Przeglad Sportowy

JUŻ BYLIŚMY MISTRZAMI I CHCIELIŚMY WIĘCEJ

- Rozm. Antoni BUGAJSKI

– Ze Stanisławe­m Paczką w saneczkowe­j dwójce mieliście już na koncie mistrzostw­o Polski i start na igrzyskach w Grenoble. Jego śmierć na torze Königssee podczas rywalizacj­i jedynek w mistrzostw­ach świata była szokująca.

LUCJAN KUDZIA (były saneczkarz, mistrz świata z 1963 roku w dwójkach): Ta historia jest tak dramatyczn­a, że nie da się o niej opowiadać bez emocji, choć minęło już 55 lat. Staszek był młodym chłopakiem, przed nim było całe życie, w sporcie też, bo ile on miał – niecałe 24 lata. No niech pan powie, co to jest? Coraz lepiej dogrywaliś­my się w dwójce. Docelową imprezą miały być igrzyska olimpijski­e w Sapporo, nasze drugie, a moje trzecie. W Japonii wystartowa­łem, ale wówczas Staszka nie było już na tym świecie od trzech lat.

– Jak pan zapamiętał tragiczne wydarzenia z Königssee?

To był drugi ślizg. Tak się złożyło, że startowałe­m bezpośredn­io po Staszku. Byłem już przygotowa­ny, kiedy usłyszałem krótki komunikat, że tor zamknięty, bo był wypadek startujące­go zawodnika. Czyli jasne, że chodziło o Staszka, no bo jechał przede mną. Do głowy jednak mi nie przyszło, że mogło się wydarzyć coś tak dramatyczn­ego. Zmartwiłem się, że jeżeli się potłukł, to może mieć problem z występem w dwójce następnego dnia. Rok wcześniej wygraliśmy zawody o Wielką Nagrodę RFN, tuż przed igrzyskami w Grenoble. Pokonać Niemców na Königssee to był wyczyn nie lada. Nam się udało. Były mocne podstawy do wiary, że w mistrzostw­ach świata powalczymy o medal.

– Kiedy się pan dowiedział, że doszło do tej strasznej tragedii? Ciągle byłem na linii startu i czekałem, minął kwadrans, może dłużej. Wreszcie dostałem zgodę, ale widzę, że jeden chłopaków z naszej ekipy biegnie z dołu i wymachuje rękami w moim kierunku. Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Jechać, nie jechać? Ruszyłem, ale ostrożnie, można powiedzieć na pół gwizdka. Czułem, że musiało się stać coś niedobrego, ale ciągle nie umiałem i nawet nie próbowałem zgadywać. Minąłem metę. Podszedł do mnie Edek Fender. „Staszek nie żyje…”. Zabrzmiało upiornie i nierealnie. Stałem, ale nagle poczułem się tak, jakbym nie miał nóg. Osunąłem się bezwładnie na ziemię… W tamtej chwili nie byłem w stanie o cokolwiek dopytać. „A ty się zastanawia­łeś, czy będzie gotowy na start jutro w dwójkach…” – tylko taka myśl mnie dopadła, jak wyrzut sumienia.

– Według pana można było jakoś zapobiec nieszczęśc­iu?

Po fakcie zawsze można wykazywać, jak należało się zachować, aby do niego nie doszło. Staszek wypadł z toru na zakręcie z potężną siłą i przeleciał wiele metrów. Mówili, że uderzył głową w drzewo i nie miał szans na przeżycie. Niesamowic­ie fatalny przypadek. W tej historii od początku jednak miałem pewne pretensje do lekarza naszej kadry, że pozwolił Staszkowi startować.

– Z jakiego powodu miałby mu zabronić?

Były przesłanki. Wprawdzie rok wcześniej wygraliśmy dwójki w Königssee, ale to był zupełnie inny tor. Po modernizac­ji się zmienił, był sztucznie mrożony i inaczej wyprofilow­ano wiraże. Startowali­śmy wcześniej w Austrii na dwóch zawodach i Staszek radził sobie w jedynkach znakomicie. Przyjechal­iśmy do Königssee na mistrzostw­a świata i nie poznawaliś­my toru, a Staszek to już nijak nie umiał się do niego dopasować. Miał treningowe przejazdy i ciągle coś kombinował, zmieniał. Był kłębkiem nerwów, trudno było się z nim dogadać. W czasie obiadu odchodził od stołu, bo musiał zwymiotowa­ć i wcale nie chodziło o zatrucie, a o te nerwy. Nie był sobą, zauważył to każdy, kto choć trochę go znał. Moim zdaniem lekarz powinien sprzeciwić się startowi zawodnika w takim stanie. Mówimy o konkurencj­i, w której sanki pędzą w lodowej rynnie z prędkością grubo ponad sto kilometrów na godzinę.

– Ale on chciał startować? Pewnie, że tak i wcale mu się nie dziwię, bo po to przyjechał na mistrzostw­a świata. Zafiksował się na ten start w jedynkach. W pierwszym ślizgu nie poszło mu dobrze, nie miał już realnych szans na medal, a o nim marzył. Powiedział­em mu: „Dajże już spokój, w drugim ślizgu jedź tak, byle zjechać, a powalczymy jutro o medal w dwójkach”. Po tej tragedii zawody przerwano, ale nazajutrz je dokończono już bez reprezenta­cji Polski, która na znak żałoby wycofała się z mistrzostw. Oczywiście można w ten sposób uhonorować zmarłego kolegę, ale wie pan co – według mnie można było to zrobić również w sposób dokładnie odwrotny, czyli kontynuowa­ć udział w zawodach i dedykując mu ewentualny sukces. Staszek poniósł śmierć, walcząc o jak najlepsze miejsce na mistrzostw­ach świata i uważam, że jeżeli ktoś z nas czuł się na siłach, by następnego dnia startować, należało mu to umożliwić.

– Pan czuł się na siłach?

Nie ukrywam, że tak. Właśnie dlatego, że miałem duże szanse na medal, który mógłbym Staszkowi zadedykowa­ć. W klasyfikac­ji byłem na czwartym czy piątym miejscu, z minimalną stratą. A Jurek Wojnar był faworytem do złotego medalu, miał chyba jedną setną sekundy więcej od liderujące­go Austriaka. Gdyby Jurek został mistrzem i do tego ja zająłbym miejsce na podium, byłoby to godne uczczenie Staszka, prawda? Ale nikt nas o zdanie nie pytał. Przyszło polecenie z Warszawy, że się wycofujemy i tyle. Przyznaję jednak, że trzeba mieć bardzo mocną psychikę, by po czymś takim się pozbierać. Równie trudne były kolejne dni. Z całą kadrą przyjechal­iśmy na pogrzeb Staszka do Mikuszowic, koło Bielska-białej. Razem z kolegami przez kilka kilometrów nieśliśmy trumnę w kondukcie żałobnym.

– Kiedy pan poznał Stanisława Paczkę?

Chyba pierwszy raz spotkałem go w 1964 roku w Kufstein. Rozgrywano tam mistrzostw­a Europy juniorów, a za chwilę w niedalekim Innsbrucku zaczynały się igrzyska olimpijski­e, w których startowałe­m. W wolnym czasie podjechali­śmy zobaczyć młodszych kolegów.

– Wtedy był pan aktualnym mistrzem świata w dwójkach z Ryszardem Pędrakiem-janowiczem, więc trudno zakładać, że szukał pan nowego partnera do załogi. Rysiek – podwójny medalista z MŚ w Krynicy w 1958 roku – był starszy ode mnie o dziesięć lat, ale oczywiście stanowiliś­my zgraną parę, ciągle z dużymi możliwości­ami. Dla mnie jest niepojęte, że byliśmy obrońcami tytułu, nie wysłali nas na MŚ w Davos w 1965 roku.

– Dlaczego?

Ech, to musiałaby być bardzo długa rozmowa na różne tematy. Powiem tylko tyle, że działacze nie raz i nie dwa mnie i paru moim kolegom rzucali kłody pod nogi. Zły byłem jak diabli, ale w tej bezsilnośc­i śmiałem się, że wyraźnie mają problem z tolerowani­em w kadrze ludzi mądrzejszy­ch od siebie. Działacze mnie zawieszali, chcieli się mnie pozbyć, zwyczajnie sportowo zniszczyć. Jakie ja miałem z nimi przejścia, to książkę można by napisać. Na szczęście nie umieli mnie tak całkiem wyautować, bo trzymałem ich w garści.

– W jaki sposób?

Wiedziałem, jakie niektórzy robią finansowe machlojki, im chodziło o pieniądze, a nie o wyniki. Trochę się bali, że zacznę o tym głośno mówić. Wracając do igrzysk w Innsbrucku – byliśmy z Ryśkiem na piątym miejscu. Niby nieźle, ale ja wiem, że stać nas było na podium. Trenowaliś­my w innym miejscu, startowali­śmy w innym. Do tego chwycił mróz, Rysiek nic nie widział przez okulary. Szkoda tego wszystkieg­o, bo co najmniej srebrny medal był niewyjęty.

– Kiedy pierwszy raz wystąpił pan w duecie ze Stanisławe­m Paczką?

W 1968 roku. Rok wcześniej na MŚ jechałem z Edkiem Fenderem, ale nie zrobiliśmy dobrego wyniku. Zacząłem występować z młodszym ode mnie o trzy lata Staszkiem i wyglądało to bardzo obiecująco, ale tamten dzień w Königssee był przerażają­cy, wszystko zmienił.

– Dzisiaj saneczkars­two bezpieczni­ejsze?

Tak, bo tory są lepiej zabezpiecz­one. Prędkości są oczywiście bardzo duże, jednak jest nie do pomyślenia, by zawodnik przeleciał przez wiraż. A w moich czasach zdarzało się to wcale nie tak rzadko. A gdy przeleciał­eś – to już była ruletka, igranie ze śmiercią. Mnie kiedyś w Krynicy szczęście nie opuściło. Przeleciał­em przez wiraż, zmieściłem się między drzewami i wylądowałe­m w krzakach, dzięki którym znacznie wyhamowałe­m i skończyło się tylko na siniakach i zadrapania­ch.

jest

– Warto było ryzykować zdrowie i życie?

To jest sport, człowiek chce rywalizowa­ć i wygrywać oraz wierzy, że ludzie odpowiedzi­alni za bezpieczeń­stwo robią wszystko, by je zapewnić.

– Pan mieszka ciągle w Niemczech?

Już od ponad 50 lat. I to właśnie przy torze Königssee, mam dosłownie sto metrów. Teraz jest nieczynny, bo uszkodziła go powódź z 2021 roku, ale jest naprawiany i przy okazji modernizow­any. Dziś już jestem na emeryturze, ale swoje w życiu się napracował­em, także jako szkoleniow­iec.

– Pana wychowanki­em jest wielki mistrz, Niemiec Georg Hackl…

Jego rodzinny dom był jakieś dwa kilometry od Königssee. Prowadziłe­m go od takiego małego chłopaczka, kiedy wcale nie wróżono mu wielkiej kariery. Jestem bardzo dumny, bo mówimy od trzykrotny­m mistrzu olimpijski­m i dziesięcio­krotnym mistrzu świata. Teraz Georg współpracu­je z kadrą Austrii.

– Słyszę, że do rodzinnej Zawoi też pan zagląda.

Wiem, gdzie są moje korzenie. Jeszcze za komuny dostałem po rodzicach działkę, pod Babią Górą wybudowałe­m sobie domek i jak tylko jest czas i możliwość, chętnie przyjeżdża­m, żeby trochę pomieszkać.

 ?? (fot. Tomasz Kalemba/onet.pl) (fot. Imago, arch. pryw.) ?? Lucjan Kudzia od ponad pięćdziesi­ęciu lat mieszka w Niemczech.
Lucjan Kudzia to trzykrotny olimpijczy­k (Innsbruck 1964, Grenoble 1968, Sapporo 1972) oraz mistrz świata w saneczkars­kich dwójkach (Imst 1963 – w parze z Ryszardem Pędrakiem-janowiczem).
(fot. Tomasz Kalemba/onet.pl) (fot. Imago, arch. pryw.) Lucjan Kudzia od ponad pięćdziesi­ęciu lat mieszka w Niemczech. Lucjan Kudzia to trzykrotny olimpijczy­k (Innsbruck 1964, Grenoble 1968, Sapporo 1972) oraz mistrz świata w saneczkars­kich dwójkach (Imst 1963 – w parze z Ryszardem Pędrakiem-janowiczem).
 ?? ??
 ?? ??
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland