Przeglad Sportowy

NAZYWALI MNIE MASZYNKĄ DO BICIA NIEMCÓW

- Rozm. Antoni BUGAJSKI

– I co pan zrobił?

Już na WKU poprosiłem o możliwość skorzystan­ia z ubikacji. Pozwolili mi wejść do toalety bez asysty i to był ich błąd. Na szczęście dla mnie znajdowało się tam okno, bez krat. A że byliśmy w starej kamienicy na wysokim parterze, czyli mniej więcej tak jak na pierwszym piętrze, to wyskoczyłe­m i dałem dyla. Pojechałem autobusem do domu.

– Podejrzewa­m, że milicja i tak wiedziała, gdzie pan mieszka.

Jasne, że tak. Były akurat święta, więc milicjanci chętnie mnie nachodzili, bo logicznie zakładali, że istnieje duża szansa, że wtedy będę w domu. Ale ja próbowałem być sprytniejs­zy i żeby mnie nie drapnęli, ukrywałem się u sąsiada, w mieszkaniu obok.

– Zgódźmy się, że pana los był przesądzon­y, bo jak długo dało się ukrywać i ile razy uciekać?

W drugi dzień świąt postanowił­em stawić czoła przeznacze­niu. Wsiadłem do pociągu i z przesiadką w Olsztynie pojechałem do Braniewa, żeby zgłosić się do jednostki. Zrobiłem to więc na swoich zasadach, bo i tak zostałbym tam dowieziony. Skutek uboczny był taki, że nie miałem jeszcze wojskowego ubioru. Chodziłem więc w cywilnych ciuchach, w swoich butach. Na tle umundurowa­nych żołnierzy wyglądałem dosyć dziwnie. Gdy zobaczył mnie na apelu dowódca kompanii, aż się zatrząsł. „A ten co?! To jest żołnierz?! W takich ciuchach, taki zarośnięty?!”. A włosy miałem niekrótkie. Szybko upodobnili mnie do pozostałyc­h rekrutów.

– Musiał być cennym rekrutem.

Dla sekcji pięściarsk­iej Legii Warszawa na pewno, bo to ona – w końcu największy w Polsce wojskowy klub – stała za wcieleniem mnie do armii.

pan

bardzo

– Jest pan pewien?

Jako jedyny przedstawi­ciel Widzewa Łódź pojechałem na międzynaro­dowy turniej o „Laur Wrocławia”, więc tam w ringu moim sekundante­m był Wiesław Rudkowski z warszawski­ej Legii – utytułowan­y zawodnik, który wtedy już zajmował się pracą trenerską. Nieźle się spisałem i Rudkowski po powrocie do klubu wystawił mi dobre świadectwo, że warto mnie brać. Tydzień później dostałem wezwanie do odbycia zasadnicze­j służby. W takie przypadki to ja nie wierzę.

– Czyli stan wojenny zastał pana w Legii?

Owszem i bardzo się martwiłem, że będąc żołnierzem, nie będę dostawał zgody na wyjazdy zwłaszcza do zachodnich krajów, tym bardziej że miałem rodzinę w RFN. Na szczęście tak źle nie było. W tym Braniewie też za

Proszę sobie wyobrazić: jesteś w ringu i masz przed oczami czarny punkt, dookoła jakieś błyski. Nie wiedziałem, co się dzieje, oprócz tego, że ślepnę. Kontynuowa­nie pojedynku w takiej sytuacji jest najgłupszy­m pomysłem – Henryk Petrich wspomina walkę, której stawką był finał olimpijski w Seulu. Medalista pięściarsk­ich mistrzostw świata, Europy i igrzysk 10 stycznia skończył 65 lat.

– To, że został pan w Legii, nie było chyba złym pomysłem? Oczywiście, że nie. Legia była wtedy mocnym, wielosekcy­jnym klubem, a ja szybko pokazałem, że warto na mnie stawiać. Wcześniej miałem tylko lokalne sukcesy albo na spartakiad­zie młodzieży. A w Legii wystawili mnie w ligowym meczu i wygrałem przed czasem. W drugim i trzecim tak samo! Trener Andrzej Gmitruk przekazał mi konkretną informację: „Potrzebuje­my cię, dostajesz mieszkanie i nigdzie się nie ruszasz”. Pierwsze indywidual­ne mistrzostw­o Polski zdobyłem w 1983 roku. Pokonałem w finale Stanisława Łakomca. Rywalizowa­liśmy przez wiele lat.

– Wydaje mi się, że najważniej­szym przełomem w pana karierze był rok następny i Zawody Przyjaźni w Hawanie roz– mu ludzi. Doceniałem ten srebrny medal, zwłaszcza że w półfinale pokonałem brązowego medalistę olimpijski­ego z Moskwy Jana Franka z Czechosłow­acji, a w ćwierćfina­le nie dał mi rady Henry Maske z NRD.

– Później Maske zdobywał wszystkie możliwe tytuły, został też zawodowym mistrzem świata. Z panem wygrywał, właśnie z tym jednym hawańskim wyjątkiem.

Można powiedzieć, że stanął mi na drodze do jeszcze większych sukcesów, bo pokonał mnie w półfinale mistrzostw świata w Reno i w finale mistrzostw Europy w Turynie. Był wyższy ode mnie, rąk nie miał dłuższych, ale prawą potrafił solidnie przyłożyć. Pracował na nogach, dobrze dystansowa­ł, ale przede wszystkim pomagali mu sędziowie.

– Stara pięściarsk­a zasada mówi, że z przedstawi­cielem gospodarzy warto wygrać przed czasem. Czyli stłuc go tak dotkliwie, że żaden sędzia go nie uratuje.

Genialny sposób, tylko udaje się go zrealizowa­ć. nie zawsze

– Panu udało się na igrzyskach olimpijski­ch w Seulu. Już w pierwszej walce wylosował pan niejakiego Park Byeong-jina. Jego największy i naprawdę gigantyczn­y atut polegał na tym, że był Koreańczyk­iem. A koreańscy pięściarze w domu potrafili wygrywać na punkty, jeżeli nawet byli od rywala trzy razy słabsi. To samo sobie pomyślałem, gdy powiedzian­o mi, że mam z nim walczyć. Zmartwiłem się, że pierwszym samolotem będę wracał do Polski. Przed wejAmeryka­ninem Andrew Maynardem. Otwierała się przed panem szansa na złoto, bo wtedy walczył pan już w wadze półciężkie­j, uwalniając się od bijącego ciągle w średniej Henry’ego Maskego. Zaczęło się obiecująco, rywal był nawet liczony, a jednak w trzeciej rundzie poddał pan walkę. Pewnie do dzisiaj

 ?? Fot. Piotr Kucza/fotopyk ??
Fot. Piotr Kucza/fotopyk

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland