniej miałem tylko lokalne sukcesy albo na spartakiadzie młodzieży. A w Legii wystawili mnie w ligowym meczu i wygrałem przed czasem. W drugim i trzecim tak samo! Trener Andrzej Gmitruk przekazał mi konkretną informację: „Potrzebujemy cię, dostajesz mieszkanie i nigdzie się nie ruszasz”. Pierwsze indywidualne mistrzostwo Polski zdobyłem w 1983 roku. Pokonałem w finale Stanisława Łakomca. Rywalizowaliśmy przez wiele lat.
– Wydaje mi się, że najważniejszym przełomem w pana karierze był rok następny i Zawody Przyjaźni w Hawanie roz– mu ludzi. Doceniałem ten srebrny medal, zwłaszcza że w półfinale pokonałem brązowego medalistę olimpijskiego z Moskwy Jana Franka z Czechosłowacji, a w ćwierćfinale nie dał mi rady Henry Maske z NRD.
– Później Maske zdobywał wszystkie możliwe tytuły, został też zawodowym mistrzem świata. Z panem wygrywał, właśnie z tym jednym hawańskim wyjątkiem.
Można powiedzieć, że stanął mi na drodze do jeszcze większych sukcesów, bo pokonał mnie w półfinale mistrzostw świata w Reno i w finale mistrzostw Europy w Turynie. Był wyższy ode mnie, rąk nie miał dłuższych, ale prawą potrafił solidnie przyłożyć. Pracował na nogach, dobrze dystansował, ale przede wszystkim pomagali mu sędziowie.
– Stara pięściarska zasada mówi, że z przedstawicielem gospodarzy warto wygrać przed czasem. Czyli stłuc go tak dotkliwie, że żaden sędzia go nie uratuje.
Genialny sposób, tylko udaje się go zrealizować. nie zawsze
– Panu udało się na igrzyskach olimpijskich w Seulu. Już w pierwszej walce wylosował pan niejakiego Park Byeong-jina. Jego największy i naprawdę gigantyczny atut polegał na tym, że był Koreańczykiem. A koreańscy pięściarze w domu potrafili wygrywać na punkty, jeżeli nawet byli od rywala trzy razy słabsi. To samo sobie pomyślałem, gdy powiedziano mi, że mam z nim walczyć. Zmartwiłem się, że pierwszym samolotem będę wracał do Polski. Przed wejAmerykaninem Andrew Maynardem. Otwierała się przed panem szansa na złoto, bo wtedy walczył pan już w wadze półciężkiej, uwalniając się od bijącego ciągle w średniej Henry’ego Maskego. Zaczęło się obiecująco, rywal był nawet liczony, a jednak w trzeciej rundzie poddał pan walkę. Pewnie do dzisiaj