W UPALE JECHAŁEM JAK ZOMBI
Upadek i przegrzanie organizmu – quadowiec Rafał Sonik opowiada o niebezpieczeństwach, które mogą pojawić się na trasie Rajdu Dakar.
DOMINIK LUTOSTAŃSKI: Czy na wyczyn Krzysztofa Hołowczyca spoglądał pan z podziwem, że po takim czasie wrócił do Dakaru?
Z podziwem i też troszkę z zazdrością. Bo Krzysiek zrobił to, o czym ja na razie jeszcze tylko marzę. Ostatnio spotykaliśmy się kilkakrotnie i widziałem, że jest w świetnej formie i mentalnej, i fizycznej. Mówię o nim z zazdrością, ale taką pozytywną, bo też chętnie wystartowałbym w tym ostatnim Dakarze. W końcu większość Dakarów przejechaliśmy z Krzyśkiem razem. W 2015 roku on był trzeci, a ja wygrałem. Razem się wtedy cieszyliśmy na mecie. Niestety, tegoroczny Dakar był dla niego zimnym prysznicem. Jednak wiem, że on ma „cojones”, co pokazała sytuacja z motocyklistą, kiedy poświęcił swój wynik w rajdzie, by nie uderzyć w człowieka. Jestem pewny, że dużo go ten start nauczył. Krzysiek na szczęście pozbył się też swojej wcześniejszej zasady – „second is the first loser”. Z tym stwierdzeniem nigdy się nie zgadzałem, a idealnym przykładem, dlaczego tak myślę, było moje czwarte miejsce w 2012 roku.
Został pan wtedy zdyskwalifikowany za nieregulaminowy quad. Tak, ale mimo to jechałem poza konkurencją w reżimie rajdowym. Jednocześnie przez pierwszych pięć dni musiałem po nocach pisać i kompletować dokumenty do francuskiej federacji. Uzupełniałem masę druków, a dodatkowo tłumaczyłem wszystko na język francuski. Jechałem więc za dnia przez głęboką i dziką Argentynę, a nocami zbierałem i uzupełniałem wszystkie dokumenty. Na większości biwaków nie było internetu. Pokonywałem oes i niemal jednocześnie pracowałem z prawnikami w Warszawie. Kiedy dojechałem do mety czwarty, czułem się zwycięzcą. Jak widać, okoliczności mogą spowodować, że nawet kiedy przyjeżdżasz czwarty, jesteś zwycięzcą.
Ale wtedy rzeczywiście pan wygrał z organizatorami.
Kiedy półtora roku później Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu w Lozannie wydał pozytywny wyrok, czułem się równie szczęśliwy. TAS był, uwaga, ósmą instancją, która zajmowała się moją sprawą. Wiedziałem, że walczę z największymi i różnica między nami jest zupełnie nieproporcjonalna. Zwracałem się przeciwko największemu organizatorowi wydarzeń sportowych w Europie – Amaury Sport Organisation. To oni organizują Tour de France i wiele turniejów golfowych. Zwracałem się również przeciwko największej motoryzacyjnej federacji krajowej, jaką jest federacja francuska. Jednak nie miało to dla mnie znaczenia, bo miałem pryncypialną motywację: że jestem uczciwy. Nie wątpiłem, że należy walczyć do końca. Byłem zbudowany tym, jak kompetentnie i profesjonalnie podszedł do sprawy TAS. Skończyłem już kolejny Dakar, kiedy zapadł wyrok. Okazało się, że wszyscy od samego początku nie mieli racji. Cieszyłem się, że osiągnąłem sukces. Udowodniłem niewinność i obroniłem swoje dobre imię. Opowiadam o tym dlatego, ponieważ uważam, że rodzina Goczałów powinna walczyć o swoje. Rozmawiałem z Markiem i bardzo mu oraz całemu zespołowi kibicuję. Goczałowie powinni walczyć do końca tak jak pan?
Kiedy Marek Goczał opowiadał mi ich historię, zrobiliśmy wiwisekcję: on mi mówił, jak było u nich, a ja porównywałem tę sytuację do mojej dyskwalifikacji z 2012 roku. To jest niemal identyczny przypadek, w którym różnice są mikroskopijne, a wspólnych jest dziewięćdziesiąt parę procent. Włącznie z tym, co działo się przed, w trakcie i po decyzji sędziów. Do tego stopnia, że Goczałowie – podobnie, jak ja przed dwunastoma laty – mieli święte przekonanie, że wszystko jest uzgodnione regulaminowo pomiędzy Taurusem, dostawcą sprzęgieł, a Amaury Sport Organisation.
Miałem pytanie do pana, jaka była najcenniejsza lekcja, którą dał panu Dakar.
Chyba można powiedzieć, że to ta sytuacja z dyskwalifikacją była tą najważniejszą. Ta historia nauczyła, żeby nigdy się nie poddawać?
Tak, przede wszystkim, żeby się nigdy nie poddawać. Opowiem panu o innej sytuacji, która potwierdza te słowa. Miała miejsce w 2010 roku, czyli w moim drugim Dakarze. Jest podobna do tej „Hołka” z tego roku. Wygrałem wtedy pierwszy etap. To było szokujące, że jakiś gość z Polski może wygrać z najszybszym, lokalnym zawodnikiem. Kiedy dojechałem do Cordoby, byłem szczęśliwy, bo osiągnąłem pierwszy duży sukces. Jednak okazało się, że źle ustawiono satelity i waypointy. W tę pułapkę wpadło około 50 zawodników. Dostaliśmy nieduże kary, ale z tego powodu następnego dnia jechałem w drugiej dwudziestce quadów i za motocyklami. Podobnie jak „Hołek” w tym roku musiałem mozolnie wyprzedzać kolejnych zawodników. Jechaliśmy we mgle w górach. Na goglach osadzała się wilgoć, na drodze było jeszcze gorzej. Na opadającym łuku przewrócił się przede mną motocyklista. Jemu na szczęście nic się nie stało, ale wiedziałem, że nie wyhamuję przed nim, więc wypadłem z drogi w skałki. Przeciąłem lewą oponę i choć usiłowałem ją naprawić, nie miałem na to
szans, bo była uszkodzona z boku. Do końca odcinka miałem 280 kilometrów i żadnej szansy na serwis. Ponieważ dzień wcześniej wygrałem, wszystkie helikoptery i operatorzy mieli zapisany mój numer, żeby mnie filmować, to z tamtego odcinka Dakaru mam mnóstwo materiałów. Widać na nich, że jadę na kompletnym flaku. Nie dało się też skręcać w prawo, więc te prawie 300 kilometrów jechałem na lewym pośladku i lewym udzie, żeby odciążać koło. Przy niektórych zakrętach musiałem stawać i przestawiać quada we właściwym kierunku. Dojechałem do mety po ośmiu godzinach! Właściwie dotoczyłem się do mety ze zdartymi dłońmi. Po drugim dniu byłem ostatni, mimo to szczęśliwy, że pokonałem cały odcinek. To była prawdziwa próba charakteru. Bo z jednej strony dzień wcześniej wygrałem, a z drugiej byłem zmaltretowany. Wiedziałem, ile to wysiłku kosztowało. W takich momentach przekonuje się pan, kim jest na Dakarze.
A czy była sytuacja, w której pan o mało nie zginął? Zachowałem kask, który uratował mi życie w Brazylii. Ścigałem się wtedy z lokalnym „matadorem”, który startował na motocyklu. W pewnym momencie krzyczę do niego, żeby mnie przepuścił, bo ja walczyłem o podium, a on o dalsze pozycje. Ten jednak nie chciał ustąpić mi drogi. W końcu znalazłem miejsce, żeby go wyprzedzić. Wszystko odbywało się w wąwozie i nagle coś wpadło mi w przednie koła. Przy prędkości 130 km/h przeleciałem do przodu. Kiedy się ocknąłem, okazało się, że mój kask jest pęknięty. Wie pan, co mnie uratowało? Duża prędkość! Gdyby to było przy 80 km/h, na
Upadłem na głowę, ale prędkość była tak duża, że koło 20–30 metrów przejechałem po drodze. Dakar nauczył mnie pokory na wszystkich wyobrażalnych płaszczyznach.